wtorek, 29 listopada 2016

Haiku VI



Haiku krakowskie

na bladym niebie
płoną światła żurawi
– ranek, woń smogu

* * *

Napisałem ten wiersz w zeszłym tygodniu, kiedy zanieczyszczenie powietrza sięgało 300% normy – a teraz już jest ledwie zapisem minionej chwili (tym w sumie powinno być chyba każde haiku?). Śnieg pięknie oczyścił powietrze. Więc cóż, chyba nie pozostaje mi nic innego, jak napisać kolejny wiersz.

P.S. Zdjęcie nie z tego dnia i bez widoku, który zainspirował dzisiejsze haiku, ale jest smog, więc pasuje.

wtorek, 22 listopada 2016

Alchemia

dla P.S.

To ten nóż, który drapie
odsłonięty nerw
w twoich wewnętrznych
czasoprzestrzeniach,
najlepiej zmienia się w mosiądz: w klucz sunący
po strunie fortepianu.

Bełk, 11.11.2016

* * *

Zrobiłem sobie ostatnio przerwę w wierszowych wtorkach – w moim życiu dużo się zmieniało, nie miałem tyle czasu na pisanie codziennych wierszy. Czułem też, że nie mam nic, czym naprawdę mógłbym się podzielić, a nie chciałem wrzucać byle czego tylko po to, żeby było. Nie o to chodzi w tym projekcie. To również zapowiedź na przyszłość: luki mogą się zdarzać.

Był ostatnio taki czas, kiedy świat mnie smucił i przerażał. I wtedy przypomniałem sobie, jak dużo znaczy dla mnie Doctor Who, o tym wszystkim, co dla mnie symbolizuje. Kiedy później zabrałem się za oglądanie Class, [SPOILER ALERT] dźwięk TARDIS sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu.

You don’t just give up. You don’t just let things happen. You make a stand. You say “no”! You have the guts to do what's right when everyone else just runs away!

wtorek, 18 października 2016

Wierszowy wtorek. Regeneracja

mój ulubiony Doktor
żyje przez kilka sekund
czasem jego sekret wyjawia się przedwcześnie
wtedy umiera zanim się narodzi

wraca co kilka lat gdy jego twarz
jest złotą skrzącą chmurą
czystej potencjalności
gdy może być każdym nawet twoją babcią
a ja zawisam w oczeki

waniu
na szczycie górskiej kolejki
wolny od siły ciążenia
póki spojrzenie w dół
nie złamie kruchej tafli
funkcji falowej
wtedy znów się obudzę
w jedynym z możliwych światów

lecz jeszcze nie teraz

wtorek, 4 października 2016

Wierszowy wtorek. Missed connection

na początku wziąłem cię
za sikorkę teraz wiem

byłeś pierwiosnkiem
albo piecuszkiem

gdy cię podniosłem
z ziemi otwarłeś dzióbek

a czarne oko patrzyło
uparcie nie rozumiałem

rozglądałem się tylko szukając
pomocy

a kiedy znowu spojrzałem
już cię nie było

twoja główka opadła
lekka jak kamień

bagaż który zostawiłeś
złożyłem w trawie

nie mam pretensji że zetknęliśmy się
tylko przelotnie wiem

nasze spojrzenia zawsze krzyżują się
między wzgórzami czaszek

potem wstydliwie
odwracamy wzrok

daj tylko znać czy dotarłeś
gdzie miałeś dotrzeć

wtorek, 20 września 2016

Wierszowy wtorek. Ch. Simic, Sklep z odzieżą używaną

Duży wybór przeszłych żyć:
Przebieraj w nich do woli,
Szukając tego, które dobrze leży,
Czyste, świeżo wyprasowane
Choć z przetartym kołnierzykiem.

Odziany w czerń manekin
Czeka przy drzwiach, by cię obsłużyć.
Przyszpila cię wzrokiem.
Jego wąsik jakby rysowany
Czubkiem zgasłego cygara.

Wieże spodni się krzywią,
Gdy próbujesz uciec,
Kapelusze zmarłych toczą się
Po podłodze, spiesząc,
By odprowadzić cię za drzwi.

* * *

Tłumaczenie sporządzone na Warsztaty Przekładu Poetyckiego, które odbywają się w Krakowie w ramach Festiwalu Miłosza.

Simic nauczył mnie, że poezja niekoniecznie musi być na serio – może być zabawna, dziwna, śmieszna i nic się nie stanie, poetycka policja nie przyjdzie, by relegować ją na półkę z wierszykami dla dzieci.

piątek, 16 września 2016

Fikcyjny fiątek. Warsztat mojego ojca

Warsztat mojego ojca mieści  się za domem, w rogu podwórka. Blacha falista tworzy dach i dwie ściany, oddzielające od ogrodu i działki sąsiadów; metalowa rura wspiera czwarty róg konstrukcji. Wewnątrz zalega rumowisko pełne starych narzędzi, obróbek blacharskich, materiałów budowlanych, śmieci.

Co jakiś czas organizujemy tam porządki, wkrótce jednak zamęt wkrada się na nowo: jak w szufladzie biurka, gdzie na początku roku szkolnego każda rzecz ma swoje miejsce, a w czerwcu wysypują się z niej sterty papierków, wypisanych mazaków, połamanych ekierek, w rogach natomiast zalega ciemny pyłek – może grafit z ołówków, a może po prostu uboczny produkt istnienia, widoczny ślad entropii . Jeśli wyobrazisz sobie, jak podobny proces przez trzydzieści lat zachodzi na przestrzeni osiemdziesięciu metrów kwadratowych –  zobaczysz warsztat.

W zeszłym roku ojciec zaczął dodatkowo sprzedawać okna dachowe, warsztat trzeba więc było gruntownie oczyścić . Zabraliśmy się za to we trzech: tata, mąż mojej siostry i ja. Na śmietnik trafiły stosy kartonów i zmięte kule folii zabezpieczającej, przemoknięta wełna mineralna, skrawki blach. Na złom – po rozbiciu młotem – wywieźliśmy żeliwną gilotynę do blachy i trzystukilogramowy, przypominający miniaturową lokomotywę silnik do spawarki. To, co zostało, staraliśmy się ułożyć w równe, przedzielone alejkami rzędy.

Przy ścianie garażu, pod drewnianą paletą i stertą rynien, znaleźliśmy dziurę: kwadratową, o nieregularnych krawędziach. Boki nie miały chyba nawet trzydziestu centymetrów. Zaświeciłem w głąb  latarką z telefonu: ciemno. Tylko ściany lśniły lekko, jakby pokryte wilgocią. Położyłem się więc na brzuchu i włożyłem rękę najgłębiej, jak potrafiłem. Pustka. Przez chwilę wydawało mi się, że palcami musnąłem dno, ale natrafiłem tylko na lekkie przewężenie. Dziura mogła się ciągnąć jeszcze długo, a jednocześnie naszło mnie nagle uczucie, że coś znajduje  się tuż za zasięgiem moich palców, tak blisko, że gdybym tylko zdołał jeszcze trochę się wyciągnąć, to odkryłbym jej tajemnicę.
„Ciekawe, czy zmieściłoby się tu roczne dziecko?” – pomyślałem nagle.

*

Nikomu o tym nie opowiadałem, ale kiedyś oprócz siostry miałem jeszcze brata. W zasadzie niewiele jest do opowiadania i trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której mogłoby to naturalnie wypłynąć  w rozmowie: Janek urodził się trzy i pół roku po mnie, rok po mojej siostrze. Miał piętnaście miesięcy, kiedy zniknął.

Moja rodzina raczej o tym nie rozmawia – w albumach nie ma jego zdjęć, próżno szukać kaset z jego nagraniami. Czasem wydaje mi się, jak to bywa w przypadku wyjątkowo odległych wspomnień albo snów, że go sobie tylko wymyśliłem . A jednak jestem przekonany, że pamiętam, jak bawiliśmy się z siostrą na podwórzu. Rodzice rozmawiali z sąsiadami przy płocie, Janek krążył wokół nas – dość duży, by zainteresować się zabawą, za mały, żeby brać w niej udział. Nie zwracaliśmy na niego uwagi i w którymś momencie gdzieś sobie poszedł. I jakby widzę jeszcze, choć może to też dopowiedziałem sobie później, sterty żelastwa, arkusze blach, za którymi dopiero co zniknął mój braciszek.

Szukali go potem na podwórku, na ulicy, u sąsiadów, w warsztacie. Nie znaleźli. Być może nawet zajrzeli w ten kąt, ale nie odsunęli całej sterty rupieci. Nie odkryli dziury.

*

Podniosłem się i otarłem twarz z kurzu i potu. Staliśmy tak we trójkę  nad naszym znaleziskiem, kiedy moja siostra zawołała przez okno, że obiad gotowy. Pomyślałem o jej synu, raczkującym pewnie właśnie po kuchni: miał już prawie siedem miesięcy, próbował niezdarnie wstawać. Wkrótce zacznie chodzić, zapuszczać się na wyprawy badawcze po ogrodzie i podwórzu .

Wyszedłem z warsztatu i przywiozłem wypełnioną ziemią taczkę. Ojciec podał mi łopatę.

W milczeniu sypałem grudę za grudą . Poszło szybko, przewężenie zatrzymało ziemię – inaczej kto wie, jak długo by to trwało, ile ziemi by trzeba, żeby naprawdę wypełnić dziurę. Kiedy skończyłem, mocno ubiłem powierzchnię, a ojciec przywalił na górę metalową płytę. Patrzyliśmy właśnie na nasze dzieło, kiedy z okna znów wychyliła się moja siostra.

– Idziecie czy nie?

– Skończyliśmy właśnie – odparłem. Zdjąłem rękawice i poszliśmy do domu.


środa, 14 września 2016

WIDMA



Z pewnym opóźnieniem donoszę, że w czerwcu ukazał się drugi numer WIDM – wydawanego przez Massolit czasopisma promującego współczesną poezję polską i amerykańską. W środku, obok wielu znamienitych tekstów, znalazły się również moje tłumaczenia wierszy Thei Brown. Wszystkich pasjonatów poezji współczesnej zachęcam do zapoznania się – część tekstów można przeczytać na stronie internetowej pisma.

wtorek, 13 września 2016

Wierszowy wtorek. Limeryki


1. Żył był listonosz w Trieście,
Co lubił tarzać się w cieście.
Podczas urodzin mera
Do tortu wskoczył, przechera,
Siejąc zgorszenie w mieście.

2. Pewien emeryt z Brunszwiku
Miał limeryków bez liku.
Lecz sylab nie liczył,
Sąsiadów indyczył,
Aż zniknął emeryt z Brunszwiku.

3. Żyła raz Polka w Tangierze –
w gorączkę wpędzało ją zwierzę;
leżąc na łóżku
krzyczała w poduszkę:
„O rety, świnka mnie bierze!”

I ten, który zaczął mój krótki flirt z limerykami, zanotowany na marginesie podczas którychś zajęć na anglistyce:

4. There lived a drag queen in Chester
Who met an imposing molester.
She ripped off his balls
And fed them to gulls
And he never again did her pester.

wtorek, 6 września 2016

Wierszowy wtorek. Haiku IV

Przeleciał gołąb
– kotka tęskniła za nim
jeszcze przez chwilę

* * *

Różne życiowe okoliczności sprawiają, że trochę ciężko mi idzie ostatnio z wierszami, do tego stopnia, że w moim notesie pojawiają się nawet tygodniowe luki. Ale tak też czasem bywa – najważniejsze, żeby nie dokonywać z tego powodu mentalnego samobiczowania, tylko zaakceptować fakt, że człowiek nie zawsze ma siły na bycie twórczym. A zresztą – czasem przestoje spowodowane są tym, że wracam do dawniejszych tekstów. Mam kilka dłuższych wierszy, które muszą jeszcze wprawdzie dojrzeć, ale za jakiś czas pewnie się tu pokażą. Mam też trochę prozy. Może i ona się pokaże?

W ramach dodatku wrzucam cytat z czytanych właśnie Wykładów amerykańskich Calvina. Bardzo zgrabnie ujmuje to, jak myślę o pisaniu poezji i prozy, i jak chciałbym pisać:

Powodzenie tak wiersza, jak prozy polega na szczęśliwym doborze środków ekspresji, co niekiedy udaje się osiągnąć w nieoczekiwanym przebłysku intuicji, ale co z reguły zakłada cierpliwe poszukiwanie mot juste, tak aby każde słowo stało się nie do zastąpienia, a zestrojenie dźwięków i myśli stwarzało obraz sugestywny i gęsty. Jestem przekonany, że pisanie prozy nie powinno się różnić od pisania wierszy, w obu przypadkach pisanie jest poszukiwaniem właściwej ekspresji, niezrównanej, gęstej, zwięzłej, znaczącej.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Wierszowy wtorek. LARPoezja

Nieco ponad miesiąc temu brałem udział w LARP-ie (improwizowanej zabawie z wcielaniem się w role – tutaj więcej informacji) opowiadającym mniej więcej trzydziestoletnią, rozpoczynającą się jeszcze za komuny historię grupy poetów / grupy poetyckiej (u nas zdecydowanie wyszło bardziej to pierwsze). Nieco wcześniej miałem okazję podejrzeć, jak takie środowiska wyglądają, więc zapisałem się z ochotą – zwłaszcza że istotną częścią miało być czytanie wierszy. Organizatorzy dopuszczali pożyczanie sobie na potrzeby gry utworów znanych poetów, ale można też było samemu coś napisać (lub skorzystać z opartego na nagłówkach z gazet generatora poezji). Łatwo się domyślić, z której opcji postanowiłem skorzystać.

Mój bohater w tej nieco gorzkiej ostatecznie historii dawnych uraz i nigdy do końca nie zrealizowanych planów nie napisał ostatecznie żadnego wiersza. Dlatego wrzucam efekty tej poetyckiej zabawy tutaj, jako pamiątkę po miłym doświadczeniu. Poniższe wiersze pisałem jako celowo złe pastisze poezji nowofalowej, szczególnie czytanego akurat wówczas Ryszarda Krynickiego (któremu ukradłem nawet początek wiersza – mam nadzieję, że mi wybaczy, ogromnie cenię jego twórczość). Mam nadzieję, że uśmiechniecie się tak jak ja przy pisaniu. A jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zagrać w On go spoliczkował! – nie wahajcie się.

* * *

I

język to dzikie
mięso mielone
w maszynce Dziejów

bierzcie i
jedzcie z tego

wszyscy

*

ZOMO

„Nam strzelać nie kazano”
– a im tak

*

Prasówka

codziennie rano
świeża dostawa

wiadomości drugiej świeżości

groch z kapustą
kłębi się czarno
na białym obrusie szpalty

żujemy ostrożnie
by nie zgrzytnęło między zębami
niespodziewanie twarde
ziarno prawdy

wtorek, 23 sierpnia 2016

Wierszowy wtorek. Haiku III

Haiku wędrowne

W podróż, o której
nigdy nam nie opowie,
leci dmuchawiec

* * *

Zeszły tydzień był pełen jeżdżenia, a w tej chwili błądzę po Bieszczadach (planuję posta o 23.00 w przeddzień wyjazdu) – więc dzisiejszy wiersz, choć napisany jeszcze w lipcu, doskonale pasuje do tego, co aktualnie dzieje się w moim życiu.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Wierszowy wtorek. Haiku II

Haiku lipcowe

Burzowe niebo
rozkwita światłocieniem
– a we mnie spokój

* * *

Na portalu Esensja ukazał się bardzo ciekawy artykuł poświęcony haiku. Gorąco polecam, sam będę do niego na pewno jeszcze wracał, żeby lepiej zrozumieć tę formę.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Wierszowy wtorek. * * * (pamiętam bycie)

pamiętam bycie
pięcio-
siedmiolatkiem
na wakacjach w górskim pensjonacie
w szkole podstawowej
podchodzenie do innych
w piaskownicy
na korytarzu
z wyciągniętą ręką

pytanie

cześć jestem artur
chcesz być moim
przyjacielem?

nie pamiętam tylko
kim był
ten człowiek
którym byłem

wtorek, 2 sierpnia 2016

Wierszowy wtorek. Modlitwa

Modlitwa

przyjdź proszę powtórnie
usiądź pod drzewem w parku
urządź nam wykład
albo seminarium
duchowe

powtórz wszystko jeszcze raz
powoli
dla tych w ostatnim rzędzie którzy się spóźnili
dla pierwszorzędnych którzy będą ostatnimi
byśmy zdążyli wszystko zanotować
a może lepiej
nagrać

na zakończenie
zrób egzamin praktyczny

oblewaj nas
raz po raz
każ nam powtarzać przedmiot
do końca wieczności

aż w końcu zdamy


Kraków, 14 czerwca 2016

* * *

Coraz częściej zdarzają się dni, kiedy ten wiersz jest mi potrzebny.

wtorek, 26 lipca 2016

Wierszowy wtorek. W. Blake, Tygrys

William Blake, Tygrys

Tygrze! Tygrze, który płoniesz
W lasach nocy: czyje dłonie
Nieśmiertelne lub spojrzenie
Spięło straszną tę symetrię?

W niebie czy w czeluści łonie
Powstał oczu twoich płomień?
Czyje dłonie go wznieciły?
Ileż w skrzydłach miał On siły?

Czyja sztuka, czyje ręce
Splotły w supeł twoje serce?
A gdy krew zaczęło tłoczyć,
Czyje straszne dłonie, stopy?

Czyje moce i rzemiosło
Czaszę mózgu twego wzniosło?
Kto go wykuł? Jaki uścisk
Grozę jego w garści skupił?

Gdy się gwiazdy w dół rzuciły,
Łzami niebo nawodniły,
Czyś spodobał się Wielmoży?
Czy Baranka i On stworzył?

Tygrze! Tygrze, który płoniesz
W lasach nocy: czyje dłonie
Nieśmiertelne lub spojrzenie
Spięło straszną twą symetrię?

* * *

Zacząłem ten przekład dwa lata temu zainspirowany zajęciami z Poetry in Translation (które przyczyniły się również do powstania tłumaczeń dwóch wierszy Peake’a oraz Powtórnego Przyjścia Yeatsa). Tygrysem zajmowaliśmy się przez całe zajęcia – doczekał się sporej liczby wersji i to, co tłumacze z nim wyczyniali, jest fascynujące, a czasem również przerażające (zwłaszcza rym „czyjej–symetryjej”, pojawiający się u jednego z nich).

Punktem wyjścia dla mojej wersji była chęć zachowania trocheicznej stopy oryginału (chociaż na zastosowanie rymów męskich już się nie porwałem) i użycie wołacza w otwierającej apostrofie do tytułowego zwierza. „Tygrysie”, zastosowane m.in. przez Barańczaka, wydało mi się nieco zbyt rozlazłe. Z pomocą przyszła mi archaiczna forma „tygr” (tak, ona naprawdę istnieje, i nie, nie chodziło mi o „Tybr”) – nie dość, że pozwoliła stosunkowo łatwo rozwiązać problem, jaki sobie postawiłem, to jeszcze ładnie koresponduje z też dość nietypowym „tygerem” użytym przez Blake’a w tytule oryginału.

Pierwsze trzy zwrotki poszły łatwo, kolejne dwie wymagały długiego namysłu – co parę miesięcy do nich wracałem, za każdym razem ponosząc klęskę. Dopiero parę tygodni temu wreszcie mi się ułożyły, więc wreszcie – z ulgą i nie bez odrobiny dumy – mogę zaprezentować rezultat.






wtorek, 19 lipca 2016

Wierszowy wtorek. Haiku

Gdy wracam nocą,
jeż biegnący przez jezdnię
jest moim druhem.

* * *

Komentarz: czy wspominałem już, że bardzo lubię haiku?

niedziela, 17 lipca 2016

A kysz, zjawo! Zasłaniasz!


Jakoś tak się ostatnio złożyło, że kilka dni po obejrzeniu Zjawy natknąłem się na fejsbukową dyskusję na temat filmu. Dyskusję, w której chwalono nie tylko umiejętności aktorskie Leonarda DiCapria, kunszt Alejandra Iñárritu czy zdjęcia Emanuela Lubezkiego, ale też głębię przesłania i wywracanie na nice konwencji w
esternu. O ile z przesłaniem mogę się jeszcze zgodzić – Zjawa zawiera trochę ładnych symbolicznych scen, a zmagania głównego bohatera można interpretować na kilka różnych sposobów – o tyle trudno mi dostrzec jakiekolwiek wywracanie na nice. Zjawa to film głęboko zachowawczy.

Nie, żebym nie rozumiał, czemu można go odbierać jako subwersywny: w tle przewijają się przecież wątki nieprawości, jakie wobec rdzennych Amerykanów popełniali biali kolonialiści, a i wśród handlarzy skórami pojawia się szuja-Tom Hardy, co to nie dość, że chciwy i egoistyczny, to jeszcze rasista.

Problem w tym, że pierwszy plan to nadal historia Tańczącego z Wilkami, któremu wepchnięto syna do lodówki (uwaga, link do TV Tropes!) i który teraz bardzo chce się zemścić, jednak (dzięki mądrym słowom wypowiedzianym przez etnicznego sidekicka) odkrywa, że Przemoc Nie Jest Rozwiązaniem, a Zemsta Nie Przyniesie Mu Ukojenia. Całe szczęście, że po drugiej stronie sumienia przystanęło akurat plemię, które chętnie dokończy za niego robotę. Wszystko jest oczywiście ponure i brutalne, ale w gruncie rzeczy mamy do czynienia z tą samą heroiczną narracją, którą widzieliśmy już wielokrotnie.

Można oczywiście argumentować, że przecież jest to historia oparta na faktach – ale to, jakie historie wybieramy do opowiedzenia, też ma znaczenie. No a twórcy nie przejmowali się zbytnio faktami, kiedy dodali Glassowi syna albo zmieniali zakończenie całej historii, tak żeby jednak doszło do jakiejś zemsty. Więc choć DiCaprio pięknie się krzywi i stęka, to w pewnym sensie jest też największym problemem Zjawy, bo przesłania te wszystkie ciekawsze rzeczy, które rozgrywają się dookoła. O wiele chętniej obejrzałbym film o Hawku, który chce pomścić ojca, a przy okazji musi sobie znaleźć jakieś miejsce w świecie. Film o Powace uciekającej od porywaczy i poszukującej swojego plemienia. Albo o niedźwiedzicy troszczącej się o młode i w końcówce toczącej tragiczną walkę z człowiekiem. A gdyby to już naprawdę musiała być opowieść o białym mężczyźnie, to może ciekawiej byłoby pójść w stronę Flashmana G.M. Frasera i protagonistą uczynić Fitzgeralda? Wtedy rzeczywiście otrzymalibyśmy bezlitosną dekonstrukcję westernowego bohatera (zwłaszcza gdyby na końcu, tak jak w rzeczywistości, zaciągnął się do armii, by umknąć Glassowi). I więcej Toma Hardyego na ekranie – w ramach bonusu. A tak, Zjawa pozostaje świetnie nakręconym i zagranym filmem, ale wcale nie tak radykalnym, jak mogłoby się wydawać.

wtorek, 12 lipca 2016

Wierszowy wtorek. Z mojego balkonu

Jak każdy piszący, miewam problemy z regularną twórczością. Czasem na przeszkodzie staje życie ze wszystkimi swoimi wymaganiami i perypetiami, czasem zwykłe niechciejstwo. Czasem stres wywołany niezadowoleniem z rezultatów własnej pracy – albo nawet tym, że się nie pisze (meta!).

W zeszłym roku, by wymknąć się zwłaszcza tym dwóm ostatnim demonom: nadmiernym oczekiwaniom i poczuciu winy – przez około miesiąc pisałem codziennie wiersze. Poezja zawsze była dla mnie zabawą (może dlatego, że myślę o sobie przede wszystkim jako o prozaiku?). Pozwala wyczyniać fajne rzeczy z językiem, a przy tym nie przytłacza (nad kilkoma linijkami łatwiej popracować niż nad, powiedzmy, kilkunastoma akapitami). No i w dodatku pozwala na zatrzymanie, skupienie, wyciszenie; moment, w którym zastanawiam się, co danego dnia najbardziej mnie poruszyło?

W tym roku wróciłem do tego zwyczaju bezterminowo – skoro daje radość, to czemu miałbym przestawać? Zwykle moje wiersze przybierają formę krótkich, kilkuwersowych notatek. Niektóre rozwinęły się lub rozwijają w dłuższe teksty, inne zostały skreślone w dosłownie kilka sekund, bo danego dnia życie nie dało mi nawet minuty. Większość jest taka o, do szuflady. Innymi chciałbym się podzielić.

Z tą właśnie myślą uruchamiam na blogu (skoro i tak niewiele się na nim dzieje) Wierszowe wtorki – mniej lub bardziej regularny cykl, w którym będę wrzucał wyimki ze swojego notesu z wierszami. Zazwyczaj te krótkie (żywię wielką sympatię do haiku i podobnych form), a czasem może coś dłuższego. Osobiście bardzo lubię, kiedy poezja wychodzi z tomików i objawia się w przestrzeni, czy to fizycznej, czy wirtualnej. Lubię momenty, kiedy nieoczekiwanie wybija mnie z codziennego rytmu. Próbuję więc być zmianą, którą chciałbym widzieć w świecie. Rzucam w przestrzeń kawałki wierszy. Może Wam też umilą dzień.

Poniżej wiersz na dziś.

* * *

Widok z balkonu

chciałbym przekroczyć
rdzawą plażę horyzontu
zielonkawy rąbek
gdzie piasek światła miesza się z wodą
popłynąć dalej
w głęboki granat
ponad samolotami


wtorek, 14 czerwca 2016

Droga do morderstwa jest wybrukowana mikroagresjami

Tekst autorstwa Sigrid Ellis – można go przeczytać po angielsku na jej blogu. Dziękuję autorce za pozwolenie na przekład i publikację.

1. Kiedy miałam jedenaście lat, spędziłam całą lekcję biblioteczną kłócąc się żarliwie z innym uczniem. Kłóciliśmy się o to, czy piosenkarz Boy George jest gejem. Ja twierdziłam, że nie jest, mój kolega – że owszem, jak najbardziej. Zajęłam to stanowisko, bo wychowano mnie w szacunku do wszystkich ludzi i wiedziałam, że słowo „gej” było okropnym wyzwiskiem, najgorszym, czym można być. Nazwać kogoś gejem to potworność, bo bycie gejem to potworność. Szacunek nakazywał więc upierać się, że nikt nie jest gejem.

2. Kiedy jako piętnastolatka przechodziłam w pobliżu szkoły, jacyś chłopcy przejechali obok na rowerach. Jeden krzyknął w moją stronę, nazwał mnie „pieprzoną lesbą”. Muszę przyznać, że byłam zdezorientowana. Szłam sama; w jaki sposób chodzenie samemu było homoseksualne? Ale na jakimś poziomie wiedziałam, że nie oskarżają mnie o kochanie kobiet. Po prostu wykrzykiwali najokropniejszą rzecz, jaka przyszła im do głowy. Najgorszy los ze wszystkich: bycie queer.

3. Z całego dzieciństwa nie przypominam sobie żadnej przemowy żadnego z polityków na temat HIV, AIDS czy jakiegokolwiek innego zagadnienia związanego ze środowiskiem LGBT. Przypominam sobie za to żarty. Bezlitosne, nieustające żarty w każdym możliwym miejscu. Żarty, w których puentą jest queer. Mężczyźni w telewizji odskakujący od siebie, bo zetknęli się pośladkami, a stykanie się pośladkami było homo, a bycie homo to potworność, więc bohaterowie odrzucali samą ideę z odrazą i wzgardą. Nieświadomi niczego kobieciarze umawiali się na randki w ciemno, a żart polegał na tym, że kobieta jest albo brzydka i zdesperowana (kolejna mikroagresja, dzięki), albo zdesperowana i homoseksualna. W końcu domeną kobieciarza jest seks z kobietą, podsuńmy mu więc coś tak nienaturalnego, że to nawet nie kobieta, tylko lesba, haha.

4. Po jakimś czasie homoseksualiści nie służyli już tylko za puentę w dowcipach. Mogli też być zbrodniczymi złoczyńcami.

5. Po jakimś czasie homoseksualiści mogli też ginąć. Tragicznie. Może z powodu desperackiego wstrętu do samych siebie. Albo z powodu ryzykanckiego wstrętu do samych siebie i złych decyzji. Albo, coraz częściej, z powodu wyniszczającej choroby.

6. Jeszcze się nie ujawniłam, kiedy homoseksualistom w mediach pozwolono być dobrymi, tragicznymi i szlachetnymi – jeśli tylko umarli. Oglądałam i pokochałam wszystkie te filmy, wszystkie te seriale. Widziałam każdego wygadanego przyjaciela-geja, przedarłam się przez filmy z lat 30., 40., 50., pełne szyfrów i niedomówień. Ujawnieni homoseksualiści, których znałam, powtarzali raz za razem, że bycie homo NIE JEST najgorszą rzeczą na świecie. Ale nie widziałam dowodów na poparcie ich tezy. Gdziekolwiek spojrzałam, homoseksualiści byli martwi lub umierający, lub stanowili żart śmieszny dlatego, że zbyt odrażający, by brać go na poważnie.

7. A potem się ujawniłam.

8. Miałam głębokie przeświadczenie, że najważniejszą zasadą bycia queer było: „Nie daj się złapać”. Nie: „Nie ujawniaj się” – nie wytrwałam zbyt długo, nie potrafię kłamać, a były wczesne lata 90. i mój uniwersytet organizował manifestacje Queer Nation – tylko „Nie daj się złapać”. Wiedziałam, że mogę powiedzieć prawdę mojej matce, moim dziadkom, moim profesorom, jasne. Ale nie manifestuj swojej homoseksualności publicznie. Nie w centrum handlowym, nie w kinie. Broń Boże w autobusie. Wiedziałam, że świat jest pełen ludzi nieustannie tropiących homoseksualność u innych. Podejrzliwych, czujnych, wiecznie rozglądających się za homoseksualistami. Homoseksualizm był zbrodnią kryjącą się w umyśle obserwującego. Mogłam zostać uznana winną za samo czytanie książki na przystanku; o ile gorsza była moja sytuacja teraz, kiedy faktycznie byłam lesbijką. O ile bardziej musiałam być ostrożna.

9. Kiedy skończyłam dwadzieścia jeden lat, mogłam zacząć chodzić do klubów. Wystrój się, nałóż płaszcz, żeby ukryć ubranie, wgramol się do samochodu z przyjaciółmi, opuść szyby latem, jasne, włącz muzykę, śpiewaj do niej, zamknij okno, gdy z sąsiedniego samochodu lub furgonetki zaczynają sypać się groźby, módl się, by nie pojechali za wami, dojedź do klubu, rozejrzyj się przed zaparkowaniem, żeby sprawdzić, czy nikt nie czai się na parkingu lub na ulicy, schowaj cenne rzeczy w samochodzie, zamknij go, podejdź do klubu. Czekaj w kolejce, śmiejąc się, flirtując, uśmiechając nerwowo, nerwowo przestępując z nogi na nogę, wszystko robiąc z nerwową ekscytacją, bądź wdzięczna za bramkarza obserwującego chodnik, zapłać, wejdź.

Wejdź.

Idź pewnie, odpręż się, odetchnij, odetchnij głęboko i z radością, poczuj zapach dymu i piwa, i potu, nic nie ma znaczenia, bo tutaj – tutaj nikt nie czeka by przyłapać cię na gorącym uczynku bycia lesbijką.

Zdejmij czujność.

Zdejmij czujność i tańcz.

10. Nikt nigdy mnie nie zaatakował na parkingu przed klubem. Moim przyjaciołom wybili szybę w oknie. Innych śledzono, straszono, rzucano butelkami.

11. W którymś momencie świat się zmienił. Część tej zmiany wynika z faktu, że ludzie wierzący, że bycie homoseksualistą to dosłownie najgorsza rzecz, jaką człowiek może zrobić, gorsza niż morderstwo, czują się nieliczni i zagrożeni. I teraz, gdy czują się zagrożeni, nieliczni, mali i bezsilni, przekuwają swoją niepewność i strach w wielkie gesty. Ale dokonana 11 czerwca 2016 roku masakra w klubie Pulse w Orlando, na Florydzie, to nie jednorazowy incydent. To incydent poparty masą mikroagresji prowadzących człowieka do przekonania, że bycie homoseksualistą to dosłownie najgorsza i najohydniejsza rzecz, jaką człowiek może zrobić.

– Dalej sobie ze mną pogrywaj, to podejdę tam i cię pocałuję – powiedział mój kolega z pracy do drugiego kolegi. Groźba jest żartem, wszyscy się śmieją, ale działa, ponieważ bycie gejem jest tak odrażające, że działa jako groźba. Ustawy toaletowe każą nam się bać transseksualnych kobiet, bo to tylko mężczyźni w przebraniu, a wszyscy wiedzą, że mężczyźni przebierają się wyłącznie, by podglądać kobiety. Wiemy to, bo wszyscy widzieliśmy seriale, filmy, skecze SNL. Mężczyźni w przebraniu są śmieszni, bo są odrażający – nie tylko próbują być kobietami, co jest obrzydliwe i śmieszne, bo nikt nie chce być kobietą, ale jeszcze są w tym kiepscy, stanowią brzydkie i niedotykalne kobiety, nikogo nie są w stanie nabrać. Rejestry przestępców seksualnych twierdziły i nadal twierdzą, że bycie gejem to to samo, co bycie pedofilem.

12. Każdy jest bohaterem własnej historii. Każdy jest bohaterem, „tym dobrym” we własnym życiu. Jeśli jakiś człowiek wierzy we wszystkie kłamstwa wpajane przez mikroagresje, jeśli jakiś człowiek wierzy, że wszyscy geje to pedofile, że wszystkie osoby transseksualne to kłamcy i oszuści, jeśli ktoś głęboko wierzy, że bycie homoseksualistą to dosłownie najgorsza i najohydniejsza rzecz, jaką człowiek może zrobić... to co powinien zrobić? Dobry człowiek walczy ze złem. Dobry człowiek przeciwstawia się złoczyńcom. Dobry człowiek przekonuje, krzyczy i błaga, a jeśli nikt nie słucha, dobry człowiek może – z desperacji i gniewu, i pełnego przekonania – chwycić za broń i iść zabijać potwory.

W oczach wielu jestem potworem.

W oczach wielu zasługuję na śmierć.

Ludzie, którzy w to wierzą, którzy mają takie głębokie przekonanie, doszli do takiego stanowiska, bo wszyscy na to pozwalamy. Pozwalamy, by toksyczne poglądy się rozprzestrzeniały. Każda mikroagresja skierowana w stronę nieheteronormatywnych osób pozwala jakiemuś podatnemu i zdezorientowanemu człowiekowi uwierzyć, że to dobrze, właściwie i sprawiedliwie, chcieć mojej śmierci.

13. Byłam przerażona, słysząc wiadomości z Orlando. Ale nie byłam zaskoczona. Chciałabym, by morderstwa osób LGBTQIA mnie zaskakiwały. Ale przez całe życie uznawano mnie za winną bycia lesbijką. Wiem, jak bardzo, jak łatwo, jak bezmyślnie jestem nienawidzona. Nienawidzona nie dlatego, że jestem zła, ale dlatego, że jestem najpotworniejszą, najobrzydliwszą rzeczą, jaką ludzie są w stanie sobie wyobrazić.

14. Strzelec udał się do miejsca bezpieczeństwa, radości i szczęścia. Udał się do miejsca, do którego osoby queerowe udają się, gdy słyszymy, że jesteśmy zbyt queerowi, by pokazywać się gdziekolwiek indziej. Udał się do miejsca, gdzie całe to epatowanie i celebrowanie queerowości byłoby przed nim ukryte. Ten wojowniczy mściciel, dobry człowiek z bronią, o których tyle się słyszy, szukał go. Wziął swoją prawość i poszedł polować na homoseksualistów, których bał się i nienawidził.

15. Zatem co dalej. Jak mamy żyć w świecie, który boi się nas i nienawidzi?

Nie mogę nikogo powstrzymać przed zamordowaniem drugiego człowieka. Nie mam takiej mocy. Ale mówię... „Dość”. Mam dość puszczania mimo uszu żartów i docinków. Nie mogę dłużej biernie tolerować bycia puentą, groźbą, postrachem, ostrzegawczą historią. Mam po prostu... dość.

Nie mogę zapobiec morderstwom w Orlando ani żadnym innym zabójstwom osób nieheteronormatywnych.

Ale nie będę już przyzwalać w milczeniu.

piątek, 13 maja 2016

The Laverne Cox Picture Show


Jak być może słyszeliście, w nowej wersji The Rocky Horror Picture Show rolę doktora Frank’nFurthera ma zagrać znana z Orange Is the New Black Laverne Cox (właśnie pojawiło się pierwsze zdjęcie aktorki w roli).

Z jednej strony jest to świetna wiadomość: póki żyjemy w świecie, w którym Eddie Redmayne zdobywający nominację do Oscara za Dziewczynę z portretu to sukces w reprezentacji osób transpłciowych, role trans – zwłaszcza główne – grane przez osoby transpłciowe zasługują na docenienie, sama Laverne, jak można przeczytać w linkowanym powyżej artykule, wydaje się być zachwycona rolą. I słusznie – dobry doktor to rola nietuzinkowa: skomplikowana, niejednoznaczna, wzbudzająca fascynację, sympatię i może odrobinę przerażenia, niepozbawiona tragizmu. Z drugiej strony…

Z drugiej strony mam wątpliwości, czy aby na pewno Frank’n’Furter to najlepsze wykorzystanie talentów Laverne. Tragiczny queerowy bohater to klisza zgrana już w nieprawdopodobnym stopniu. A problemów jest więcej. Doktor Furter przedstawia się wprawdzie jako „słodki transwestyta z transseksualnej Transylwanii”, ale prawdę powiedziawszy zawsze wydawał mi się kimś wykraczającym poza jakiekolwiek ludzkie kategorie: Innym przez duże „i”, w odniesieniu do którego słowo „trans” oznacza ni mniej, ni więcej, tylko transgresję absolutną, drwinę z prób sztywnego wytyczania granic między tożsamościami płciowymi i seksualnymi. I nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby nie fakt, że inność Franka ma wymiar zdecydowanie gotycki, mroczny, wręcz monstrualny – wystarczy przypomnieć relację z Rockym czy scenę uwodzenia Brada i Janet, przywołującą krzywdzące wyobrażenia osób transseksualnych jako podstępnych seksualnych drapieżników, wciągających potencjalnych partnerów w „pułapkę” (świetnie za to pasowało, kiedy widzieliśmy tę scenę z białym mężczyzną).

Być może twórcy mają pomysł na nowe ujęcie, na przełamanie klisz i stereotypów, jednak obawiam się, że obsadzenie transseksualnej aktorki może je tylko umocnić. Tymczasem mamy 2016 rok, pora na nowe, pozytywne narracje normalizujące transpłciowość i byłoby super, gdyby Laverne, jedna z najbardziej rozpoznawalnych osób transseksualnych mogła pomóc je kształtować. Co nie znaczy, że nie powinna grać w Rockym. Powinna.

Ale Janet.

poniedziałek, 9 maja 2016

No to kto miał rację? (Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów)


Kapitan Ameryka nauczył się, że nie można pokładać ślepej wiary w instytucjach. Iron Man nauczył się, że światowego pokoju nie można sprywatyzować.

W pewnym sensie wyszedł w ten sposób poza granice konwencji superbohaterskiej – jeśli uznać, że jedną z cech charakterystycznych jest nieomylny osąd moralny bohatera. Problem w tym, że Tony Stark nadal występuje w filmie superbohaterskim, więc racja musi być po stronie któregoś z bohaterów – i film ostatecznie staje po stronie Kapitana Ameryki (choć można było np. pociągnąć zasygnalizowany na początku wątek Bucky’ego jako jego faktycznej słabości).

Steve Rogers staje się ucieleśnieniem złudzeń Stanów Zjednoczonych co do ich roli w świecie. Ciągle sądzi, że „najbezpieczniejsze ręce to nadal nasze” – w końcu od drugiej wojny światowej jest „tym dobrym” superpolicjantem, strzegącym bezpieczeństwa wszystkich. Na co mu międzynarodowe konwencje? Jeśli trzeba gdzieś lecieć i zrzucić na kogoś demokrację, to lepiej się za długo nie zastanawiać.

Tony Stark to, jak ujął mój przyjaciel, „skruszony biznesmen nawrócony na regulację” i wyraz kolektywnego poczucia winy amerykańskiego społeczeństwa. Widzi, że każda jego próba rozwiązania problemów świata przyczynia się do jeszcze większej katastrofy. Jest gotów służyć ogółowi zgodnie z wolą tegoż ogółu – i jest w tym pewna pokora.

Z jednej strony należało się spodziewać, że Hollywoodzki blockbuster zajmie pozycję wspierającą status quo, objawiające się mentalnością spod znaku „musimy COŚ zrobić!”.

Z drugiej – film prezentuje cały konflikt na nieco innej płaszczyźnie: indywidualnej odpowiedzialności za własne czyny. To na tym zasadza się moralna słuszność Kapitana, który próbuje czynić dobro, liczy się z możliwością porażki – bądź też częściowego zaledwie sukcesu – i jest gotów na brzemię konsekwencji. Iron Man zmaga się ze świadomością konsekwencji swoich czynów i pragnie od niej uciec – stąd dążenie do tego, by zrzec się odpowiedzialności, by ciężar decyzji złożyć w ręce wyższej instancji.

W zależności od tego, na jakiej płaszczyźnie rozpatrujemy konflikt, albo jeden, albo drugi ma rację, co uwydatnia się jeszcze bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że każdy z nich zaczynał po przeciwnej stronie barykady. Iron Man robił show podczas przesłuchania rządowej komisji, a Kapitan służył w armii (jak rzucający frazesami na koniec filmu Rhodes). Są jak splecione w kręgu yin i yang i myślę, że ten obraz najlepiej ilustruje błąd tkwiący w całej machinie promocyjnej filmu: pogląd, że musimy wybrać którąś ze stron. Tak naprawdę potrzebujemy ich obu, napierających na siebie nazwzajem i w ten sposób utrzymujących równowagę. Jak powiedział Blake: „Opozycja to prawdziwa przyjaźń”.

A przyjaźń, jak wiemy, to magia.

wtorek, 3 maja 2016

Grant Morrison i Wonder Woman

Moja recenzja Wonder Woman: Earth One, Vol. 1 autorstwa Granta Morrisona, Yanicka Paquette’a i Nathana Fairbairna już dostępna na Popmodernie. Jak na mój gust to trochę za dużo w tym komiksie transhumanizmu, a za mało feminizmu. Mimo to polecam, bo jest bardzo ciekawy – a ja już czekam na zapowiadane kolejne części.

poniedziałek, 28 marca 2016

Dlaczego nie pójdę na Batman v Superman



Coraz trudniej mi ostatnio zaakceptować fakt, że na pewnym podstawowym poziomie narracje superbohaterskie stanowią bezwstydną gloryfikację siły – opowiadają o tym, jak to fajnie, gdy wszystkie swoje problemy możesz rozwiązać, bijąc ludzi po twarzach i zrzucając z dachów, i że w zasadzie jest to słuszny moralnie (i jedyny skuteczny) sposób postępowania. Might makes right.

Istnieją oczywiście sposoby, by tę tendencję zneutralizować (osobiście jestem fanem podejścia Granta Morrisona, który czyni z superbohaterów reprezentacje archetypicznych sił i na każdym kroku podkreśla ich fikcyjność). Z drugiej strony wydaje się ona najbardziej wybujała wtedy, gdy dany tekst próbuje odnosić się do problemów politycznych czy społecznych, do których superbohaterowie nie są zbyt dobrze przystosowani. Jak pisze Lance Parkin:

we współczesnych historiach superbohaterskich „eskapizm” przybiera najczęściej formę fikcyjnego świata zaprojektowanego, by jak najbardziej przypominał nasz, ale ze znacznie wyższym poziomem brutalnej przestępczości, spisków i terroryzmu, w którym samozwańcza, elitarna grupa rozwiązuje każdy problem przebierając się i katując swoich przeciwników na śmierć.

Najwyrazistszym przykładem tej tendencji był dla mnie zawsze Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera, gdzie osoby próbujące rehabilitować przestępców ukazane są jako niebezpiecznie naiwne – Batman zaś rozwiązuje problem młodzieżowego gangu Mutantów, pokonując ich przywódcę w pojedynku. Dzięki tej demonstracji siły część gangu przyjmuje nazwę Synów Batmana i zaczyna walczyć z przestępczością, a ostatecznie tworzy podziemną armię.

Widać tu z jednej strony libertariańską fantazję o samoorganizującym się społeczeństwie (największy moment mobilizacji Synów Batmana i Mutantów to kryzys wywołany wybuchem bomby atomowej na terenie Stanów Zjednoczonych – państwo okazuje się zupełnie niewydolne i to oni zapewniają bezpieczeństwo w Gotham), ale też autorytarną, może nawet podszytą faszyzmem tęsknotę za charyzmatycznym wodzem, który nie będzie się bał rządzić silną ręką, weźmie w karby młodych mężczyzn i zabierze się do walki ze złem, z którym przeżarta permisywizmem kultura nie jest w stanie sobie poradzić.

Można obwiniać Millera, który w późniejszych latach dawał wyraz swoim politycznym przekonaniom, zarówno w komiksach, jak i poza nimi – ale tak naprawdę Miller doprowadza tylko idee stanowiące fundament superbohaterskiego mitu  do logicznej konkluzji. Konkluzji, która w pozakomiksowej rzeczywistości przyjmuje postać ochroniarzy nękających ludzi o innym kolorze skóry albo jeszcze gorszą. Superbohaterowie nie przyczyniają się może do natężenia przemocy, zachowań ksenofobicznych czy tendencji autorytarnych w świecie realnym – ale jednak wpisują się w trend w naszej kulturze, z którym chcę mieć jak najmniej wspólnego. Nie są bohaterami, których teraz potrzebujemy.

Oddając Snyderowi sprawiedliwość: sądzę, że jego zamiarem jest raczej krytyka niż gloryfikacja tych mniej chwalebnych tendencji gatunku. Świadczą o tym zapowiedzi skupienia się na konsekwencjach bitwy o Metropolis z Człowieka ze stali, obecna w trailerze kwestia Luthora o „najstarszym kłamstwie w Ameryce”, wizje żołnierzy klękających przed Supermanem. Na przeszkodzie staną mu jednak dwie rzeczy: fakt, że superbohaterowie stanowią najczęściej moralne centrum swojego uniwersum (czy naprawdę spodziewamy się, że Superman zostanie skazany za zniszczenie Metropolis?), a także kusicielska moc spektaklu przemocy, który zwykle przesłania skutecznie wszelkie moralne dylematy (co lepiej pamiętamy z Daredevila – wątpliwości Matthew czy może to, jak wypasiona była walka w korytarzu?).

Biorąc pod uwagę, że reżyserskie instynkty Snydera kierują go właśnie w stronę widowiskowych przedstawień przemocy (nieprzypadkowo chyba jego najlepiej przyjętym filmem pozostaje adaptacja 300 Millera?) nie sądzę, by wyszedł z tej walki zwycięsko.

PS. To oczywiście nie jest problem tylko Snydera. Z podobnych względów ciągle nie zdecydowałem, czy obejrzę drugi sezon Daredevila, mimo ogromnej sympatii do Charlie’ego Coxa i wielu innych członków obsady.

poniedziałek, 21 marca 2016

Agentka Carter


Najboleśniej spada się z wysoka i Agentka Carter, którą po pierwszym sezonie chwaliliśmy za niezwykle trafne obserwacje i komentarze na temat życia kobiety w patriarchalnym społeczeństwie, w drugim zaliczyła poważny upadek.

Na Pulpozaurze można przeczytać dwugłos o Agentce Carter, który współtworzyłem wraz z Joanną Kucharską. Mówiąc krótko, ten sezon podobał nam się mniej niż pierwszy. Dlaczego? Tego dowiecie się z tekstu.

środa, 2 marca 2016

Haiku-recenzje dziewiątego sezonu Doctora Who


Od jakiegoś już czasu interesuje mnie zacieranie granic między krytyką a literaturą, między faktem a fikcją, między poszczególnymi literackimi gatunkami i rodzajami. Naszła mnie niedawno ochota, by samemu przeprowadzić jakiś eksperyment z różnymi formami wypowiedzi, a przy okazji odpocząć od dłuższych tekstów, w których próbuję wyczerpująco omówić problem, skupić się na ulotnych wrażeniach ujmowanych bardziej w formie szkicu.

Rezultatem jest Doktor Haiku – próba ujęcia moich przemyśleń na temat dziewiątego sezonu Doctora Who w formie wierszy. Cały zbiór możecie znaleźć na Gallifrey.pl – zachęcam do lektury.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Mervyn Peake: Po wielkim oceanie...

Mervyn Peake nie po raz pierwszy gości na łamach niniejszego bloga. Tym razem zamiast posępnego wiersza opisującego zniszczony Londyn – nonsensowna piosenka tytułowego bohatera powieści Mr. Pye. Jej tłumaczenie było dla mnie ciekawym zadaniem, bo postanowiłem podejść do sprawy inaczej niż zwykle: w miarę możliwości zachować formę, za to swobodniej (ale z zachowaniem sedna) potraktować treść.

***

Po wielkim oceanie
Płynąłem wszerz i wzdłuż,
A ze mną mną cocker spaniel,
Kanapa i pięć róż.

Wokoło mnie rekiny
Szczerzyły zęby swe,
Nie miałem tam dziewczyny
I nikt nie szukał mnie.

Wtem! – poprzez morską pianę
(Co mile twarze chłodzi) –
Ujrzałem niespodzianie
Brak jakiekolwiek łodzi.

Dla zainteresowanych zamieszczam również oryginał:

O'er seas that have no beaches
To end their waves upon,
I floated with twelve peaches,
A sofa and a swan.

With flying-fish above me,
And with cat-fish all around,
There was no one to love me,
No hope of being found --

When, on the blurred horizon
(So endlessly a-drip),
I saw—all of a sudden!
No sign. . .of any. . .ship.