środa, 26 grudnia 2012

Doctor Who s07 Christmas Special: The Snowmen

... w którym poznajemy „nową” towarzyszkę Doktora.



(SPOILERY.) Nie wiem, czy już obeschły Wam łzy po odejściu Pondów, ale czas ruszyć dalej razem z Doktorem. W końcu jest jeszcze tyle miejsc (i czasów) do zobaczenia, tyle planet do uratowania... prawda? Hej? Halo? A może ostatni przedświąteczny odcinek był zbyt wyczerpujący emocjonalnie i wolicie siedzieć zamknięci w swoich pokojach? Doktor zdecydował się na to drugie rozwiązanie i swoje dnie spędza najwyraźniej w TARDIS zaparkowanej w chmurach. Przynajmniej do momentu pojawienia się pewnej znajomej (dla nas, nie dla niego, co jest zresztą istotne dla fabuły) twarzy. Znajoma twarz, wraz z resztą osoby, której jest częścią, postanawia wciągnąć go w ratowanie świata.


„Już tego nie robię”
Początkowa, pełna apatii postawa Doktora była dla mnie wręcz szokująca – Doktor, szczególnie Jedenasty, w sytuacji napięcia emocjonalnego i straty, wydawał mi się skłonny raczej do przemocy, okrucieństwa, dzikich wybuchów megalomanii (patrz: Waters of Mars), nigdy do apatii. Ten wątek oczywiście już się pojawił w Closing Time, a teraz tylko powrócił (choć w bardziej intensywnej postaci), ale nadal nie potrafię do końca zrozumieć jego podejścia.

Madame Vashtra i Jenny są absolutnie cudowne, co było widać już w prequelowych filmikach, a teraz widać znowu. I nawet się pobrały! Chcę, żeby było ich w tym serialu jeszcze więcej. Podobnie jak Straksa, którego intelekt jest najwyraźniej odwrotnie proporcjonalny do komizmu. Nie szkodzi. Jedyne, co mnie zastanawia, to kpina i niemal pogarda, z jaką odnosi się do niego Doktor. Czy Doktor jest rasistą wobec Sontaran? W tym odcinku trochę tak to wygląda.


Nie(d)opowiedziane historie
Dr Simeon był świetnym, bardzo intrygującym złym, niestety straszliwie zaniedbanym, zwłaszcza jeśli zestawić go z Kazranem Sardickiem, którego ogromnie mi przypominał. Bardzo bym chciał więcej jego życia, jakieś próby integracji z otoczeniem – taka olbrzymia izolacja, w jakiej wydaje się funkcjonować (właściwie sam na sam ze swoimi myślami o unicestwieniu ludzkości), byłaby przejmująca, gdyby została ukazana bardziej szczegółowo. No i te „wiktoriańskie wartości”, ledwo zasugerowane, a to tak ciekawa kwestia. Szkoda. Ogromne uproszczenie czarnych charakterów jest dla mnie na razie sporą wadą siódmego sezonu.

Inteligentny śnieg też zniknął dość antyklimaktycznie. Ale chyba powróci? Na to się zanosiło na końcu, w scenie z wizytówką.

Drugą postacią, której chciałbym widzieć więcej i o której chciałbym więcej wiedzieć, był kapitan Latimer. Mam wrażenie, że w jego dystansie wobec dzieci kryła się ciekawa historia, niestety – nieopowiedziana.


Dziewczyna od sufletów
Oczywiście wszystko to, co napisałem, ma swoje uzasadnienie: pojawia się nowa-stara towarzyszka, Clara/Oswin Oswald, chociaż tutaj też czegoś zabrakło. Ogromnie mnie na przykład zaciekawiło, czemu pracuje jako guwernantka i jednocześnie barmanka. Początkowo wyglądała wręcz na złodziejkę albo oszustkę. Ale wielkie tajemnice z nią związane okazały się ważniejsze niż jakiś życiorys. Biorąc pod uwagę fakt, że umarła na końcu odcinka, trudno się dziwić, ale wystarczyłaby jakaś drobna wzmianka, by to wyjaśnić.

Przeszkadza mi ta pobieżność i chaotyczność, bo odcinki wprowadzające towarzyszki zazwyczaj były niezwykle płynne i włączały je bezproblemowo w bieg fabuły (weźmy choćby Partners in Crime z czwartego sezonu).

Mimo to Clara ogromnie, ogromnie mi się podobała, bardziej niż Amy. (Naprawdę). Stawała się momentami typową Moffatowską Mary Sue (czy mi się wydaje, czy to całowanie Doktora było takie apropos niczego?), ale właśnie: tylko momentami. Poza tym jest świetnie zagrana i ma mnóstwo charyzmy. Jeśli miałem jeszcze jakieś zastrzeżenia czy obawy wobec nowej towarzyszki, to ten odcinek spełnił swoją rolę, całkowicie je usuwając. Nawet Wielka, Moffatowska Tajemnica™ mnie nie razi, przeciwnie, zapowiada się ekscytująco. Jenna-Louise Coleman wnosi do tego serialu mnóstwo świeżej energii, której trochę już byłem spragniony, bo właściwie zaakceptowałem odejście Pondów już na etapie Closing Time (choć zdaję sobie sprawę, że dalsze odcinki były konieczne, by zakończyć ich historię odpowiednio tragicznie i dostarczyć Doktorowi angstu).


Ostatecznie więc, mimo że The Snowmen to odcinek mało świąteczny, dał mi coś, czego trochę mi już zaczynało brakować: zastrzyk entuzjazmu wobec serialu, który kocham. A Wam?


PS. Trochę sceptycznie podchodziłem do pomysłu wprowadzenia nowych napisów i nowego wnętrza TARDIS, wydało mi się to kolejnym niezbyt pozytywnym przejawem nowego, bardziej efektownego (żeby nie powiedzieć: efekciarskiego) podejścia twórców do tego, co serial ma sobą reprezentować. Moje obawy się nie rozwiały, ale muszę powiedzieć, że podoba mi się jedno i drugie (bardzo fajnym akcentem w TARDIS są ornamenty w stylu Władców Czasu).

PS2. Czytelnikom życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku, ekscytujących doświadczeń i dobrych ludzi wokół. Do napisania w 2013.

czwartek, 20 grudnia 2012

Kim są iluminaci?

Od paru miesięcy zbieram się do napisania o tej książce (a właściwie trzech książkach). Trylogię Illuminatus! zacząłem czytać w lipcu, skończyłem w październiku, i od tamtego czasu zastanawiam się, jak tu napisać o powieści, której autorom przyświecało jedno zamierzenie: zrobić czytelnikowi z mózgu jajecznicę. W końcu stwierdziłem, że nie ma co się ociągać, świat skończy się już jutro. A może się nie skończy. A może to nie ma znaczenia.

(Wszystkie twierdzenia są w pewnym sensie prawdziwe, w pewnym sensie fałszywe, w pewnym sensie bez sensu, w pewnym sensie prawdziwe i fałszywe, w pewnym sensie prawdziwe i bez sensu, w pewnym sensie fałszywe i bez sensu oraz w pewnym sensie prawdziwe, fałszywe i bez sensu.
— Malaklipsa Młodszy, Principia Discordia)

Zbieram się do pisania tak długo, bo Trylogia... ogromnie mi się podobała i bardzo dużo we mnie zostawiła; myślę, że o takich książkach najbardziej warto pisać, a jednocześnie pisać jest najtrudniej. Trzeba nabrać do nich trochę dystansu, żeby odeprzeć pokusę powklejania po prostu kilku najlepszych cytatów i dopisania na końcu trzech wykrzykników albo ograniczenia się do: „Sami przeczytajcie tę cholerną książkę”. Choćby dlatego, że każdy z nas znajduje się w innej sytuacji, myśli inaczej, i poruszają go inne cytaty. A stwierdzenie, że nie wszyscy uznają te same książki za zajebiste, jest takim truizmem, że żal.

W związku z tym trzeba się trochę ogarnąć i spróbować odpowiedzieć na pytanie: „Co w tej książce można znaleźć?” Oczywiście, jeśli chcemy być naprawdę szczerzy, to pytanie powinno brzmieć: „Co w tej książce znalazłam/znalazłem?”

Zaczyna się od pozbawionego ciała głosu narratora, który z niejaką konsternacją odkrywa swój status, a następnie przerzuca się od postaci do postaci. Później zjawia się policjant prowadzący śledztwo w sprawie zamachu bombowego na redakcję lewicowego magazynu, a także redaktorzy wspomnianego magazynu, anarchistyczny terrorysta z niewidzialną łodzią podwodną, Atlantyda, naziści-zombi, Howard Philips Lovecraft, John Dillinger, rozmawiające z ludźmi delfiny... Mnóstwo smakowitych, pulpowych motywów, trochę erotyki i meta-zagrywek.

It's a dreadfully long monster of a book... and I certainly won't have time to read it, but I'm giving it a thorough skimming. The authors are utterly incompetent—no sense of style or structure at all. It starts out as a detective story, switches to science-fiction, then goes off into the supernatural, and is full of the most detailed information of dozens of ghastly boring subjects. And the time sequence is all out of order in a very pretentious imitation of Faulkner and Joyce. Worst yet, it has the most raunchy sex scenes, thrown in just to make it sell, I'm sure, and the authors—whom I've never heard of—have the supreme bad taste to introduce real political figures into this mishmash and pretend to be exposing a real conspiracy... If The Lord of the Rings is a fairy tale for adults, sophisticated readers will quickly recognize this monumental miscarriage as a fairy tale for paranoids.
—Epicene Wildeblood, The Eye in the Pyramid

Oraz, oczywiście, złowrodzy iluminaci, próbujący przejąć władzę nad światem. A może doprowadzić do końca świata? Trudno powiedzieć; bohaterowie stopniowo coraz bardziej zagłębiają się w otchłań spisku, zawsze, kiedy wydaje się, że już wszystko wiadomo, okazuje się, że wcale nie, że każde kolejne oblicze organizacji to tylko maska. Zaczyna się na poziomie politycznym, ale na szczęście nie chodzi o konflikt prawica–lewica ani nawet faszyzm–anarchia, choć to już zdecydowanie bliższa opozycja. Pole walki bardzo szybko się poszerza, obejmuje całość życia społecznego, a w końcu także życie duchowe. Stawką jest wolność (od strachu, winy, nienawiści) i pogłębione zrozumienie siebie i świata (w skrócie – oświecenia), których poszukują czasem nieświadomie, poszczególni bohaterowie, każdy na swój sposób. Powieść jednocześnie ucieka od powagi religii i mistycyzmu, poważne treści często są podane w formie żartu. Albo kłamstwa. Cała Trylogia... jest bliska duchem dyskordianizmowi. Prawdziwość, fałszywość albo bezsensowność przedstawianych twierdzeń są bez znaczenia: cel podróży nie jest rzeczywisty, rzeczywista jest tylko podróż.

– To solipsyzm – stwierdził George.
– Solipsyści wierzą, że podróżnik jest prawdziwy – uśmiechnął się Hagbard*.

Ale oświecenie jest sprawą indywidualną, każdemu wpojono inny zestaw ograniczeń, które musi przełamać, jeśli chce się wyzwolić. Zejdźmy na ziemię: co jeszcze ciekawego można z tej książki wygrzebać? Można wygrzebać mnóstwo ciekawych pomysłów i teorii dotyczących polityki, ekonomii, tego, jak funkcjonuje społeczeństwo. Jak wyżej, ich prawdziwość nie ma znaczenia (choć trafia się i krytyka kapitalizmu w duchu Ayn Rand, i zorganizowanej religii, i różnych innych rzeczy), ważne jest to, jak trafnie opisują określone aspekty rzeczywistości. Jednym z ciekawszych konceptów są napełniające ludzi egzystencjalnym lękiem i instynktownym wstrętem fnordy, które umieszcza się w gazetach, wiadomościach i przestrzeni publicznej. Tylko reklamy są od nich wolne, dlatego ludzie kojarzą dobra materialne z poczuciem szczęścia i spokoju. Fnordy nie istnieją (a nawet, gdyby istniały, nie potrafilibyśmy tego stwierdzić), ale może z tego właśnie powodu w mediach roi się od informacji o katastrofach, aferach i zbrodniach? Tak czy inaczej, Trylogia... dostarcza zupełnie innego niż powszechnie stosowany do opisu rzeczywistości zestawu pojęć, który nawet, jeśli go odrzucimy (a sami autorzy wprost zniechęcają do przyjmowania go bez refleksji), skłania do myślenia w nowy sposób. Jeden z bohaterów na konserwatywnej konferencji dodaje do ponczu narkotyku, który, mówiąc w skrócie, otwiera umysł człowieka na innowacje (hilarity, jak mawiają, ensues). Trylogia Illuminatus! jest trochę jak wspomniany narkotyk w formie literatury.

With our concept-making apparatus called “the brain” we look at reality through the ideas-about-reality which our cultures give us.
The ideas-about-reality are mistakenly labeled “reality” and unenlightened people are forever perplexed by the fact that other people, especially other cultures, see “reality” differently.
It is only the ideas-about-reality which differ. Real (capital-T) True reality is a level deeper than is the level of concept.
We look at the world through windows on which have been drawn grids (concepts). Different philosophies use different grids. A culture is a group of people with rather similar grids. Through a window we view chaos, and relate it to the points on our grid, and thereby understand it. The order is in the grid. (...)
([L]ittle-t) truth is a matter of definition relative to the grid one is using at the moment, and (capital-T) Truth, metaphysical reality, is irrelevant to grids entirely. Pick a grid, and through it some chaos appears ordered and some appears disordered. Pick another grid, and the same chaos will appear differently ordered and disordered.
Reality is the original Rorschach. Verily! So much for all that.
—Malaclypse the Younger, Principia Discordia

!!!

Ech. Po prostu sami przeczytajcie tę cholerną książkę.



* – parafrazuję.

środa, 5 grudnia 2012

Tęsknota za październikiem

Nastał grudzień, śnieg leżący za oknem informuje, że nadeszła zima, jeśli nie kalendarzowa, to pogodowa jak najbardziej. Z opóźnieniem, bo na początku listopada, zabrałem się za czytanie Październikowej krainy Raya Bradbury'ego, z opóźnieniem, bo na początku grudnia, o niej napiszę. Ale nie ma sensu czekać; październik to nie tylko miesiąc, ale też stan umysłu i zbiór wczesnych opowiadań późniejszego mistrza science fiction i nie tylko, można czytać również zimą, wracając myślami kilkadziesiąt dni wstecz, do czasu, kiedy na drzewach wisiały złote liście i jesień panowała w najlepsze.

Piszę tyle o październiku, bo to słowo-klucz w twórczości Bradbury'ego, wiążące się z charakterystycznym nastrojem (to określenie nieostre nawet jak na standardy literaturoznawstwa, ale trudno to nazwać inaczej) – Halloween, powroty zmarłych, duchy i upiory, subtelna groza, dzieciństwo i dorastanie to kilka z nich. Nie znam jeszcze na tyle dobrze twórczości Bradbury'ego, żeby stwierdzić, jak duża jej część jest „październikowa”, ale na pewno do tej kategorii zaliczają się także powieści Jakiś potwór tu nadchodzi i The Halloween Tree, i chyba kilka innych.

Oczywiście nie cały zbiór jest faktycznie październikowy, choć znajduje się tu kilka takich tekstów, na przykład niepokojące Jezioro, makabreskowy Lokator z piętra i zdecydowanie najmocniej przesiąknięty tym nastrojem Emisariusz, opowiadający o chłopcu i psie, który dla swojego właściciela jest w stanie zapuścić się bardzo, bardzo daleko (moje ulubione opowiadanie w całym zbiorze; teksty o przyjaźni człowieka i psa poruszają mnie do głębi).

Pozostałe teksty czasem utrzymane są w konwencji grozy, posiadającej konkretne źródło, jak Mały skrytobójca – skrzyżowanie Dziecka Rosemary i Cmętarza zwieżąt, powstałe przed oboma powieściami – jak i nie do końca uchwytnej (jak w Następnej i Słoju, gdzie tajemnicza istota opisywana tylko poprzez to, jak widzą ją ludzie, roztacza hipnotyczny czar nad mieszkańcami niedużej osady), czasem stają się groteskowe.Podstawową strategią wielu z tych opowiadań jest opisywanie rzeczy zwykłych w sposób, który czyni je niezwykłymi, a więc realizm magiczny, i to taki mocno kojarzący się z opowiadaniami Julia Cortazara. Elementy fantastyczne są na ogół bardzo, bardzo dyskretne, a główną rolę odgrywa sposób narracji. Dużo się tutaj można nauczyć o sposobie używania języka w literaturze.

Chciałem tutaj napisać, jak smutno zrobiło mi się na wieść o śmierci Bradbury'ego – to chyba pierwszy tak ogromnie ceniony przeze mnie pisarz, który odszedł już po tym, jak poznałem i pokochałem jego książki i styl pisania, w związku z tym świadomość, że już nigdy nic nie napisze, zadziałała szczególnie silnie (na szczęście pozostało mi jeszcze całe mnóstwo dotychczas wydanych książek). I zdałem sobie właśnie sprawę, że dokładnie dzisiaj mija pół roku od jego śmierci. Więc to chyba tym lepszy moment, żeby napisać o jego książce, wczesnej, ale już pokazującej zdolność do pięknego, poetyckiego pisania i do mistrzowskiego kreowania nastroju, oraz żeby wspomnieć tę porę, kiedy jesień złoci liście na gałęziach, cienie się wydłużają, a granica między tym, co zwykłe i niezwykłe, na chwilę się zaciera. Można próbować, ale nikt nie będzie o niej pisał tak jak on.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Atlas chmur

Podchodziłem do Atlasu chmur z pewnymi obawami: zapowiadała się powieść poruszająca Ważne Tematy i odpowiadająca na Odwieczne Pytania, a na tak ambitnych pomysłach (nie wspominając już o sporej liczbie dużych liter) łatwo się wyłożyć, w pogoni za uniwersalną prawdą stworzyć dzieło ocierające się o banał albo obdarzone niedostatkami fabularnymi. Powieść Davida Mitchella wychodzi obronną ręką z większości tych niebezpieczeństw, przede wszystkim dzięki sprawnej żonglerce konwencjami i zwiększającej napięcie kompozycji. Przesłanie nie popada w nadmierne zadęcie i nie dominuje nad fabułą, choć można mieć wobec niego pewne zastrzeżenia.

Pierwszym, co rzuca się w oczy (przynajmniej osobom, które tak jak ja zaczynają lekturę książki od spisu treści), jest charakterystyczny układ powieści. Składa się ona z pięciu podzielonych na połowy i ułożonych symetrycznie historii, oraz szóstej umieszczonej pośrodku. Czyli wygląda tak: 1a–2a–3a–4a–5a–6–5b–4b–3b–2b–1b. Każda opowieść rozgrywa się w innym przedziale czasowym, począwszy od XIX wieku, przez różne dekady wieku XX, po mniej lub bardziej odległą przyszłość. Wraz z okresami historycznymi zmieniają się też konwencje: powieść podróżnicza, dramat obyczajowy, thriller polityczny, dystopia, post-apokalipsa. Bohaterowie kolejnych opowieści trafiają wzajemnie na swoje ślady, pojawiają się również pewne sugestie (na ogół dość subtelne, może z jednym wyjątkiem) silniejszych związków między nimi – ale tylko sugestie.

Całość spaja raczej wspólny zakres tematów realizowanych na różne sposoby w kolejnych historiach: władza, przemoc oraz wolność. W Adama Ewinga dzienniku pacyficznym czytamy o problemie kolonizacji; w Okresach półtrwania pojawia się wątek wszechpotężnych korporacji (niestety wtłoczony w ciasny schemat konwencji), później kontynuowany w noszącej ślady zarówno Orwella, jak i Huxleya (z nawiązaniem do Bradbury'ego w tytule) Antyfonie Sonmi ~451 – to jedna z moich ulubionych historii, gdzie co prawda satyra na rozpasany kapitalizm i konsumpcjonizm przeobrażony w świecką religię jest mocno hiperboliczna – reklamy wyświetlane na Księżycu, powietrze sprzedawane przez AirCorp – ale jednocześnie wydaje mi się w wielu momentach trafna i autentycznie przerażająca. Bardzo podobała mi się również Upiorna udręka Timothy'ego Cavendisha rozgrywająca się współcześnie i skupiająca na osobistym zmaganiu jednego człowieka (podczas gdy większość pozostałych historii dotyczy większych grup społecznych). Od całości odstają tylko Listy z Zedelghem, gdzie wątek tematyczny jakby gubi się na chwilę. Centralna historia, Bród Slooshy i wszystko co potem, łączy się z pierwszą, ukazując zwieńczenie dziewiętnastowiecznego mitu Cywilizacji i Postępu.

Do pewnego stopnia książka ta piętnuje wady zachodniej cywilizacji (które jednak w pewnym momencie przenoszą się także na Wschód, dzięki czemu Antyfona… może się rozgrywać już w Korei czy raczej w tym, czym Korea – być może – się stanie): pogoń za pieniądzem i żądzę władzy (których splot prowadzi do powstania korporacji), chwalony przez niektórych darwinizm społeczny. W opozycji stawiane są kultury pierwotne, pozbawione zaawansowanej techniki, a za to skupione na człowieku i wartościach duchowych – co czasami ociera się prawie o trop „Szlachetnego Dzikusa”. Takie odczytanie stanowiłoby jednak nadmierne uproszczenie i byłoby krzywdzące wobec powieści. W istocie bowiem konflikt toczy się między Barbarzyństwem a Cywilizacją. Barbarzyństwo wyraża się w kulcie siły i cytowanej przez jednego z bohaterów maksymie „Słabi to jadło, silnym na sadło”, w żądzy władzy, przywileju i podporządkowania. Są to nie tylko biali i korporacje, ale też Maorysi i żądni krwi Kona. Cywilizacja oznacza umiłowanie mądrości i pokoju, walkę o prawa wykluczonych, obnażanie niesprawiedliwości. Czasami przejawia się w bezwarunkowym pacyfizmie (jak w przypadku plemienia Moriori), prowadzącym do wyniszczenia, czasem jednak – w sprzeciwie wobec ciemiężycieli. Konflikt nie opiera się na najprostszych stereotypach, choć strony zostały wyraźnie zarysowane i skontrastowane, a wymowa jest bardzo idealistyczna.

Jestem skłonny uznać tematykę książki za prostą, ale nie prostacką, nawet mimo tego, że postacie często wprost wygłaszają po prostu obserwacje czy komentarze dotyczące ludzkiej natury (te fragmenty dają się natychmiast łatwo rozpoznać) i w ten sposób wprowadzane są wspólne wątki. Tak samo można powiedzieć o fabule: prosta, bo korzysta z mniej lub bardziej wyraźnych konwencji, ale nie prostacka, bo widać pomysł na kompozycję czy język w każdej z części (choć mam wrażenie, że stylizacje nie zawsze są w pełni konsekwentnie). Dlatego nie nazwę Atlasu chmur literackim objawieniem, nazwę go natomiast książką ciekawą, udanie mieszającą rozmaite fantastyczne i niefantastyczne gatunki, ambitną, nawet jeśli nie wszystkie ambicje udaje jej się zrealizować.

czwartek, 15 listopada 2012

O czytaniu literatury starożytnej

Mój dotychczasowy kontakt z literaturą antyczną (wykłady prowadzone przez nieco homofobicznego i ciut więcej niż trochę mizoginistycznego profesora – nie liczę w tym momencie mitów poznawanych z drugiej albo i trzeciej ręki) zdecydowanie nie nastawiał pozytywnie do dalszych prób jej poznania i zachwycenia się. Jednak czas stopniowo leczy traumy związane z przymusowym poznawaniem literatury i pozwala odrodzić się naturalnej ciekawości. Dlatego, kiedy pewnego dnia radośnie łupiłem biblioteczkę przyjaciół, porwałem również ze sobą Satyryki Petroniusza. Moje zainteresowanie tym konkretnym tekstem w mniejszym stopniu wzbudził fakt, że to zabytek kultury rzymskiej, w większym przynależność gatunkowa. Niektórzy nazywają bowiem Satyryki pierwszą powieścią (w dość luźnym tego słowa znaczeniu) gejowską, można w nich również odnaleźć wyraźne tendencje, które kilka stuleci później miały utworzyć powieść pikarejską (zwaną również łotrzykowską).

Satyryki opisują kolejne przygody, wypadki i niepowodzenia Enkolpiusza – byłego gladiatora, a jednocześnie człowieka niezwykle wykształconego i oczytanego – który za obrazę boga Priapa został pokarany impotencją i tuła się po Italii i przyległościach razem ze swoim szesnastoletnim kochankiem, Gitonem, oraz Askyltosem, dawnym chłopakiem, który teraz ma chętkę na Gitona. Trójka ta co rusz pakuje się w nowe kłopoty (m.in. po raz kolejny obrażają Priapa, uciekają też przed małżeństwem, które miało wyraźną ochotę podzielić się Enkolpiuszem i Gitonem), zdarza im się kraść, oszukiwać, wdawać w bójki – ot, zwyczajny los pikarejskich bohaterów. Jednocześnie Enolpiusz cały czas poszukuje sposobu odwrócenia klątwy rzuconej przez boga i przeżywa kolejne rozczarowania, kiedy męskość go zawodzi. Schemat fabularny (niepowodzenia wywołane obrazą boga) przypomina nieco Odyseję (nie wiem czy zamierzenie, ale chyba można przyjąć, że tak) – bawi mnie to skojarzenie, bo rejestr obu tekstów jest zupełnie inny.

Wypadki toczą się szybkim tempem, choć przetykają je często rozmowy na temat kultury, sztuki, edukacji, retoryki i tego, jak wszystko schodzi na psy (przypisy zapewniają jakiś podstawowy kontekst dla tych dyskusji). Niestety mam wrażenie, że tych fragmentów zachowało się więcej niż emocjonujących przygód, co bywa ogromnie frustrujące – brakuje bowiem sporej (jak można sądzić ze streszczenia zrekonstruowanego na podstawie zachowanych części) partii tekstu na początku (to się nazywa początek in medias res), a także zakończenia; w środku również zieją spore dziury i często się zdarza, że rozpętana właśnie awantura urywa się nagle, a kiedy przechodzimy do kolejnej części, toczy się kolejna dyskusja kulturalna. Podejrzewam w tym jakiś spisek filologów klasycznych, a może starożytnych/wczesnośredniowiecznych bibliotekarzy.

Poza tym uderzające bywa, jak mało się zestarzały niektóre elementy i jak podobny bywa starożytny Rzym do współczesności. Sprzeczki Enkolpiusza z Askyltosem, sposób, w jaki obaj mówią, nasuwały mi czasem skojarzenia z ciotami z Lubiewa. Najobszerniejszy zachowany fragment tekstu, Uczta Trymalchiona spokojnie można sobie wyobrazić jako wystawną imprezę u nuworysza zgrywającego znawcę kultury, który w miarę, jak wypija coraz to większą ilość alkoholu, robi z siebie coraz większego idiotę, aż wreszcie zaczyna przy gościach awanturować się z żoną i wszyscy zastanawiają się, jak by tu dyskretnie uciec. Nie wspominając już o wartkiej akcji, swobodzie obyczajowej (wszyscy radośnie romansują ze wszystkimi niezależnie od płci; kiedy Giton puszcza Enkolpiusza kantem, ten próbuje znaleźć pocieszenie w ramionach pięknej Kirke) i humorze.

Dotarłszy do końca – nie zakończenia, ale kolejnego wielokropka, jakimi usiany jest tekst, z kilkoma zdaniami komentarza edytorskiego – poczułem smutek, że zachowało się tylko tyle. I to chyba najlepsze podsumowanie; jeśli po tylu wiekach literaturę można doceniać nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym, jeśli potrafi usidlić czytelnika, to myślę, warto ją czytać.


PS. W ramach ciekawostki dodam, że według niektórych hipotez autor Satyryk to Petroniusz znany nam z Quo vadis. Moja sympatia do autora rośnie jeszcze bardziej, kiedy wyobrażam go sobie z twarzą Bogusława Lindy.

środa, 7 listopada 2012

Skok w myślodsiewnię. Locke & Key vol. 5: Clockworks

Gdyby Harry Potter był horrorem, wyglądałby mniej więcej jak Locke & Key, komiksowy cykl jednego z moich ulubionych twórców, Joe Hilla.

Locke & Key to historia trójki rodzeństwa, Tylera, Kinsey i Bode'a, którzy po tym, jak ich ojciec został zamordowany, przenoszą się z matką do jego rodzinnego domu w miasteczku Lovecraft w stanie Massachusetts. Posiadłość o nastrojowej nazwie Keyhouse jest z pozoru zupełnie zwyczajna, ale szybko okazuje się, że poukrywano w niej całą masę magicznych kluczy. Jeden z nich sprawia, że dusza człowieka opuszcza ciało. Inny pozwala grzebać ludziom w głowach (zupełnie dosłownie) i wyciągać z nich wspomnienia albo wkładać różne rzeczy. Jeszcze inny pozwala zmienić płeć. To tylko trzy przykłady, innych jest mnóstwo i ich możliwości są przez Hilla do oporu wykorzystywane, żeby wprowadzać gwałtowne zwroty akcji. Oczywiście oprócz kluczy są też tajemnice (na przykład: jaki związek z kluczami ma śmierć ojca rodziny? i co znajduje się za Czarnymi Drzwiami?), oraz Zło, tym bardziej przerażające, że skrywa się pod wyjątkowo przekonującym przebraniem (i tym bardziej dla mnie fascynujące, że to kolejny czarny charakter, obok Voldemorta, który jest ewidentnie inspirowany Steerpike'iem z cyklu Gormenghast).

Oprócz podszytych grozą wątków fantastycznych są tu również trudne relacje i problemy rodziny dotkniętej potworną stratą (i tutaj Hill robi coś, co uwielbiam – wykorzystuje motywy fantastyczne do powiedzenia czegoś o swoich bohaterach; najbardziej przejmującym przykładem jest chyba rozdział „Beyond Repair” kończący trzeci tom), a czasami również kwestie obyczajowe.

Seria ukazuje się w zeszytach, które jednak składają się na stanowiące spójne całości tomy (zaplanowane niezwykle drobiazgowo – akcję tomu piątego zapowiada pojedynczy panel w tomie drugim). „Clockworks” jest przedostatni i pełni w całej historii funkcję podobną, jak szósta część Harry'ego Pottera albo piąty sezon Zagubionych – to ten moment, w którym dowiadujemy się, o co tak naprawdę chodzi i jakie wypadki miały miejsce, nim główni bohaterowie wkroczyli na scenę w pierwszej części (myślę zresztą, że podobieństw do obu serii znalazłoby się więcej). Oczywiście okrutnie retarduje to akcję po chorym cliffhangerze kończącym tom poprzedni. Pierwszy zeszyt cofa się do roku 1775 i pokazuje jak i czemu powstały Czarne Drzwi i magiczne klucze. Drugi, zatytułowany „SMASH!”, na chwilę wraca do współczesności, żeby popchnąć akcję do przodu o jeden krok potrzebny, by zamienić oczekiwanie na zakończenie w absolutnie piekło. Kolejne cztery zaś opowiadają historię ojca Tylera, Kinsey i Bode'a oraz jego przyjaciół, tłumacząc, skąd się wziął główny czarny charakter serii. Więcej satysfakcji rodzi tutaj poznawanie odpowiedzi na nurtujące do tej pory pytania niż napięcie związane z tym, co się wydarzy (bo z dotychczasowej lektury wiemy, do czego to doprowadzi) – choć Hill potrafi nawet nieznane do tej pory postacie napisać tak, że ich los nas obchodzi i mamy nadzieję, że jednak unikną śmierci.

„Clockworks” to kolejna fascynująca (i trochę frustrująca) część świetnie napisanej komiksowej serii, nieco bardziej rozrywkowej niż powieści Hilla (a może to większa niż zwykle domieszka fantasy rodzi takie wrażenie), ale nie mniej oddziałująca na emocje, pełna bohaterów, z którymi można się silnie zżyć – jak w każdym dobrym cyklu.

poniedziałek, 29 października 2012

Korpocthulhu

Doceniam wkład H.P. Lovecrafta w rozwój literatury grozy – jego dzieła doprowadziły do rozwoju zupełnie nowej estetyki i zupełnie nowych potworów – ale jednocześnie uważam, że sam w sobie nie jest specjalnie przerażający. Może dlatego, że nakreślona przez niego wizja świata metafizycznie pustego, gdzie egzystencja jest okrutnym żartem, a człowiek nic nie znaczącą drobinką kurzu, jest kompletnie niezgodna z tym, jak postrzegam rzeczywistość. Dlatego wydaje mi się, że z wymyślonymi przez Lovecrafta potworami można zrobić rzeczy dużo ciekawsze. Dobrym przykładem jest „Résumé z potworami” Williama Browninga Spencera.

Głównym bohaterem króciutkiej powieści jest Philip Kenan – czterdziestopięcioletni, nadwrażliwy pracownik małej firmy poligraficznej z poważnymi problemami. Prześladują go Lovecraftowskie potwory czające się w wielkich biurowcach i sprawujące kontrolę nad firmami i korporacjami. Starcie z nimi w poprzednim miejscu pracy doprowadziło do rozpadu związku Philipa z ukochaną, Amelią. Teraz więc próbuje on naprawić swoje relacje z kobietą i wyprostować życie, między innymi chodząc na terapię. Tymczasem jednak monstra spoza czasu i euklidesowej przestrzeni ciągle nie dają mu spokoju.

Świat wykreowany przez Spencera jest dla mnie autentycznie przerażający. Opisywane w tekście ulotki motywacyjne podkreślające, jak ważne są jedność z firmą i bezwzględna lojalność, przerabianie pracowników na ghule z nienaturalnym entuzjazmem wypełniające polecenia przez nieskończone godziny – wszystko to nosi wyraźny rys satyryczny, ale jest przy tym nieco zbyt bliskie prawdy. Potwierdza moje obawy, przypuszczenia i niektóre obserwacje dotyczące tego, jak wygląda praca we współczesnym świecie.

Trzeba jednak powiedzieć, że obraz ten jest dość niejednoznaczny, bo oparty o percepcję głównego bohatera, która, co bardzo łatwo stwierdzić, jest zaburzona problemami z psychiką. Popkultura lubi postać szaleńca, którego odmienne postrzeganie rzeczywistości pozwala obnażyć i skrytykować pewne mechanizmy – to zresztą kolejny temat, który ogromnie mnie interesuje. Łatwo jest jednak popaść w takim przedstawieniu w gloryfikację choroby psychicznej, która jest czymś innym niż szaleństwo rozumiane jako pewna kategoria kulturowa (warto zajrzeć do „Historii szaleństwa” Michela Foucaulta). „Résumé z potworami” rozwiązuje moim zdaniem ten problem w bardzo udany sposób. Sposób prowadzenia narracji jest niejednoznaczny i nie daje pewności, do jakiego stopnia obserwowane przez Philipa wypadki rzeczywiście mają miejsce, a do jakiego są jedynie jego wymysłem, ale zachowanie bohatera nie zyskuje żadnej taryfy ulgowej – urywany kontakt z rzeczywistością sprawia, że oddala się od niego ukochana (którą zdarza mu się zwyczajnie nachodzić i prześladować), przeżywa on również kolejne załamanie psychiczne. Ostatecznie więc wydaje się, że to nie ze światem jest coś nie tak, tylko z bohaterem, ale zwyczajne odwrócenie schematu i ujawnienie, że potwory i nieludzkość systemu są tylko jego wymysłem, byłoby również uproszczeniem i pójściem w schemat. Na szczęście autor znajduje jeszcze inną drogę, mniej jednoznaczną, ale w pełni satysfakcjonującą.

Niemałą rolę w zmaganiach Philipa odgrywa literatura. Książki – choć nie wszystkie, wyjątkowe – zapewniają bohaterowi ochronę przed potworami z nieznanych wymiarów (jeśli jesteście ciekawi, jakie to książki, to powiem tylko, że znajdują się wśród nich między innymi Kocia kołyska, Alicja w Krainie Czarów, Jakiś potwór tu nadchodzi i – co stwierdzam z radością – Tytus Groan). I, choć zdaniem Amelii jest odwrotnie, chyba podobnie działa też powieść, nad którą sam pracuje (inspirowana, bo jakże by inaczej, Lovecraftem). Nie będę zdradzał, jak się te zmagania kończą. Ale „Résumé z potworami” trafiło na moją listę książek ochronnych.

poniedziałek, 15 października 2012

This Books Is Full of Spiders, czyli książka na Halloween

Z jakiegoś powodu trudno mi znaleźć książki, które uznałbym za śmieszne. Nie wiem, czy tak mało ich powstaje, czy może moje poczucie humoru jest tak chore, że nikt takich rzeczy nie pisze (co by oznaczało, że sam musiałbym dla siebie pisać). Dlatego z tym większym apetytem rzuciłem się na książkę o przydługim tytule This Book Is Full of Spiders: Seriously, Dude, Don't Touch It, kontynuację równie interesująco nazwanego John Dies at the End – książki, która nie tylko bawiła do łez, ale też straszyła do... no cóż, chyba wiadomo, jaką reakcję fizjologiczną wywołuje strach.

Krótki wstęp wyjaśniający dla tych, którzy o serii jeszcze nie słyszeli: powieść była początkowo publikowana w odcinkach w Internecie, stopniowo zyskała sobie kultowy status, zainteresowało się nią wydawnictwo i została oficjalnie wypuszczona na rynek (to powinno pokrzepić wszystkich marzących o publikacji). John Dies at the End to historia dwóch przyjaciół mieszkających w niewielkim miasteczku, którzy pewnego dnia zażywają tajemniczy narkotyk nazywany „sosem sojowym”, który obdarza ich zdolnością dostrzegania nadnaturalnych istot i zjawisk. Po tym zdarzeniu stają się swego rodzaju ekspertami od dziwacznych zdarzeń, zabijają potwory i istoty rodem z twórczości Lovecrafta. Całość utrzymana jest w konwencji horroru klasy B, ze specyficzną mieszanką infantylnego humoru i naprawdę przerażającego (UWAGA, link do TV Tropes!) Body Horroru.

This Book Is Full of Spiders to kontynuacja JDatE, choć na upartego można ją przeczytać w zupełnym oderwaniu. Pomijając obecność kilku postaci i odniesień do wydarzeń z pierwszej części, powieść stanowi zamkniętą całość.

O ile w pierwszej części widać było czasami „odcinkowatość” – powieść momentami przypominała bardziej zbiór epizodów powiązanych luźno wątkiem przewodnim – o tyle TBIFoS jest zwarte i jednorodne. Całość podzielona została na trzy księgi, opisujące stopniowy rozwój czegoś, co technicznie można nazwać „apokalipsą zombie” (dlaczego „technicznie” – o tym za chwilę), która rozpoczyna się, gdy David Wong zostaje zaatakowany w swoim łóżku przez pająkopodobnego pasożyta. Potem jest już tylko gorzej. Każda część koncentruje się na jednym kluczowym wydarzeniu, a tytuły rozdziałów opisują, ile pozostało do niego czasu – niesamowicie podnosi to napięcie, zwłaszcza gdy wydarzenie to na przykład „Outbreak”. W kulminacyjnych momentach pojawiają się oczywiście niespodziewane cofnięcia w czasie. Innym świetnie wykorzystywanym zabiegiem jest przeskakiwanie między różnymi bohaterami – Davidem, jego dziewczyną Amy, oraz Johnem, który mimo że umarł na końcu, to jednak powraca (jest też jeden rozdział-niespodzianka, możliwe, że najlepszy w powieści, ale nie powiem, kogo dotyczy) – w chwilach, gdy dotychczas opisywana postać wpakuje się po uszy w szambo. Kompozycyjnie TBIFoS urywa tyłek.

Wspomniałem, że technicznie rzecz biorąc jest to apokalipsa zombie. No i faktycznie, choć nie mamy do czynienia z żywymi trupami, tylko ludźmi kontrolowanymi przez pasożyta wpełzającego do ust (ma nawet wyrostek naśladujący język!) i łączącego się z układem nerwowym, a następnie doprowadzającego do groteskowych mutacji ciała, to przebieg epidemii mocno przypomina to, do czego przyzwyczaiły nas filmy o zombie: całkowite odcięcie terenu, wkroczenie specjalnych rządowych jednostek (dość świeże jest to, że nie są one przedstawiane jako bezużyteczne ani złe, lecz wykonujące faktycznie potrzebną pracę, nawet jeśli nie do końca przygotowane na to, z czym walczą), rozpad społeczeństwa i stworzenie nowych hierarchii. Nie przepadam za tego rodzaju scenariuszami, ale tutaj wyjątkowo dobrze się bawiłem, w dużej mierze na pewno dzięki stylowi autora, ale nie tylko: Wong w bardzo interesujący sposób opisuje przebieg apokalipsy i to, jak ludzie postrzegają świat (jego artykuł na ten temat). Niczego nie upraszcza – antagoniści miewają słuszność, a bohaterowie popełniają katastrofalne pomyłki. Pozwala się przywiązać do bohaterów i oddziałuje na emocje (był taki moment blisko końca, kiedy lało mi się nie tylko z oczu, ale z nosa i ust też; to była niszcząca dawka emocji). A wszystko obficie polewa sosem grozy, iście lovecraftowskiej mitologii i teorii spiskowych.

No i humorem. Wrzuciłbym tutaj cytat, ale sami możecie przeczytać pierwsze 15 stron. Albo obejrzeć trailer.


Dwie rzeczy, które możecie zrobić w komentarzach:

1. Podzielcie się propozycjami książek na Halloween.

2. Polećcie mi jakąś śmieszną książkę.


***

Jeżeli nie dość Wam niepokojących i strasznych rzeczy do czytania, jeszcze raz polecę bloga Krypne Opowieści – pojawiło się tam parę nowych, ciekawych tekstów, między innymi Odwaga, opowiadanie o trudnej relacji i lovecraftowskich potworach (nie o trudnej relacji z lovecraftowskimi potworami, choć kto wie, może takie też się pojawi). Jeżeli Wam się spodoba, jest też strona na Fejsie, którą można polubić.

piątek, 5 października 2012

Przeczytane we wrześniu

Może tylko ja tak mam, ale dopiero po zakończeniu okresu przymusowego zapoznawania się z literaturą (nieco dłuższego niż przeciętnie ze względu na studia) poczułem wzrastający na nowo apetyt czytelniczy. Zakończone właśnie wakacje będę dobrze wspominał dobrze z kilku powodów, a jednym z nich jest właśnie to, że na nowo odkryłem, jak ogromną przyjemność może dawać czytanie książek. Z tej okazji postanowiłem podzielić się wybranymi książkami przeczytanymi w tym miesiącu oraz tym, co mi się w każdej z nich podobało. Jeżeli powrót na studia znowu nie uśpi mojej miłości do książek, będę takie notki pisał również później.


M. Chabon, The Amazing Adventures of Kavalier & Clay – zasadniczo bardzo rzadko czytam książki głównonurtowe, fantastyka opisuje świat w sposób, który jest mi dużo bliższy. Chabon uwiódł mnie przede wszystkim niesamowicie eleganckim stylem, barwnym i wyszukanym, ale nie popadającym w barokowe rozbuchanie. Poza tym: świetna kompozycja i narracja (trzecioosobowa wszechwiedząca, wyzyskana na maksa, jednym zdaniem odnoszącym się do przyszłości stawia aktualne działania bohaterów w zupełnie innym świetle), dużo pięknych i mądrych zdań o psychice bohaterów i życiu w ogóle. No i od pewnego czasu szczególnie silnie przemawiają do mnie teksty opowiadające o poszukiwaniu i osiąganiu wolności, a ta książka o tym właśnie jest, i nie tylko o tym, bo jeszcze o miłości, samotności i cierpieniu. Nie wspominając już o sporej dawce autoteliczności, opowiadania o samym procesie tworzenia. To wszystko sprawia, że Zdumiewające przygody… stanowią pełnowartościowy literacki posiłek, taki jak dziewiętnastowieczne powieści – ogromny, sycący (w przeciwieństwie do współczesnych fast foodowych cykli) i niesamowicie smaczny. Chabona będę jeszcze czytał.

A w ramach dodatku cytat: Sammy felt, that morning, with his ribs bruised and a wan flavor of chlorine at the back of his mouth, that he would rather not love at all than be punished for loving. He would have no idea how long his life would one day seem to have gone on; how daily present the absence of love would come to feel.

flix, Dziewczyny – na ogół to Ina kupuje tego rodzaju komiksy (obyczajowe, niezależne, o prostej, ale interesującej kresce) a ja je potem od niej pożyczam, sam natomiast zaopatruję się w nieco bardziej mainstreamowe pozycje na przykład z Vertigo. Tym razem jednak się skusiłem, bo ogromnie lubię historie spod znaku „chłopak spotyka dziewczynę, a potem chodzą sobie i rozmawiają” – kilka z moich ulubionych filmów (jak Przed wschodem słońca czy Między słowami) opiera się na takim właśnie schemacie fabularnym. Tutaj jest on zrealizowany w konwencji mocno komediowej, choć bliskość i szczerość bohaterów są zupełnie autentyczne. Ostatecznie wychodzi z tego zaskakująco poważna i mądra opowieść.

V. Woolf, Między aktami – oprócz wychodzenia poza czytelnicze przyzwyczajenia, postanowiłem ponadrabiać też trochę klasyki różnorakiej. Między aktami pożyczyłem na pierwszym salonie literackim (gorąco polecam ten pomysł) – z jakiegoś powodu umiejscawiałem sobie Virginię Woolf nieco wcześniej w czasie (nie mam pojęcia dlaczego!), więc sporym zaskoczeniem było to, jak bardzo ta proza jest modernistyczna. Zaskoczenie zdecydowanie pozytywne, należy dodać; ogromnie lubię zmiany punktów widzenia, zsubiektywizowaną narrację przechodzącą miejscami w strumień świadomości (to styl zupełnie inny niż u Chabona, który o swoich bohaterach pisze mocno „z zewnątrz”) i inne tego typu zabiegi. Zafascynowała mnie ta książka z jednej strony konkretnymi realiami historycznymi i ustosunkowaniem do przeszłości (te kwestie wyczuwałem raczej intuicyjnie, bo nie mam na ich temat wielkiej wiedzy, chętnie przeczytałbym jakieś opracowania na ten temat), a z drugiej duszną, krępującą atmosferą społecznych konwenansów, którą chyba każdy w różnych sytuacjach może odczuć.

W.S. Burroughs, Queer (polski tytuł: Pedał) – druga (w kolejności pisania, nie wydania) powieść Burroughsa, kontynuacja autobiograficznego Ćpuna, opowiada o jego życiu w Meksyku, homoseksualnym romansie i odstawieniu narkotyków. To taki pośredni etap w jego twórczości: stosunkowo prosty, autobiograficzny tekst, w którym jednak pojawiają się już dygresyjne opowieści, które zdominują później jego pisarstwo – mam wrażenie, że teraz lepiej rozumiem, na czym to polega, i chętnie wróciłbym teraz do Zachodniej krainy (no i w końcu chyba przyjdzie pora na Nagi lunch), żeby zobaczyć, jak się zmieni mój odbiór pod wpływem lektury Pedała. Bardzo interesujący jest również kontrast między tą powieścią a Ćpunem, widać bowiem wyraźną różnicę w sposobie kreacji głównego bohatera: William Lee na dragach jest wyczilowany i zdystansowany, bez dragów – roztrzęsiony, niepewny siebie, rozpaczliwie pragnący bliskości. Uderzający kontrast. Warto zwrócić jeszcze uwagę na przedmowę (dla niepoznaki umieszczoną na końcu) Burroughsa, która jest doskonałą demonstracją fascynującej techniki literackiej, czyli cut upu.

G.K. Chesterton, Powrót Don Kichota – Chesterton lubi w swoich powieściach zderzać ze sobą przeciwstawne idee i patrzeć, co z tego wychodzi. I chociaż zawsze widać wyraźnie, po której stoi stronie, to nigdy nie dokonuje uproszczeń, ba, czasami potrafi nawet znaleźć rzeczy łączące adwersarzy. Tak też się dzieje w tej powieści, w której ścierają się arystokraci pragnący powrotu czasów średniowiecznych oraz socjaliści. A ja tak mam z samym Chestertonem, z którym w wielu kwestiach głęboko się nie zgadzam, a w innych radośnie mu przytakuję. Ale dzięki temu zmusza do myślenia, nie wspominając już o tym, jakim jest fantastycznym gawędziarzem.

wtorek, 2 października 2012

Doctor Who s07e05: The Angels Take Manhattan

Z poczucia obowiązku wspomnę o SPOILERACH. Nie czytaj przed obejrzeniem piątego odcinka siódmego sezonu.



A więc pożegnaliśmy Pondów. Może nie z wykopem, ale na pewno ze łzami w oczach. Tym razem nie było żadnych bombastycznych ani też przerażających pomysłów, był za to autentyczny smutek. I w efekcie powstał chyba najlepszy odcinek tej połówki sezonu, odcinek, w którym wszystko było na miejscu. A jednocześnie trudno mi powiedzieć o nim wiele więcej, poza smutnym „Och, Pondowie”. Bo trudno pisać o emocjach, jakie wywołuje odejście dwójki ludzi, z którymi spędziło się ponad dwa lata (nawet, jeśli byli to ludzie nieprawdziwi) i obserwowanie takiego poświęcenia, jak w końcówce odcinka. Tego trzeba doświadczyć. Dlatego notka ta będzie dużo mniej koherentna niż poprzednie i ograniczę się po prostu do wspomnienia o kilku rzeczach, które zwróciły moją uwagę, w dość przypadkowej kolejności.


– Powtórzę jeszcze raz: cieszę się bardzo, że Moffat nie próbował przeładować tego odcinka genialnymi pomysłami i całość była podporządkowana pożegnaniu Amy i Rory'ego. Dzięki temu wszystko ze sobą świetnie grało.

– Anioły straszyły mało, a jeśli już, to w sposób dość standardowy. Mimo to za pomocą Winter Quay Moffatowi udało się w fantastyczny sposób przedstawić ich charakter, a ja uzmysłowiłem sobie, do czego sprowadza się ich charakter (może ktoś już na to kiedyś wpadł, ja dopiero teraz potrafię to właściwie opisać): Anioły są głodne. W pewnym sensie czyni je to przeciwnikami jeszcze prostszymi niż Dalekowie i Cybermeni, za których działaniami stoi jakaś ideologia. Samotni Zabójcy chcą się po prostu najeść i cały ich ogromny intelekt jest skierowany na zdobycie pożywienia. To drapieżnicy, którzy zastawiają pułapki (Winter Quay było niesamowicie pomysłową pułapką) i lubią się bawić swoimi ofiarami (to już widzieliśmy zresztą w piątym sezonie).

– Statua Wolności jest co prawda z metalu, a nie z kamienia, ale i tak rządziła. Ujęcie z nią było dla mnie najładniejszym kadrem w tym odcinku.

Only you could fancy someone in a book – nie, Rory, wcale nie.

– Świetne okulary, Amy.

– Czasami w odcinkach Moffata ma się wrażenie, że bohaterowie spędzają długie minuty na wymyślaniu błyskotliwych i dowcipnych tekstów, dzięki którym wyjdą na inteligentnych. W tym odcinku dialogi brzmią po prostu tak, jakby bohaterowie byli błyskotliwi, dowcipni i inteligentni. Bardzo mnie to ucieszyło.

He said: “I just went to get coffee for the Doctor and Amy. Hello, River.” –ten moment autentycznie wywoływał ciary.

Timey wimey stuff i motyw z książką były bardzo dobre (czy tylko ja myślałem, że wyrwane zakończenie umożliwi Doktorowi zmianę przyszłości?); paradoksalna natura Nowego Jorku i niemożność ponownego spotkania Doktora z Pondami trochę naciągnięte, ale nie takie rzeczy już akceptowaliśmy w tym serialu.

– River, kiedy akurat nie jest jedną z postaci, które silą się na dowcipy, jest fantastyczna.

You think you'll just come back to life? – When don't I?! – Rory jest najlepszy.

– TEN moment. Doskonały, z nieprzesadzonymi dialogami i świetną muzyką. Nawet zwolnione tempo działa, choć czasami potrafi zepsuć rzeczy dobre.

– Wszystko dobrze, wszyscy są uratowani (z wyjątkiem kolekcjonera Aniołów? ale kto by tam się nim przejmował) iii już nie.

– Moment, w którym Amy daje się dotknąć Aniołowi, przypomina mi Amy's Choice, jeden z moich ulubionych odcinków. Nie mogę tego nie lubić.

– Biedny Brian.


I w ten sposób dotarliśmy do końca podróży Pondów z Doktorem. Przez te trzy miesiące (czy tylko ja wolałbym 13 odcinków jednym ciągiem?) możemy się teraz pozastanawiać co dalej, kiedy wrócą Shakri i jak to będzie z Polami Trenzalore. Jedno jest pewne – duuużo się zmieni.


Och, Pondowie. Będę tęsknił.

wtorek, 25 września 2012

Doctor Who s07e04: The Power of Three

Oczywiście spoilery do najnowszego odcinka, więc nie czytaj, jeśli nie widziałaś/widziałeś jeszcze The Power of Three.


Moja tęsknota za erą Russella T. Daviesa została częściowo zaspokojona (choć nie do końca; zdecydowanie zamierzam wrócić do wcześniejszych sezonów) dzięki The Power of Three, który bardzo mocno kojarzył mi się z nieco ze starą Nową Serią. To chyba mój ulubiony odcinek, zaraz za Dinosaurs on a Spaceship (oba napisał zresztą, podobnie jak Pond Life, Chris Chibnall) i gdzieś w okolicach Asylum of the Daleks. Było tu wszystko, co lubię: świetna intryga (przynajmniej do pewnego momentu, ale o tym później), MNÓSTWO humoru i sporo emocjonalnych scen. Oraz tata Rory'ego.


Ménage à trois
Ten odcinek można opisać bardzo zwięźle i trafnie jako „pełnometrażową wersję Pond Life”, również skupia się bowiem na kontraście między dwoma równoległymi życiami Amy i Rory'ego: na Ziemi i na pokładzie TARDIS. Podobnie jak pierwsze cztery odcinki miniserii, ogląda się to niezwykle przyjemnie – ale jednocześnie jeszcze bardziej razi jej ostatni odcinek i wątek Pondów z Asylum of the Daleks; pomysł, że Amy zamiast porozmawiać z Rorym wolałaby doprowadzić do rozwodu, jest kompletnie nie z tej ziemi. Niestety nie w tym dobrym znaczeniu.

Drugim skojarzeniem, jakie mi się nasuwa, jest The Lodger – tutaj, podobnie jak tam, Doktor staje twarzą w twarz z Codziennością, choć tym razem wydaje się nią o wiele bardziej znudzony. Może to dlatego, że życie Amy i Rory'ego jest poukładane i nie wymaga naprawy. Przypuszczalnie również dlatego, że kostki nie chcą nic robić! (scena z „jak długo mnie nie było? Jakąś godzinę” jest świetna, aż się głośno roześmiałem). Do tego jeszcze dojdziemy.

The Power of Three koncentruje się jednak nie na Doktorze, a właśnie na jego towarzyszach i sytuacji, która odróżnia ich od wszystkich wcześniejszych. Zarówno Rose, jak i Martha oraz Donna nie miały do czego wracać, dopóki podróżowały z Doktorem, aż w końcu odchodziły od niego (na ogół nie z własnej woli) i zajmowały się życiem. Amy i Rory od końcówki ostatniego sezonu mają własne, zwyczajne życie, a jednocześnie ciągle podróżują z Doktorem. The Power of Three świetnie ukazuje nieprzystawalność tych dwóch światów (myślę, że to także jeden z powodów, dla których nie widzimy na przykład jak Doktor poznaje przyjaciół Pondów; poza tym jak to jest, że Rory może nie pokazywać się w pracy przez parę miesięcy i nie został jeszcze zwolniony? Musi być naprawdę dobrym pielęgniarzem). Drugą różnicą jest to, że czerpią satysfakcję z życia pozaTARDISowego, bez kosmitów, dlatego trudno im dokonać wyboru. Bardzo mi się podoba to, że traktują życie codzienne jako równie fajne (choć z innych powodów), co życie w TARDIS, choć jestem pewien, że podróżowanie z Doktorem miało na to duży wpływ.

Bardzo podobała mi się również rozmowa Doktora z Brianem. Angst z powodu losu towarzyszy (Donna :() wydaje mi się o wiele bardziej wiarygodny niż z powodu zła dokonywanego przez Doktora.

Powolna inwazja
Pomysł z masą czarnych kostek, które pojawiają się i nic nie robią, jest absolutnie rewelacyjny i genialny, zarówno jako motyw do wykorzystania w odcinku, jak i plan inwazji. Jestem przekonany, że bez problemów by się powiódł i że przebiegłby dokładnie tak, jak pokazano. Z jakiegoś powodu ten właśnie motyw skojarzył mi się z erą Russella T. Daviesa, chyba ze względu na to, że to właśnie za jego czasów często pojawiały się odcinki, w których coś dziwnego i pozaziemskiego pojawiało się współcześnie na Ziemi, z transmisjami telewizyjnymi i innymi takimi. Ten rodzaj fabuł w zasadzie zniknął od piątego sezonu (wyjąwszy otwierający piąty sezon The Eleventh Hour).

Te skojarzenia umocniło jeszcze pojawienie się UNIT-u z Kate Stewart, która na początku przypominała Yvonne Hartman z Torchwood 1, a później okazała się osobą zupełnie inną i absolutnie cudowną. Chcę jej więcej, to moja druga ulubiona postać w tym odcinku.

Pierwszą jest oczywiście Brian. Ktoś najwyraźniej wysłuchał moich modlitw o więcej Marka Williamsa w Doctorze Who. Wspomniana już scena z Doktorem malującym płot i podbijającym piłkę jest śmieszna, ale to właśnie Brian wprowadza najwięcej humoru i kradnie każdą scenę, w której się pojawia (najlepsza jest ta, w której zastanawia się, czym mogą być czarne kostki).

A wracając do intrygi: wszystko jest super aż do zakończenia, w którym nagle jak diabeł z pudełka wyskakuje Moffat ze swoimi mrocznymi zapowiedziami (a przynajmniej takie mam na razie przeświadczenie). Była legendarna Pandorica i zapadnięcie (upadek?) Ciszy, teraz są legendarni Shakti i Rozliczenie (wydaje się, że wiąże się z Polami Trenzalore i ogólnie mrocznymi zapowiedziami z końcówki poprzedniego sezonu – tam chyba była mowa o zebraniu się wszystkich żywych istot, co nasuwa silne skojarzenia z jakiegoś rodzaju Sądem Ostatecznym). Finał tego wątku zdecydowanie mi się nie podobał, bo nostalgiczny, daviesowski nastrój został nagle zastąpiony moffatowskim rozbuchaniem i zapowiedzą wyraźnego metaplotu.


Nie zmienia to jednak faktu, że The Power of Three jest dla mnie bardzo jasnym punktem sezonu. Właściwie to nie jestem pewien, czy nie przewyższa Dinosaurs on a Spaceship. Ciągle się waham.

Aha, czy ktoś wie, o co chodziło ze zmutowanymi pielęgniarzami, porywającymi ludzi? Bo nie wiem, czy to dziura fabularna, czy po prostu coś mi umknęło w trakcie oglądania.

poniedziałek, 24 września 2012

Publikacje

Dzisiaj trochę chwalenia się i innych.

Ukazał się numer specjalny czasopisma Maska, będący pokonferencyjną publikacją na temat „Superbohater – mitologia współczesności?” Znajduje się tam mój artykuł pod tytułem Przeciw komu i o co walczą „najdziwniejsi bohaterowie świata”? Normalność i odmienność w Doom Patrolu Granta Morrisona, a także kilkanaście innych tekstów analizujących mit superbohatera z różnych stron. Wersję papierową będzie można wkrótce znaleźć w siedzibie Katedry Porównawczych Studiów Cywilizacji UJ. Można także pobrać wersję elektroniczną.

Chcę też polecić bloga Krypne Opowieści, na którym czwórka młodych autorów i autorek publikuje swoje próby literackie. Niedawno ukazało się opowiadanie pod tytułem Lodowa układanka, do lektury którego pragnę zachęcić. Inne teksty też są warte uwagi (do moich ulubionych należą Świnia i Jednorożec).

wtorek, 18 września 2012

Doctor Who s07e03: A Town Called Mercy

Jesteśmy już za połową pierwszej połowy nowego sezonu Doctora Who – jeszcze tylko dwa odcinki, na kolejne znów trzeba będzie poczekać kilka miesięcy. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mi się to podoba – pięć odcinków to ilość, która raczej zaostrza tylko apetyt, niż syci głód szalonych przygód w czasie i przestrzeni. Trzeba jednak przyznać, że zarówno Azyl Daleków, jak i dinozaury w kosmosie, dostarczały masy dobrej zabawy (i, w przypadku tego drugiego, również dawały trochę do myślenia). Na ich tle „Miasteczko zwane Mercy” wypada moim zdaniem trochę blado. Najpierw chcę napisać o kilku konkretnych rzeczach, potem będą ogólne wrażenia.


Doktor
Jeżeli wcześniej można jeszcze było mieć jakieś wątpliwości, to A Town Called Mercy musiało je ostatecznie rozwiać – w tym sezonie zajmujemy się ciemną stroną Doktora. Matt Smith świetnie gra wściekłego, bezwzględnego Doktora i zdecydowanie stanowił jasny punkt odcinka. Niestety wykonanie tego wątku wypada jak na razie słabiej niż podobny wątek realizowany za czasów Davida Tennanta. Wtedy Doktor posuwał się zdecydowanie dalej niż w tym odcinku czy w ogóle w tej serii i faktycznie można było odnieść wrażenie, że stacza się w otchłań (wystarczy przypomnieć sobie wydarzenia z The Runaway Bride). Trudno też przejąć się, kiedy Amy mówi: „Widzisz? Takie rzeczy się dzieją, kiedy zbyt długo podróżujesz sam", skoro cały czas oglądamy Doktora w towarzystwie Pondów. Znów, o wiele wiarygodniejsze były ostatnie odcinki z Tennantem, kiedy faktycznie obserwowaliśmy Doktora podróżującego samotnie. Już w poprzednim sezonie miałem wrażenie, że mówi się nam, że Doktor posuwa się za daleko, ale nigdy się tego tak naprawdę nie pokazuje. Teraz to wrażenie coraz bardziej się nasila i aż wzbiera we mnie ochota, żeby powrócić do Waters of Mars, Daleka czy innych odcinków z ery RTD.

Nie podobał mi się również sposób, w jaki Amy ostatecznie nakłoniła Doktora do tego, żeby odpuścił, głównie dlatego, że kwestia „Nie możemy być tacy jak on. Musimy być lepsi” jest tutaj tylko i wyłącznie wygodną kliszą. Miło by było usłyszeć coś mniej oklepanego. (Pominę fakt, że stanowisko Amy trąci hipokryzją, kiedy przypomnimy sobie, co zrobiła Madame Kovarian w finale poprzedniego sezonu).


Drugi Doktor
Tym razem Doktor staje naprzeciw zdecydowanie bardziej skomplikowanego przeciwnika, niż w zeszłym tygodniu. Jex, doktor prowadzący badania na członkach swojej rasy i zamieniający ich w uzbrojonych cyborgów, jest z jednej strony równie odrażający, co Solomon, a z drugiej – wyposażony w cechy, które czynią go sympatycznym. Mam jednak wrażenie, że te dwie twarze nie współgrają ze sobą zbyt dobrze. Najpierw Jex jest cyniczny, wyrachowany, i kpiący, a także mocno przekonany o słuszności swoich czynów, później nagle okazuje się, że prześladują go zbrodnie dokonane w przeszłości. Nie w pełni mnie to przekonuje, choć można wysunąć tezę, że na tę zmianę wpłynęło poświęcenie szeryfa (idealistycznego do granic naiwności), który wierzył w dobro ukryte w Jeksie.


To tyle, jeśli chodzi o rzeczy, które wydały mi się w jakiś sposób problematyczne. Reszta odcinka nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Brakowało tu wyrazistych postaci, na miarę Oswin czy Solomona, za dużo też było mówienia o zbrodniach (zamiast ich pokazywania), żeby centralny konflikt rodził jakieś emocje. Z zaintrygowaniem czekam na przyszły tydzień – o następnym odcinku wiemy chyba najmniej z całej piątki, więc ciekawość jest siłą rzeczy dużo silniejsza.

poniedziałek, 10 września 2012

Doctor Who s07e02: Dinosaurs on a Spaceship

UWAGA: wpis zawiera spoilery. Nie czytaj, jeśli nie oglądałeś jeszcze najnowszego odcinka Doctora Who.



Kiedy jeszcze przed premierą nowego sezonu Doktora pojawiły się doniesienia, że każdy odcinek ma przypominać film akcji, poczułem pewną obawę. Z jednej strony ucieszył mnie powrót do formatu samodzielnych historii (nie ma to jak różnorodność), z drugiej zacząłem się zastanawiać, czy położenie nacisku na dynamiczną fabułę nie odbędzie się kosztem spłaszczenia postaci i wymowy serialu. „Dinozaury na statku kosmicznym” w pełni mnie usatysfakcjonowały jeśli chodzi o elementy serialu, które lubię szczególnie, natomiast jeszcze nie całkiem rozwiały moje obawy co do przyszłych odcinków. Ale po kolei.


Dinozaury na statku kosmicznym
Doskonała w swojej prostocie koncepcja okazała się nie tylko ucztą dla oka (uważam, że dinozaury w tym odcinku wyglądały naprawdę świetnie), ale też nie lada zagadką: spora część odcinka koncentrowała się na wyjaśnieniu, skąd właściwie wzięły się w kosmosie gigantyczne gady. Rozwiązanie jest równie fantastyczne, jak tytuł odcinka: ten statek to kosmiczna arka Noego! W dodatku stworzona przez Sylurian! Ogromnie lubię tę rasę, prawdopodobnie przez to, że fascynują mnie rdzenne kultury świata – a Sylurianie są ostateczną rdzenną kulturą, obecną na Ziemi jeszcze przed powstaniem człowieka.To podobieństwo nasuwa się jeszcze wyraźniej, kiedy weźmie się pod uwagę los, jaki ich spotkał w tym odcinku. Warto przejść od razu do tego, kto im ten los zgotował.


Solomon (i jego neurotyczne roboty)
To jeden z nielicznych przypadków, kiedy w Doctorze Who pojawia się czarny charakter tak niejednoznacznie zły i antypatyczny jak Solomon (idealnie pasujący do tej roli David Bradley) obecny właściciel ładunku dinozaurów. Jego chciwość ujawnia się już podczas pierwszego spotkania z Doktorem – mimo że potrzebuje jego pomocy, to przede wszystkim stara się sprawdzić, ile jest on wart. Później posuwa się do szantażu, gróźb, niewolnictwa, nie wspominając już o ludobójstwie dokonanym na Sylurianach… Rys sadysty i seksualnego drapieżnika, w jaki zostaje wyposażony pod koniec, jest już tylko wisienką na wielkim, oślizgłym torcie zła.Taka postać mogłaby łatwo stać się przerysowana, ale jednak działa, może dlatego, że zbrodnie dokonane przez handlarza wykluczają całkowicie możliwość odczuwania do niego sympatii i widz z przyjemnością zanurza się w nienawiści do niego (szczególnie, że równolegle budowana jest sympatia do dinozaurów, szczególnie triceratopsa, który staje się nieoficjalnym zwierzakiem Doktora; nawet jeśli triceratopsy nie potrafiły siadać na zadzie jak psy, to Tricey jest cudowna/y). Nie można jednak przy okazji nie pochwalić Davida Bradleya, który gra po prostu świetnie. Mimo wszystko ostateczny los Solomona bardzo mnie zaskoczył, nie dlatego, że jego bohater nie zasłużył na śmierć, ale ze względu na łatwość, z jaką Doktor zostawił go na statku, który miał zostać zbombardowany. Czyżby miał się stać jeszcze mroczniejszy w nadchodzących odcinkach…?

Należy jeszcze wspomnieć o dwójce robotów-pomagierów Solomona, lekko nieudacznych i skłonnych do przekomarzanek, które w odcinku wypełnionym gagami są jednym z najzabawniejszych elementów.


„To moja ekipa. Jeszcze nigdy nie miałem ekipy”
W tym odcinku Doktor postanawia zebrać zdecydowanie większą ilość towarzyszy niż zwykle (i trudno mu się dziwić; gdybym poleciał na statek kosmiczny z dinozaurami, też chciałbym zabrać ze sobą jak największą ilość ludzi, z tymi, których nie lubię, na czele). Królowa Nefertiti to kolejna silna (co samo w sobie zupełnie mi nie przeszkadza; silnych postaci kobiecych zawsze mogłoby być więcej), zadziorna i lubiąca flirtować kobieta w serialu, która na samym początku próbuje uwieść Doktora. Scenarzyści muszą ogromnie lubić ten typ. Zawsze miło jest oglądać na ekranie Ruperta Gravesa, który tutaj gra Johna Ridella, afrykańskiego myśliwego z początku dwudziestego wieku. W dużej mierze stanowi on uzupełnienie Nefertiti, z którą może przerzucać się sarkastycznymi tekstami (i grozić jej klapsami – mimo że Amy zwraca później uwagę na jego seksistowskie zachowanie, jest to dosyć irytujące). Ta para jest miłym humorystycznym dodatkiem, jednak zostaje zdecydowanie przyćmiona przez absolutną gwiazdę tego odcinka, którą jest…

Arthur Weasley, czyli Mark Williams, wcielający się w Briana, ojca Rory'ego. Jego niechętny do podróżowania bohater, który zupełnie przypadkowo trafia na pokład TARDIS, kradnie niemal każdą scenę, w której się znajduje, głównie dzięki temu, jak bardzo angielski i przyziemny. Kiedy na niego patrzyłem, nie mogłem się oprzeć skojarzeniom z Arthurem Dentem z Autostopem przez Galaktykę, szczególnie w jego filmowej wersji – Mark Williams nawet przypomina trochę z wyglądu Martina Freemana. Scenarzyści myśleli chyba bardzo podobnie, bo w jednej ze scen pojawia się nawet (prawdopodobnie) nawiązanie do książki Douglasa Adamsa. Niesamowite (i zabawne) są także jego interakcje z Rorym i Doktorem. Byłoby super, gdyby ta postać jeszcze zdążyła się pojawić w którymś z nadchodzących odcinków.


Ogólnie rzecz biorąc drugi odcinek aktualnego sezonu Doctora to, jak zapowiada zresztą tytuł, kawał dobrej zabawy. Swietnie zagrany (co nie jest niezwykłe) a przy tym bardzo, bardzo zabawny. I chociaż humor w tym serialu pojawia się bardzo często, to stosunkowo rzadko pojawiają się odcinki przede wszystkim komediowe. Ale może było to konieczne: z zapowiedzi wynika, że kolejne odcinki będą nieco poważniejsze, nie wspominając już o zbliżającej się kulminacji tej części sezonu…

niedziela, 2 września 2012

Doctor Who s07e01: Asylum of the Daleks

Sssssszzzzz! Sssssszzzzz! Sssssszzzzz! Niebieska budka policyjna znowu jest wśród nas, siódmy sezon Doctora Who właśnie się rozpoczął i cóż to było za rozpoczęcie. Jest kilka rzeczy, o których chcę napisać, podzielę je zgrabnie, ale najpierw ostrzeżenie:


UWAGA: Spoilery jak stąd do Helsinek. Jeśli jeszcze nie widziałaś/łeś Asylum of the Daleks, to nie czytaj dalej.





Amy i Rory
Czy tylko mnie miniseria Pond Life zupełnie nie przygotowała na rozwód Amy i Rory'ego? OK, ostatni odcinek wyraźnie pokazywał, że coś poważnego się stało, ale poprzednie cztery – zupełnie nie. I nie do końca akceptuję wyjaśnienie, że „te odcineczki pokazywały ich życie wtedy, kiedy akurat pojawia się Doktor”, chyba przede wszystkim dlatego, że chodziło w nich właśnie o to, żeby pokazać życie Amy i Rory'ego, kiedy nie podróżują z Doktorem. Dlatego wieść o ich rozwodzie, i to takim ostatecznym, była ogromnym zaskoczeniem, i to niekorzystnym, bo mam wrażenie, że Pond Life tworzyło przez pierwsze cztery odcinki zupełnie inny obraz. Chyba byłbym w stanie bardziej to zaakceptować, gdyby tego wprowadzenia nie było, mógłbym powiedzieć „OK, coś się złego wydarzyło w czasie, którego nie widzieliśmy”.

Również zakończenie tego wątku wydało mi się strasznie przyspieszone, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak poważnie wyglądała ta sytuacja na początku odcinka. A szkoda, bo był to wątek niezwykle poruszający i smutny – po pierwsze dlatego, że Amy zupełnie nie wzięła pod uwagę innych sposobów na posiadanie dzieci, po drugie (i to chyba poruszyło mnie jeszcze bardziej) dlatego, że najwyraźniej Pondowie aż do tego momentu nie potrafili porozmawiać o tym, jaki mają problem (jeśli mam być szczery, to wydaje mi się, że Rory nie miał większych trudności z zaakceptowaniem sytuacji i mimo niezdolności Amy do posiadania dzieci nadal chciał być jej mężem). Niemożliwość komunikacji poruszyła mnie w tym wątku najbardziej, chyba dlatego, że można ją często napotkać w życiu. Szybkość rozwiązania sytuacji przez Doktora można próbować usprawiedliwić chyba tylko tym, że Amy i Rory tak naprawdę nie przestali się kochać, nie zmienia to jednak faktu, że naprawienie małżeństwa, które zakończyło się rozwodem wymagałoby o wiele więcej wysiłku (i w ogóle to muszę się przyznać, że sposób poprowadzenia tego wątku sprawił, że zatęskniłem za Russellem T. Daviesem, który co jak co, ale potrafił tworzyć świetne, emocjonalne wątki postaci).

Dalekowie
W ostatnim czasie trochę się zastanawiałem nad tym, jak właściwie wygląda kultura Daleków – zawsze wydawali mi się dosyć nudni, nie tylko przez to, że są nielicznymi jednoznacznie „złymi” przeciwnikami Doktora, ale też dlatego, że mało tak naprawdę o nich wiemy. Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy okazało się, że Steven Moffat najwyraźniej usłyszał moje nieme rozważania i postanowił rzucić mi kilka ciekawostek. Po spotkaniu Doktora z Parlamentem Daleków mam poczucie, że wiem na ich temat nieco więcej – okazuje się na przykład, że mają poczucie piękna (ciekawe, czy mają też sztukę???) – nawet, jeśli nie mają poczucia elegancji (hyhyhy). Myślę, że bardzo znacząca jest też scena samozniszczenia Daleka w Azylu. Okazuje się, że są to istoty tak bardzo nastawione na zniszczenie znienawidzonego wroga, że nie dbają nawet o własne życie. Skojarzenie z zamachowcami-samobójcami było niezwykle silne. Tak czy inaczej – jestem w pełni usatysfakcjonowany Dalekami w tym odcinku, zapowiedzi, że znowu okażą się straszni, zostały spełnione.

Doktor
To chyba pierwszy odcinek od czasu The Beast Below, w którym Doktor wydaje się niechętny do pomocy. Przynajmniej w otwierającej scenie. Widać też, że nadal stawiane będzie pytanie o to, czy Doktor robi więcej dobrego, czy złego (a wydawałoby się, że odpowiedź jest oczywista) – pojawiają się nawet świetne odniesienia do Daleka z pierwszego sezonu. No i oczywiście „Doctor who?”, strasznie często powtarzane pod koniec odcinka. No i kolejne „wyciszenie” postaci Doktora. Upozorował już własną śmierć, a teraz nie pamiętają go Dalekowie. Zastanawiam się, czy to tylko taki reset, żeby łatwiej było pisać o nich nowe historie, czy może to również będzie miało jakieś istotne znaczenie później.

UWAGA, jeśli żyjesz w świecie całkowicie bezspoilerowym (co w takim razie robisz w internecie?), nie chcesz wiedzieć nic o rozszerzeniach/zmianach obsady serialu, to nie czytaj dalej. Naprawdę.





Oswin
Największa bomba na koniec.

Najpierw pomyślałem, że się pomyliłem i aktorka po prostu jest łudząco podobna do Jenny Louise Coleman. Potem pomyślałem: „O, fajnie, będą pewnie pokazywać scenki z przyszłą towarzyszką aż do momentu, w którym spotka Doktora”. Później: „OK, czyli Doktor ją uratuje, poźniej gdzieś odstawi i spotka się z nią w odcinku świątecznym”. Potem już nic nie myślałem, mój mózg został, wybaczcie mój francuski, doszczętnie rozjebany.

Oswin była fantastyczną postacią: bystra, inteligentna, dowcipna, ale nie irytująca. I można było odnieść wrażenie, że jest trochę zbyt genialna, że to niesamowicie wygodne (z punktu widzenia scenarzysty), że może otwierać drzwi, kontrolować Daleki i wszystko, co trzeba. Aż na końcu okazało się, że wszystko to ma swoje uzasadnienie fabularne. „Dalekowie potrzebowali geniusza”. To był rewelacyjnie napisany moment, przechodzące po plecach ciarki przypominały mi najlepsze momenty Silence in the Library/Forest of the Dead (wątki CAL i Donny).

Oczywiście pytanie brzmi: co teraz? Bo po zakończeniu odcinka i opadnięciu poziomu adrenaliny naszła mnie myśl, że to strasznie efektowne otwarcie. Wręcz efekciarskie, na miarę śmierci Doktora na początku szóstego sezonu. I zastanawiam się, jak Moffat z tego wyjdzie i czy tym razem będzie to wyjście satysfakcjonujące – bez kłamstw, bez sztuczek. Oraz że nie będzie to postać zbyt podobna do River Song, bo w tym odcinku podobieństwo było bardzo wyraźne.


Ogólnie jednak trzeba powiedzieć, że Asylum of the Daleks to świetny, bardzo dobrze napisany („Skąd wzięłaś mleko?”) odcinek premierowy. Dialogi, jak to zwykle u Moffata, dowcipne i błyskotliwe, ale nie (jak to mu się czasem zdarza) przekombinowane. Dalekowie znowu są straszni. Szkoda tylko wątku Amy i Rory'ego, który został wprowadzony i rozwiązany zdecydowanie zbyt pospiesznie. Pozostaje mieć nadzieję, że w tych kilku odcinkach, które jeszcze im pozostały, znajdzie się czas na obszerniejsze ukazanie ich obecnej relacji. Mimo tych niedociągnięć z niecierpliwością wyczekuję nie tylko przyszłotygodniowego odcinka, ale w ogóle tego, co nam sprezentuje Moffat w tym sezonie.

sobota, 1 września 2012

Tydzień z Doktorem, dzień 7: The God Complex


Od autora: tym wpisem kończymy Tydzień z Doktorem. Dziękuję wszystkim, którzy czytali moje notki i komentowali. Chociaż przegląd się skończył, to Doctor Who nie zniknie z tego bloga, zamierzam bowiem pisać o kolejnych odcinkach siódmego sezonu, prawdopodobnie w nieco innej formule. Premiera nowej serii już dzisiaj, więc pierwszy taki wpis pojawi się na dniach.

UWAGA: zawiera link do TV Tropes.


Trend wprowadzania do serialu silniejszego wątku przewodniego znalazł swój punkt kulminacyjny w sezonie szóstym, gdzie początek, środek i koniec, wiążą się w jedną historię, która stopniowo wyjaśnia tajemnicę zarysowaną na samym początku pierwszego odcinka. Dwuczęściowa premiera wprowadziła kolejną przerażającą rasę obcych autorstwa Stevena Moffata i była oceniana bardzo wysoko, podobnie dwa środkowe odcinki, łączące wiosenną i jesienną połówkę sezonu. Zakończenie okazało się niezbyt satysfakcjonujące (głównie dlatego, że złamało bardzo ważną zasadę opowiadania historii: można zatajać pewne informacje przed widzami, ale nie można ich okłamywać) i obniżyło ocenę całokształtu – co nie zmienia faktu, że projekt był niezwykle ambitny i wyraźnie pokazuje, że Moffat stara się cały czas zrobić z serialem coś nowego.

Ciekawe jest to, że odcinki silnie powiązane z głównym wątkiem fabularnym nie przyćmiewają pozostałych. Przeciwnie, wszystkie historie są co najmniej solidne, a wiele bardzo dobrych. Koniecznie wypada wspomnieć o The Doctor's Wife Neila Gaimana, który spełnił marzenia wielu osób (mało jest pisarzy, którzy wydają się tak dobrze pasować do specyfiki serialu jak Gaiman) i z miejsca stał się klasykiem. Aby go w pełni docenić potrzebna jest jednak pewna znajomość Doctora Who, dlatego postanowiłem napisać o innym odcinku. Wybór padł na konwencję, której nie realizowała (a przynajmniej nie tak wyraźnie) żadna z dotychczas przedstawionych historii, czyli horror.

The God Complex wykorzystuje klasyczne horrorowe miejsce akcji: upiorny hotel, silnie kojarzący się ze „Lśnieniem” (popatrzcie tylko na obrazek!), oraz inne znane i sprawdzone elementy gatunkowego sztafażu (jak klauny i lalki brzuchomówców). To nagromadzenie ma swoje fabularne uzasadnienie: w pokojach przypominającego labirynt bez wyjścia hotelu znajdują się rzeczy, których najbardziej boją się ściągnięte do niego ofiary. Wkrótce po tym, jak człowiek trafi już do takiego pokoju, zostaje pożarty przez zamieszkującą hotel bestię. Wspomniane „straszaki” nie straszą widza szczególnie mocno, ale doskonale budują poczucie, że coś tu jest bardzo nie w porządku. O wiele bardziej niepokojące jest to, co dzieje się z ludźmi, którzy odwiedzą już „swój” pokój – mamy dziwne, urywane przebitki ich śmiejących się twarzy i powtarzane co jakiś czas „praise Him”.

Te zabiegi nie byłyby jednak tak efektywne, gdyby dotyczyły postaci, o które widz nie dba. Po raz kolejny jednak spotykamy wzbudzających sympatię bohaterów drugoplanowych: nieśmiałego Howiego, tchórzliwego kosmitę Gibbisa oraz bystrą i zaradną Ritę. To w dużej mierze dzięki nim odcinek działa na widza i wzbudza grozę i niepokój. Jednocześnie jednak scenariusz nie zapomina o stałych towarzyszach Doktora, Amy i Rorym – również oni (i ich relacja z Doktorem) są istotni dla fabuły i dowiadujemy się o nich czegoś nowego.

Największą, jak sądzę, zaletą tego odcinka i wielką siłą serialu, o której już chyba kiedyś wspominałem, jest to, że nic nie jest tutaj takie, jak się wydaje. Kiedy już można odnieść wrażenie, że wiadomo, jak ta historia się skończy – nagle wszystko zostaje postawione w zupełnie nowym świetle. W swoim ostatecznym kształcie The God Complex prowokuje od przemyśleń na temat pokładania wiary w siłach wyższych, a przy okazji pokazuje, że wpływ Doktora na jego towarzyszy nie zawsze jest pozytywny. Dzięki skupieniu na postaciach, które widz poznał najlepiej, zakończenie jest naładowane sporą dawką emocji. Ostatecznym rezultatem jest trzymający w napięciu i niepokojący odcinek, który mimo pewnych dziur jest dobrym przykładem tego, jak Doctor Who potrafi straszyć.

Crowning Moment of Awesome: A Good Man Goes to War/Let's Kill Hitler
Crowning Moment of Sadness: The Doctor's Wife
Crowning Moment of Scary: The Impossible Astronaut/Day of the Moon
Crowning Moment of Funny: Closing Time

piątek, 31 sierpnia 2012

Tydzień z Doktorem, dzień 6: The Beast Below


Zgodnie z zapowiedzią, pora na odcinek rozgrywający się w przyszłości (właściwie jest to już drugi, po Planet of the Ood). Nowy Doktor (Matt Smith) zabiera nową towarzyszkę, Amy (Karen Gillan) do XXIX wieku, kiedy ludzkość opuściła Ziemię z powodu szkodliwych rozbłysków słonecznych i każde państwo podróżuje w kosmosie własnym statkiem kosmicznym. Na Starship UK coś jest nie w porządku: dzieci, które nie odrabiają pracy domowej, są rzucane na pożarcie tajemniczej bestii, a ludzi obserwują dziwaczne manekiny. Doktor oczywiście natychmiast zaczyna śledztwo, które doprowadzi go do jednej z najtrudniejszych sytuacji, w jakich kiedykolwiek się znalazł.

Kiedy David Tennant ogłosił, że odchodzi z serialu, po reakcjach fanów widać było wyraźnie, że jego następca będzie miał przed sobą nie lada wyzwanie. Zwykle w takich przypadkach olbrzymia sympatia do poprzednika skutkuje olbrzymimi (wręcz niemożliwymi do spełnienia) wymaganiami. Do roli Jedenastego Doktora wybrano Matta Smitha, który w chwili wygrania castingu był najmłodszym aktorem (co jest o tyle ciekawe, że producenci chcieli początkowo kogoś starszego od poprzednich Doktorów) wcielającym się w tego bohatera. Po rozpoczęciu piątego sezonu podniosła się fala narzekań (której należało się spodziewać), która jednak bardzo szybko ucichła, okazało się bowiem, że Matt Smith świetnie pasuje do tej roli i potrafi jej nadać wyjątkowy charakter.

Jaki więc jest jego Doktor? Najtrafniejszym przymiotnikiem, jaki przychodzi mi do głowy jest… „stary”. Widać to już po ubiorze: tweedowa marynarka, szelki i muszka nadają mu wygląd ekscentryczny i staroświecki, co wyraźnie kontrastuje z Tennantem, którego Doktor był o wiele bardziej hip. Podobnie jest, jesli chodzi o osobowość: Jedenasty Doktor przypomina zrzędliwego profesora, który buja w obłokach i uparcie próbuje poczuć się znowu jak chłopiec, ale często wychodzi z niego zmęczenie. Widać to już na początku The Beast Below, kiedy próbuje wmówić Amy, że jest tylko obserwatorem i nie miesza się do spraw innych. Oczywiście szybko ponosi spektakularną porażkę. Jeszcze gorzej jest pod koniec odcinka – Doktor jest nie tylko zmęczony, ale też głęboko rozgoryczony tym, co robi, i resztą świata. Ponownie pojawia się tutaj motyw, o którym wspominałem w poprzedniej notce: Doktor potrzebuje swoich towarzyszek, tym razem nie tylko po to, żeby podejmować właściwe decyzje (choć ten odcinek nie skończyłby się dobrze, gdyby Amy nie zorientowała się, że istnieje jeszcze inne wyjście oprócz tych zaproponowanych przez Doktora), ale też dlatego, że dzięki nim potrafi ciągle doceniać pozytywne strony świata. Mroczna strona Doktora i pytanie, ile tak naprawdę czyni dobrego, będą się jeszcze przewijały w tym sezonie i następnym (a sądząc po zwiastunach, także w nadchodzącym siódmym) – niektórzy porównują tę odsłonę bohatera do Batmana w Mrocznym Wieku. Na szczęście Doktor nie staje się brutalnym socjopatą, a już na pewno nie przedstawia się jako the Goddamn Doctor.

The Beast Below to także jeden z pierwszych odcinków napisanych przez Stevena Moffata po przejęciu rządów nad serialem. Widać tu wyraźnie baśniową stylistykę, charakterystyczną dla jego odcinków w tym sezonie (scenografie na Starship UK przypominają bardziej składowiska rupieci, często bardzo stylowe, niż futurystyczne statki kosmiczne, do jakich przyzwyczaiła nas konwencja sci-fi; pojawia się też baśniowo-legendarny motyw władcy, który w ukryciu odwiedza swoich poddanych), a także obfite nagromadzenie rozmaitych, często dość surrealistycznych pomysłów. Pojawiły się głosy, że wprowadza to pewien chaos i nieco rozmywa ogólną wymowę odcinka (dla mnie dosyć wyraźna jest tu krytyka sposobu, w jaki społeczeństwo podejmuje decyzje i pytanie o to, co ludzie są w stanie zrobić, by przeżyć; gdyby jednak faktycznie, jak to sugerują niektórzy, potraktować tę historię jako wypowiedź na temat wiwisekcji, to można by ten problem jeszcze nieco rozwinąć). Nawet, jeśli tutaj nie przeszkadza to jeszcze tak mocno, to w późniejszych historiach, szczególnie tych rozgrywających się na większą skalę, zaczyna być bardziej problematyczne.

Mimo zgorzknienia Doktora graniczącego z cynizmem – a może właśnie dzięki niemu – końcowy wydźwięk tej historii jest niezwykle pozytywny, co zawsze ogromnie sobie w Doctorze Who cenię. Jeśli chodzi o resztę sezonu, to jest to rewelacyjne otwarcie ery Moffata i Smitha i widać pewne zmiany w stosunku do poprzednich. Towarzysze odgrywają dużo większą rolę w fabule, a wątek przewodni całego sezonu jest zarysowany o wiele wyraźniej niż do tej pory. Ciekawe jest również to, że wraz z jego silniejszym rozwojem poboczne odcinki nie zostają wcale zepchnięte na dalszy plan, ale robią się coraz lepsze (o dwuczęściówce Moffata, w której powracają Płaczące Anioły, wspominać nie trzeba, wymienię za to rewelacyjny Vincent and the Doctor, no i oczywiście te, które znajdziecie poniżej).

Crowning Moment of Awesome: The Pandorica Opens/The Big Bang
Crowning Moment of Sadness: Amy's Choice
Crowning Moment of Scary: The Time of Angels/Flesh and Stone
Crowning Moment of Funny: The Lodger

czwartek, 30 sierpnia 2012

Tydzień z Doktorem, dzień 5: Planet of the Ood


UWAGA: zawiera link do TV Tropes.



Doktor i jego towarzyszka trafiają na rodzimą planetę Oodów – przypominających Cthulhu (uważam, że to jedna z najlepszych ras w Doctorze Who i wyraz geniuszu Russella T. Daviesa) obcych, którzy są „naturalnie” przystosowani do służenia innym – która jest obecnie ośrodkiem dystrybucji tych stworzeń. Jednak firma handlująca Oodami boryka się z problemami: obcy doznają ataków szału i zabijają swoich właścicieli. Doktor oczywiście pakuje się w sam środek kłopotów, mając nadzieję przy okazji pomóc Oodom (których spotkał już wcześniej, w 2. sezonie).

Ten odcinek to dobra okazja, żeby powiedzieć o roli, jaką w życiu Doktora odgrywają jego towarzyszki i (rzadziej) towarzysze. W czwartym sezonie z Doktorem podróżuje Donna Noble, moim zdaniem najciekawsza ze stałych bohaterek, które dotrzymują mu towarzystwa w Nowej Serii (nie uwzględniam tutaj tych, które pojawiają się jednorazowo lub tylko okazjonalnie). Sporą rolę odgrywa w tym zapewne zmiana typu relacji, jaki ich wiąże. Donna zdecydowanie nie jest zainteresowana Doktorem jako potencjalnym partnerem, natomiast podobnie jak on jest samotna – dzięki czemu rozwija się między nimi silna przyjaźń. Poza tym bohaterka ta, która początkowo wydaje się dość jednowymiarowa – głośna, kłótliwa i wyszczekana (a przy tym niezwykle zabawna, w dużej mierze dzięki komediowym doświadczeniom Catherine Tate) – stopniowo odsłania drugie oblicze osoby niepewnej swojej wartości (co w pewnej mierze wynika z tego, że nie może znaleźć stałej pracy; kto z nas tego nie przeżył...) i miejsca w świecie, później zaś zmienia się stopniowo w osobę bardziej pewną siebie, a przy tym ofiarną i bohaterską (co tylko czyni zakończenie jej wątku bardziej tragicznym...).

Ale wracając do towarzyszek w ogóle – w tym sezonie Dziesiąty Doktor staje się bohaterem iście bajronicznym (choć ta cecha jest obecna w postaci Doktora w ogóle, a Dziesiątego w szczególności, to tutaj osiąga wyjątkowo wysokie stężenie). Czasami ze względu na to popełnia też błędy w ocenie sytuacji. W takich momentach to właśnie osoby z nim podróżujące zwracają jego uwagę na problemy albo przywołują go do porządku. Donna musi tego dokonać już podczas pierwszego swojego pojawienia się, jeszcze przed rozpoczęciem czwartego sezonu, ale później także jej się to zdarza, tak jak w tym odcinku, w którym jako pierwsza zauważa, że Oodowie nie są służącymi, a niewolnikami, i że ich sytuacja wcale nie jest naturalna.

Ta myśl pozwala mi przejść do fabuły odcinka. Jest to jeden z tych przypadków, kiedy Doctor Who próbuje mówić o trudnych sprawach. Najczęściej sięga w takich sytuacjach po sposoby właściwe fantastyce, to znaczy metaforę, choć na ogół nie ma problemów z ich rozszyfrowaniem. Tutaj problem jest ukazany bardzo dosłownie, co nie znaczy, że w sposób uproszczony. W szczególności motywacje biznesmenów handlujących Oodami wydają się złożone i odpowiadające tym, którymi kierowali się historyczni kolonizatorzy: z jednej strony mamy chęć zysku, z drugiej przeświadczenie, że czynią dobrze, przynosząc Oodom cywilizację i znajdując im zajęcie. W końcu, parafrazując wypowiedź jednego z bohaterów, „gdyby nie chcieli służyć, to by się bronili”. Niezwykle dziwna wydaje się myśl, że po zniesieniu niewolnictwa ludzkość potrafiła stopniowo do niego powrócić (odcinek Planet of the Ood rozgrywa się w roku 4126), ale w jakiś sposób tłumaczy to wzmianka Doktora o ludziach, którzy współcześnie pracują niemalże niewolniczo na przykład przy wyrobie odzieży. W ten sposób tematyka odcinka zostaje wyraźnie powiązana z rzeczywistymi problemami. Może się to wydawać nieco łopatologiczne (choć osobiście uważam, że odbywa się bardzo dyskretnie), ale, jak uczy nas TVTropes, niektóre kowadła powinny zostać zrzucone.

Czwarty sezon Doctora Who to moim zdaniem najsolidniejszy sezon ery Russella T. Daviesa – właściwie nie ma tu słabych odcinków (dwuczęściowa historia o Sontaranach jest „zaledwie” przeciętna), a sporo jest perełek, szczególnie w drugiej połowie sezonu (rewelacyjne dwa odcinki Stevena Moffata, wprowadzające postać River Song, przerażający Midnight). Technicznie do czwartego sezonu zaliczają się również cztery odcinki specjalne, wyemitowane w roku 2009, które zwieńczały występ Davida Tennanta w roli Doktora oraz pracę Russella T. Daviesa jako producenta, i wśród nich również trudno się dopatrzyć słabej pozycji, choć ostatni z nich, The End of Time, może być trudny do przełknięcia ze względu na charakterystyczny dla Daviesa bombastyczny styl. Ale te osoby powinny odetchnąć z ulgą, bo wkrótce potem rządy przejął Steven Moffat i zmienił się Doktor, a razem z nim cały serial.

Crowning Moment of Awesome: Silence in the Library/Forest of the Dead
Crowning Moment of Sadness: Turn Left
Crowning Moment of Scary: Midnight
Crowning Moment of Funny: Partners in Crime

środa, 29 sierpnia 2012

Tydzień z Doktorem, dzień 4: Human Nature/Family of Blood


Anglia, rok 1913. John Smith pracuje w męskiej szkole z internatem: uczy chłopców historii, nieśmiało flirtuje ze szkolną pielęgniarką i gani krnąbrną służącą, Marthę Jones. Ale jeśli to wszystko, to dlaczego nocami śni o tajemniczej niebieskiej budce i istotach z innych światów? I czego chce od niego tajemnicza Rodzina Krwi?

Dwuczęściowa historia opowiedziana w odcinkach Human Nature i Family of Blood zadaje genialne w swej prostocie pytanie: co by było, gdyby Doktor był człowiekiem? A odpowiedź na to pytanie służy pokazaniu, jak bardzo Władca Czasu różni się od zwykłego człowieka. John Smith jest marzycielem, buja w obłokach, ale kiedy trzeba, staje się bystry i zdecydowany, by zrobić to, co konieczne. Jednocześnie jednak podlega wyraźnie ludzkim uczuciom: kocha, boi się, waha (uważam, że dwa odcinki, w których David Tennant wciela się w Johna Smitha, to jeden z jego najlepszych aktorskich momentów w Doctorze Who). Doktor natomiast nie myśli i – bo o tym przede wszystkim mówi ta historia – nie czuje tak jak ludzie. Bardziej też przypomina siłę natury, jest nieustępliwy i bezwzględny (co dobitnie podkreśla ostatnia scena z Rodziną Krwi) – to szczególnie wyraźna cecha Dziesiątego Doktora, który jest bardzo znany z tego, że oferuje swoim wrogom tylko jedną szansę, i jeśli jej nie przyjmą... No cóż, obejrzyjcie ten odcinek, to zobaczycie.

Inną cechą dziesiątego wcielenia tego bohatera jest to, że stosunkowo często się zakochuje, na pewno dużo częściej niż pozostali Doktorzy Nowej Serii (o Starej nie mogę się wypowiadać, choć tam, o ile mi wiadomo, wątki uczuciowe też raczej się nie pojawiały). Największą miłością Doktora pozostaje oczywiście Rose, ale w Human Nature/Family of Blood pojawiają się aż dwie zakochane w nim kobiety. Jedną z nich jest Martha Jones (Freema Agyeman), która towarzyszy Doktorowi w jego podróżach w trzecim sezonie. O ile wątek uczuciowy między Doktorem i Rose nie przeszkadzał mi zbytnio (choć zdania na jego temat są podzielone; niektórzy chyba niespecjalnie lubią, kiedy Doktor się zakochuje), to jednostronne uczucie Marthy (Doktor ciągle wspomina Rose) jest nieco irytujące, chyba dlatego, że to na nim, oraz na podobieństwie do Rose, opiera się cała koncepcja postaci Marthy. Bohaterka ta wydaje się znacznie bardziej interesująca, kiedy nie przebywa z Doktorem. Drugą ukochaną Doktora – a właściwie Johna Smitha – jest Joan Redfern (Jessica Hynes), szkolna pielęgniarka, skromna, cicha i niepozorna. Ich relacja rozwija się dość szybko, ale przekonująco (szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w chwili rozpoczęcia akcji Human Nature Doktor już od jakiegoś czasu udaje człowieka); w ciągu dwóch odcinków można przywiązać się do nich wystarczająco mocno,żeby ostateczny wybór Johna Smitha między miłością a obowiązkiem nabrał tragicznego wymiaru.

Wybór ten zostaje podkreślony dzięki realiom historycznym: chłopcy w szkole uczą się między innymi wojskowej dyscypliny i strzelania z karabinów maszynowych, dyrektor brał udział w wojnach burskich, pojawia się też sporo aluzji do nadchodzącej I wojny światowej. Daje to okazję do dyskusji nad tym, czy chłopcy powinni walczyć (i, być może, ginąć) – siostra Redfern kładzie nacisk na potworność wojny, dyrektor natomiast – na obowiązek. Wątek ten stanowi świetny kontrapunkt dla wątku Johna Smitha, jednak sam w sobie wydaje się dość zaniedbany, a argumentacja, szczególnie jeśli chodzi o stanowisko dyrektora, nieco powierzchowna.

Human Nature/Family of Blood to moim zdaniem jedna z najlepszych historii z Dziesiątym Doktorem, która świetnie ukazuje nie tylko specyfikę tego wcielenia, ale mówi też wiele o postaci w ogóle. Jest to także mocny punkt solidnego sezonu (lepszego, jako całokształt, niż na przykład drugi, mimo mało interesującej towarzyszki), w którym znajduje się wspominany już w tym cyklu Blink,finał, w którym pojawia się fantastyczny jak zawsze John Simm, ale też sporo dobrych, pojedynczych odcinków.

Crowning Moment of Awesome: The Shakespeare Code
Crowning Moment of Sadness: Human Nature/Family of Blood
Crowning Moment of Scary: Blink
Crowning Moment of Funny: The Sound of Drums/Last of the Time Lords




PS. Tak, wiem, że miało nie być dwuczęściowych odcinków. Zasady są po to, żeby je łamać.