piątek, 12 marca 2021

Przepływ równoległy

 dla Marty, bo powiedziała, że muszę

*

Na pewno mogłem czytać niusletery od producenta, zamiast usuwać bez otwierania.

Pewnie powinienem też skupić się na tym, co piszę i do kogo, zamiast rozmyślać o… cóż, o wszystkim, o czym pisać nie chciałem.

Mimo wszystko uważam, że pióro, które zdradza twoje najskrytsze sekrety, to gruba przesada.

*

Zupełnie szczerze ucieszyłem się, kiedy Aśka do mnie napisała. Nie miałem z nią kontaktu, od kiedy wyjechała do Holandii. Obiecywaliśmy sobie, że będziemy pisać mejle, zdzwonimy się na skajpie i tak dalej. Ale rozumiałem też, że wyprowadzka do innego kraju to nie takie hop-siup, że będzie ją pochłaniać aklimatyzacja w nowym miejscu, szukanie mieszkania, przystosowywanie się do nowej pracy. Postanowiłem dać jej tyle czasu, ile będzie potrzebowała.

Bolało i tak. Różne rzeczy sypały mi się na głowę i brakowało mi mojej najlepszej przyjaciółki. Więc zrobiło mi się miło, kiedy przyszedł list: napisany piórem, na grubym papierze. Podziwiałem kolor atramentu, rudobrązowy jak jesienne liście (ja wolałem ciemną, zgaszoną zieleń mchu albo ośnieżonego świerku) i zamaszystość Asinego pisma. Cieszyłem się, że jej się układa.

Postanowiłem odwdzięczyć się tym samym, a przy okazji dać ostatnią szansę Stylusowi 3.14, który zalegał mi w szufladzie. Pióro polskiej firmy automatycznie digitalizowało zapisywany tekst z opcją konwersji do pliku Worda, informowało, kiedy poziom atramentu zbliżał się do zera i pozwalało przełączać się między dwoma oddzielnymi zbiorniczkami atramentu. Twórcy wypuszczali kolejne apdejty i klikałem je wszystkie bez czytania. Spodziewałem się nowych sterowników czy sprawniejszego oceera, nie tego, że pióro zacznie czytać mi w myślach.

*

Zablokowałem się, kiedy tylko siadłem do pisania. Nie rozmawialiśmy od kilku miesięcy… właściwie już od ponad roku. Aśce najwyraźniej powodziło się świetnie, chwaliła się sukcesami w pracy i zachwycała dzielnicą, w której mieszka. U mnie wszystko było bez sensu, doktorat nie szedł, rano na myśl o wyjściu do pracy dostawałem mdłości, Kamila mnie rzuciłu. Co ja jej miałem napisać? Przecież nie zacznę po takim czasie zarzucać jej swoimi problemami…

Postanowiłem nakłamać. Wziąłem do ręki pióro, zapisałem datę i „Kochana Asiu!”. Dalej już poszło, prawie bez mojego udziału. Powinienem był zwrócić na to uwagę, ale kiedy pisałem piórem, to w zasadzie często zdarzało mi się wpadać w podobny trans. Uspokajał mnie szelest stalówki, sunącej po papierze jak para łyżwiarzy złączonych w tańcu, cieszyło to, jak atrament gromadził się w niektórych miejscach, tworząc ciemniejsze linie.

Zmierzchało, kiedy skończyłem. Rzuciłem okiem na całość, ale zaburczało mi w brzuchu – znowu przez cały dzień nic nie zjadłem. Zakleiłem kopertę i poleciałem wrzucić list do skrzynki i kupić bagietkę w Żabce.

*

Zadzwoniła trzy dni później.

– Cześć, Marcin. Dostałam twój list i rezerwuję właśnie bilet do Polski. Strasznie cię przepraszam.

– Za co?

– Za to, że cię kompletnie olewałam przez ostatnie… Jezu, już ponad rok. Tak mi się wszystko świetnie układało, myślałam, że na pewno wszyscy tak mają.

– Czekaj, co ja takiego napisałem? Nie przypominam sobie…

Zachichotała.

– Zerknij do chmury.

Z walącym sercem otwarłem pedeefa ze skanem listu. Zielonym atramentem pisałem w nim, że wszystko u mnie w porządku, nie dzieje się nic specjalnego. Nakładającym się na to szarym kolorem, którego nie dostrzegłem w mętnym świetle zmierzchu, zapisana była Prawda. Że jestem w dołku, bo moje życie się wali, a to, co jeszcze jako tako funkcjonuje, daje mi zero radości, i że desperacko tęsknię za moją przyjaciółką, ale nie jestem nawet w stanie jej tego powiedzieć.

Zakrztusiłem się śliną.

– Nowy apdejt Stylusa – wyjaśniła Aśka, poznając po mojej reakcji, że zobaczyłem swoją wiadomość. – Pisanie półautomatyczne. Pomaga nie robić literówek i precyzyjnie wyrażać myśli. A jeśli ktoś myśli i pisze co innego, włącza się przepływ równoległy z drugiego zbiorniczka.

Jęknąłem i złapałem się za głowę.

– Większość osób od razu wyłącza tę funkcję – dodała. – Ale ty pewnie nie czytasz mejli od producenta, co?

– Nie, ale zaraz też ją wyłączę.

– Fajnie. Możesz mi potem naszykować pokój do spania. Przylatuję jutro o 13.00 i mam dużo urlopu do wykorzystania. Kocham cię, pa.

– Ja ciebie też – powiedziałem, nie myśląc o niczym innym.

*

Podobało Ci się opowiadanie i chcesz mi pomóc tworzyć kolejne? Możesz postawić mi kawę.

środa, 30 grudnia 2020

Sędzia

Wwozili go na wózku, opuszczali dyszel, blokowali koła. Spoglądał na tłum z góry lśniącym metalowym okiem.

Jeśli spotkała cię krzywda, jeśli wyrządzono ci niesprawiedliwość, wystarczyło stanąć przed jego obliczem i wymienić imię sprawcy. Jedna chwila i stał on na placu obok ciebie.

Sędzia słuchał opisu sprawy bez ruchu, choć każdemu ze zgromadzonych zdawało się, że patrzy prosto na niego. O nic nie pytał, nikogo nie poganiał. Obracał głowę dopiero, gdy skarga została złożona.

– Czego się domagasz? – pytał oskarżyciela.

Oskarżeni kulili się, gdy padał na nich wzrok Sędziego, ale była to fraszka w porównaniu z reakcjami oskarżających. Jedni bez zmysłów padali na ziemię. Innymi targały drgawki, jakby potrząsał nimi pies. Niektórzy próbowali unieść dłoń, by zasłonić twarz przed gorejącym spojrzeniem, ale ich ręce stawały się jak uschnięte i opadały bezwładnie.

Wtedy Sędzia powtarzał pytanie.

– Łaski – odpowiadali drżącymi wargami. I odchodzili wspólnie z oskarżonym.

Raz tylko padła inna odpowiedź. Długoletni zatarg z sąsiadem wypaczył Jacoba Rossoma, zatruł jego duszę.

– Czego się domagasz? – zazgrzytał mechaniczny głos.

– Sprawiedliwości – padła harda odpowiedź.

Rozżarzona źrenica przygwoździła go do miejsca. Zacisnął pięści, odsłonił zęby w grymasie, szyja napięła się jak u duszonego sznurem.

Zachwiał się, lecz ustał.

– Czego się domagasz? – rozbrzmiało ponownie pytanie.

– Spra… wiedliwości – wyksztusił Rossom.

Wtedy Sędzia odsłonił drugie oko. Zgromadzeni upadli na twarze, powaleni blaskiem. Kiedy się podnieśli i znikły im z oczu roztańczone słońca, przed wózkiem nie było nikogo.

Dziś rzadko ktoś szuka pomocy Sędziego, choć ciągle pojawia się on na każdym jarmarku. Zasiada na uboczu i przygląda się tłumowi swoim rdzawym okiem.

* * *

Jeśli podobało Ci się to opowiadanie, możesz kupić mi kawę. To mi pomoże tworzyć kolejne.

poniedziałek, 9 listopada 2020

Tam i bez powrotu. Zmieniające się oblicze portal fantasy

Portal fantasy to podgatunek fantastyki, w którym bohaterka żyjąca w świecie rzeczywistym trafia do magicznej krainy, przeżywa przygody, po czym wraca do swojego świata dojrzalsza i bogatsza o nowe doświadczenia.

W ostatnim czasie zauważyłem ciekawą zmianę, jeśli chodzi o ten ostatni element. Bohaterowie coraz częściej zostają już w fantastycznym świecie lub, jeśli go opuszczają, dążą do tego, by powrócić doń już na stałe. Tak dzieje się na przykład w „Every Heart a Doorway” Seanan McGuire, „Dziesięciu tysiącach drzwi” Alix E. Harrow czy trylogii „Czarodzieje” autorstwa Lva Grossmana.

Długo nie byłem pewien, co właściwie o tym sądzić. Żywię głębokie przekonanie, że magię da się znaleźć w codzienności, jeśli tylko wytrwale się szuka; podobała mi się też myśl, że po powrocie bohaterki mogą wykorzystać swoje nowo nabyte talenty, by ulepszyć świat, z którego pochodzą. Odejście interpretowałem jako kapitulację, rejteradę w świat fantazji.

Być może jednak autorki współczesnego portal fantasy mają nieco inne podejście i magiczne krainy, do których trafiają bohaterowie, nie są dla nich tylko scenerią campbellowskiej psychodramy, ale bytem równorzędnym wobec rzeczywistości – częścią świata większego, niż ludzkość sobie wyobrażała*.
Być może ta zmiana jest odzwierciedleniem zmian społecznych: mobilność ludzi znacznie wzrosła i o ile kiedyś trafienie do innego świata mogło być opisem doświadczenia podróży, po której wraca się do domu, o tyle dzisiaj o wiele łatwiej jest wyobrazić trwałą zmianę miejsca zamieszkania, przeniesienie w zupełnie inne miejsce niż to, w którym się dorastało – zwłaszcza z perspektywy świata zachodniego. Upowszechniającym się dzięki łączności cyfrowej sposobem na życie jest też nomadyzm, przenoszenie się z miejsca na miejsce, gdy tylko przyjdzie ochota**.

Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że warianty z trwałym opuszczeniem świata, z którego się pochodzi, są często tworzone przez osoby queerowe. Opuszczenie domu rodzinnego – szczególnie jeśli mieszkają na wsi lub w niewielkim mieście – zwykle oznacza dla nich wyzwolenie z norm uniemożliwiających pełne życie oraz odnalezienie po raz pierwszy wspierającej społeczności***. Nic dziwnego, że nie chcą wracać****. Samotna walka jest wyczerpująca. Czasami odejście i ocalenie siebie też jest triumfem.
Być może więc nastawienie twórczyń i czytelników do rozmaitych realizacji portal fantasy zależy od osobistych doświadczeń, ich własnej relacji z miejscem, w którym dorastali, od tego, gdzie odnaleźli swój dom. Pewnie dlatego tak bardzo lubię serię Catherynne M. Valente o Krainie Czarów, której bohaterka nie rezygnuje z żadnego ze światów i swobodnie przemieszcza się między jednym a drugim.

Tradycyjnie już: jeżeli podobał Ci się mój tekst, możesz kupić mi kawę na https://ko-fi.com/nowrot_art

* Wątek ten jest ciekawie sproblematyzowany w komiksie „Die” Kierona Gillena i Stephanie Hans, którego pierwszy tom ukazał się niedawno nakładem Non Stop Comics.

** W „Czarodziejach” to właśnie wyruszenie w nieustającą podróż okazuje się ostatecznie lekiem na egzystencjalną pustkę zamożnego życia.

*** Mimo wszystko trudno mi zaakceptować, że zakończenie „Every Heart a Doorway” jest w pełni pozytywne. Gdyby ktoś mnie wyrzucił z magicznej krainy bez żadnych wskazówek, jak wrócić, bo „muszę być pewien, że chcę tam być”, mocno bym się zastanawiał, czy to na pewno dobre dla mnie miejsce.

**** „Alix Harrow doskonale rozumie, że większość z nas nie zdecydowałaby się na powrót. Nasze serca tęsknią do Narni, Oz, Nibylandii, każdej innej krainy pełnej smoków i przygód, gdzie dobro wygrywa ze złem, gdzie można pokonać takie potwory jak chciwość, nienawiść i uprzedzenia” – pisze Aldona Kobus w recenzji na Szufladzie.

wtorek, 3 listopada 2020

[EN] The Four Profound Weaves, by R.B. Lemberg

A richly-woven, multi-faceted work of fantasy about time and hope

There is a structure that lends itself well to fantasy or a certain strain of it: a great evil descends and destroys the sheltered home of a young protagonist, sending them out into the world, on a journey where they will come into their own and defeat the evil. If you look hard enough, you can see the bones of that plot in R.B. Lemberg’s The Four Profound Weaves, but they twist that plot skillfully, introducing elements that change the story and make it very different from your typical Campbell-flavoured fantasy.

A lot of the differences come from the characters. Uiziya e Lali and the nameless man, the two narrators and protagonists, are not wide-eyed youths; they are both in their sixties, they have or had families, they loved and lost. At the same time, their personal development is stunted in various ways: the nameless man delayed his transitioned at the request of his partner, while Uiziya hasn’t completed her training in the art of magical weaving. Thus we still get a coming of age story, but one that shows that life isn’t over once you hit 35, there’s still room to grow and change, even if it’s harder. At the same time, it is a story that is enriched by the weight of everything they’ve been through, the vagaries of their life and the losses they suffered at the hands of the Collector.

Another aspect that contributes to the richness of the story is the worldbuilding. The Birdverse, of which The Four Profound Weaves is a part, is not the typical vaguely European, quasi-medieval setting and the story doesn’t focus on wealthy nobles, as the Western European-style fantasy all too frequently does. It focuses instead on ordinary people and the worldbuilding consists of their cultures and customs rather than fictional family trees. As a result, an archetypal story takes place in a world that feels very much lived-in, presenting interesting ways of conceptualising gender, family structures, etc. In terms of worldbuilding Birdverse seems to have a lot in common with domestic fantasy.

At the same time, though, The Four Profound Weaves, is essentially a heroic fantasy story, telling of a struggle against an evil ruler: the Collector, who steals valuable artifacts from the cultures he conquered and locks them away in the palace as a means of “protection” (in clear parallel to the looting that colonial powers undertook in real world) – but it’s more of Sam and Frodo’s walk to Mordor than armies and battles. The protagonists are no warriors, there is no prophecy that foretells their triumph. Their journey is filled with fear and doubt, dead ends and failures, which feels very relatable – and yet Uiziya and the nameless man push on because of their friendship with each other. The cost of resistance is paid with emotional and physical hurt as they are tortured and wounded in ways that cannot be completely cured (and Lemberg focuses a lot on the aids, like canes and wheelchairs, that they require during their journey). And in the end it's not military power that prevails against the Collector. If there is anything that can topple dictators, it’s helping those who were hurt by them and a collective struggle. There will be bodies, dead or wounded, but eventually they will reach such numbers that their weight will crush the oppressors – as long as we, the living, keep remembering, and giving them voice, and pushing onward.

It is a grim note of hope – with an awareness of the terrible cost of fighting for justice – but it’s hope nonetheless.

If you liked this post, you can help me create more by buying me a coffee.

czwartek, 8 października 2020

Wtóre słowo o Radku Raku

 … glosa do Antybaśni o Szeli Przemysława Czaplińskiego

Przemysław Czapliński pisze na temat Baśni o wężowym sercu elegancko, ale przenikliwie. Pisze między innymi tak:

Wydaje się, że wszystko, co w powieści wiąże się z męskim pożądaniem, kobietą, kobiecym ciałem, miłością i naturą, prowadzi nas od zwykłości do niesamowitości. (…) kobieta i natura to wrota, przez które Jakób wkracza w niesamowite (brzmi to niebezpiecznie, bo adoracja natury i kobiety służy męskiej władzy, ale trudno). Pod powierzchnią rzeczywistości nic nie jest stałe, określone, raz na zawsze martwe, przypisane do jakiejś kategorii.

Nad tym nawiasem nie wszystkim tak łatwo przejść do porządku dziennego i w krytyce Baśni…, a także twórczości Raka w ogóle (Baśń… została dostrzeżona bardzo szeroko i dla wielu osób będzie pierwszym zetknięciem z autorem, ale pamiętajmy, że ma on na koncie dwie wcześniejsze powieści oraz liczne opowiadania – można więc pokusić się o nieco szerszą analizę) pojawia się czasem wątek silnego skupienia na (heteroseksualnym i cispłciowym) męskim doświadczeniu, optyki, w której kobiety nie są ludźmi obdarzonymi życiem wewnętrznym i podmiotowością, ale tajemnicą, zagadką, narzędziem inicjacji albo – po prostu – obiektem seksualnym.

Ta ostatnia kwestia jest wyraźnie zauważalna również w Kwiatach paproci oraz w początkowych przynajmniej partiach jego debiutanckiej powieści Kocham cię, Lilith (zdaje się, że w Pustym niebie też, ale nie miałem z tą książką żadnej bezpośredniej styczności).

W 2013 roku przeczytałem Tamdareja w innych światach i skomentowałem go następująco:

mam do tekstu uczucia mocno ambiwalentne, jest mi jednocześnie bliski i daleki. Bliski, bo opowiada o rzeczach, o których lubię czytać, nad którymi lubię się zastanawiać, które mnie jakoś dotyczą. Też pochodzę z miasteczka, które może samo w sobie nie posiada jakiejś szczególnie bogatej mitologii, ale dla mnie zawsze miało w sobie coś magicznego; też przeżyłem wielką nastoletnią miłość, która potem długo we mnie tkwiła; też pojechałem na studia do dużego miasta. A daleki, bo te wszystkie sprawy, świat opisany w opowiadaniu, są dla mnie zupełnie obce. To jest świat, w którym Bóg chrześcijański jest Bogiem prawdziwym, a ci wcześniejsi są wymyśleni, świat, w którym małe miasteczko jest magiczne, piękne i prawdziwe, a duże miasto jest złe i mieszkają w nim płytcy ludzie. Świat, w którym mężczyźni i kobiety mają swoje ustalone od początku świata role.

Jak wynika z eseju Czaplińskiego oraz innych reakcji w Baśni… te budzące moją podejrzliwość uproszczenia rzeczywistości zatarły się nieco, a obszary kobiecości i męskości nie są stałe i nienaruszalne; to zresztą naturalna konsekwencja struktury opowieści inicjacyjnej, campbellowskiego monomitu, gdzie męski bohater wyprawia się w inność, aby zdobyć wiedzę. Jednak inicjacja kończy się tutaj porażką; chwilowe przeniknięcie granic nie przynosi trwałej zmiany, dzięki której bohater może mediować pomiędzy dwoma światami, wzbogacić swoją społeczność, rozwiązać któreś z problemów trapiących świat:

w powieści Szela jest po powrocie niezmieniony – jakby nigdzie nie był, niczego nie przeżył i niczego nie zrozumiał. Na przykład po wizycie we Lwowie sprowadza do domu dawną swoją miłość, Malwę, spychając żonę do poziomu służącej; później „zatłukł cepem parobka Witka, gdy ten nadto się z Malwą spoufalał” [Rak 369]; córkę swoją, Katarzynę „musiał sprać nadto szczodrze, bo chromała do końca życia” [395]; żonę, Salcię, wypędził zimą na pole śmierci zwane Pomirkami, żeby w domu zostało mniej gąb do wykarmienia [402]. Można powiedzieć: kurwiarz i okrutnik. Czyli: swój chłop. Normalny normalnością sprzed wyprawy. Baśń przemieniła się w antybaśń.

Co wykoleiło bieg inicjacyjnej przemiany? Czapliński szybko odpowiada: „Potworem, który pożarł doświadczenie niesamowitego, okazała się władza. Ta konkretna, ziemska, wpisana w kodeksy i stanowe różnice, oraz ta ogólniejsza, rozumiana jako zasada podległości”. Odmieniony kontaktem z miękkim, płynnym światem kobieco-naturalnym męski bohater zderza się z hierarchią klasową – i zamiast ją rozpuszczać albo podmywać, woli ustanowić własną namiastkę panowania nad tym, co słabsze.

Według Czaplińskiego próbował Rak stworzyć Szelę, który „wszystkich zaintryguje, a nikomu nie da się zawłaszczyć”, Szelę dla czytelnika „szukającego niezależności od prawej i lewej strony”.

Jakiś czas temu natknąłem się w internecie na wypowiedź autorstwa Franka Wilhoita:

Istnieje tylko konserwatyzm. Nie ma żadnej innej ideologii politycznej. (…) Mógłby i powinien istnieć antykonserwatyzm, ale jeszcze nie istnieje. Czym by był? Warunkiem koniecznym i wystarczającym, by odpowiedzieć na to pytanie, jest scharakteryzowanie konserwatyzmu. Na szczęście można to zrobić bardzo zwięźle. Konserwatyzm składa się tylko z jednego postulatu, mianowicie: muszą istnieć grupy swoich, których prawo chroni, ale nie ogranicza, oraz innych, których prawo ogranicza, ale ich nie chroni. Nie ma w konserwatyzmie nic więcej i nigdy nie było.

Rzeczywistość dostarcza mi wielu powodów, żeby raz za razem do niej wracać, i nasunęła mi się ona  również, gdy czytałem Antybaśń o Szeli. Szela, który nie potrafi ostatecznie przekroczyć swojej (patriarchalnej) męskości, który wybiera bycie cząstką łańcucha opresji, wspiera jedyną istniejącą ideologię. Niewiele zmieniają tutaj sugestie jego wewnętrznego bólu ujęte w metaforę zranionego kamienia, do którego wciska się na koniec – nieżyjąca już – Chana. Mężczyźni przeciwni feminizmowi często pytają: „Co z nami? My też cierpimy”. Zapominają lub świadomie przemilczają przy tym, że ich cierpienie jest wywołane przez mężczyzn – patriarchalny porządek ustanawiający relacje władzy i podległości. Ale wolność od bólu może przynieść tylko wyłamanie się z tego porządku. Zadawanie cierpienia nie jest i nie będzie lekiem na cierpienie.

Oczywiście przedstawienie jakiegoś zjawiska nie oznacza jego pochwały. Baśń o wężowym sercu mogłaby być krytyką sztywnego, tradycyjnego modelu męskości, w którym mężczyzna dusi się, cierpi, który chciałby odrzucić, ale boi się równoczesnego odrzucenia tej drobnej cząstki władzy, która mu przypadła (oraz rojeń o wspięciu się wyżej w hierarchii i wzięciu odwetu – także w Baśni… obecnych), narażenia na jeszcze większą przemoc. Szela nie potrafi wyjść poza swoją męskość, wyobrazić sobie świata bez władzy i ucisku, i dlatego jego baśniowa inicjacja kończy się porażką.

Wątek nieadekwatności tradycyjnych modeli męskości okazjonalnie się w tekstach Raka pojawia. Recenzentka Kocham cię, Lilith Anna Nieznaj wskazuje: „Robert przyznaje, że nie daje rady pracować w tym tempie, choruje, a czytelnik widzi, że i z tym powodzeniem u kobiet, to bywa różnie. Uderza nieumiejętność przekroczenia bariery realnego kontaktu, nawet nie chodzi już o seks – rzeczywisty czy wyobrażony – ale o samotność rozumianą jako niewidzialny emocjonalny dystans”. Stanisław Krawczyk enigmatycznie stwierdza: „Robert zaczyna od samozaspokajania i dość odpychających poglądów na temat kobiet, ale w końcowym punkcie fabuły nie jest już całkiem tym samym człowiekiem co na początku”. Kwiaty paproci są tekstem tragicznym, w którym bohater goniący za zewnętrznymi oznakami sukcesu traci to, co najważniejsze.

Jednocześnie jednak – w światach przedstawionych tak w powieściach, jak i opowiadaniach kobiety pojawiają się zawsze w relacji do mężczyzny, jako matki, żony, kochanki, kusicielki, święte, rozpustnice, inicjatorki… Wydaje mi się znamienne, że brakuje w tym wyliczeniu choćby protagonistek. Miłośnicy i miłośniczki twórczości Raka powołują się czasem na schulzowskość, ustanawiającą sadomasochistyczną hierarchię, gdzie to kobieta dominuje, albo na to, że kobiety obsadzają role obdarzonych mocą archetypów. Ale nie daje o sobie zapomnieć skromne wtrącenie z przytoczonego na początku nawiasu: „adoracja natury i kobiety służy męskiej władzy”. Jak powiedziałby Tumblr: „stawianie na piedestale to nadal uprzedmiotowienie”.

Jeśli esej Czaplińskiego coś mi uzmysłowił, to że ograniczenia męskiej optyki nie oznaczają wyłącznie braku haczyka w kratce „Silne Postaci Kobiece”, ale mają szersze konsekwencje. Są poważnym ograniczeniem wyobraźni. Niemożliwością wyobrażenia sobie innego świata, innego sposobu bycia. I u Raka inny świat okazuje się ostatecznie – póki co – nie do pomyślenia. Mark Fisher pisał o realizmie kapitalistycznym – przekonaniu, że kapitalizm jest jedynym możliwym systemem społecznym. A czym jest kapitalizm, jeśli nie jedną z odmian społeczeństwa hierarchicznego, opartego na władzy i ucisku, tak jak niegdyś społeczeństwo feudalne, tak jak patriarchat, który je wspiera?

Zdaje się, że wielu czytelniczkom płci wszelakich podoba mi się takie dobijanie do ściany realnego – mnie głównie frustruje. O wiele bardziej interesują mnie inicjacje i przemiany oraz to, do czego mogą doprowadzić. Nic na to nie poradzę: jestem fantastą.

W mowie wygłoszonej w 2014 roku podczas odbierania medalu za zasługi dla literatury amerykańskiej na gali National Book Awards Ursula K. Le Guin mówiła, że cieszy się z tej nagrody w imieniu twórców fantastyki, „pisarzy wyobraźni”. Powiedziała również, że „żyjemy w kapitalizmie, jego potęga wydaje się przemożna – ale tak też było z boskim prawem królów. Każda ludzka władza może zostać odparta i zmieniona przez ludzi. Opór i zmiana często rodzą się w sztuce”.

Zakrawa na ironię, że wielkim triumfem polskiej fantastyki na arenie krajowej literatury okazała się powieść do bólu realistyczna.

Za wsparcie merytoryczne i moralne podczas tworzenia tego tekstu dziękuję Karolinie Fedyk, Ginny, Sawie i Magdzie.

Pisanie to praca. Jeśli podobała Ci się notka, może postawisz mi kawę?

poniedziałek, 7 września 2020

[EN] A Song for a New Day, by Sarah Pinsker

I’ve been thinking how to approach this review for a while and maybe it’ll be best to just deal with certain aspects head on.

There comes a moment when certain books become seemingly prescient. I’d say it’s especially easy with SF: if you pay attention, notice certain trends and extrapolate from them, you’re bound to hit something that comes true eventually.

A nation-wide lockdown following an epidemic takes a special bit of synchronicity, though.

A Song for a New Day originally came out in September 2019. I didn't get around to it then. A year later, reading the opening section felt more than a little uncanny. In it, we follow Luce, a singer-songwriter on tour with her band, as she gives what turns out to be the last live performance before a string of terrorist attacks and an epidemic lead to a ban on gatherings. The ensuing chaos of trying to get home, separation from friends and loved ones, lack of information, finding out about illnesses and deaths, felt very real and affecting in light of what the world has went through in recent months.

You might want to bear that in mind when you start reading.

That being said, this isn't a book *about* the pandemic. It feels a little disorienting (after all, we are still grappling with the prospect of long-term consequences of COVID-19), but Luce's storyline soon skips to the aftermath: the epidemic doesn't seem to pose a significant threat, and yet the world is fundamentally changed by it.

We observe the changes from the perspective of the second protagonist, Rosemary, a young woman from a small town who starts out working for a thinly-veiled Amazon analogue and soon becomes a recruiting agent looking for musicians playing underground to sign on for a virtual reality streaming platform.

The changes mostly have to do with increased atomisation of society (something that our pandemic also seems like an accelerant for). With the ban on mass gatherings, there are no more legal concerts (I think it's fair to assume cinemas are closed down, too) and people tend to huddle in their own close-knit communities. There are glimpses of a paranoid, mistrustful world, where travelers passing through small towns are trailed by police and refused accomodation, while groups of like-minded people sharing their interests have to devise elaborate safeguards against crackdowns and infiltrations.

All this forms a background for a depiction of an art world gripped by major corporations – they control the technology that can bring the artist to the audience, and therefore they get to decide who to platform and how to present them. The choice is either to join in or toil in obscurity, barely scraping by.

Rosemary idealistically joins the streaming company in the hopes that she can help artists connect with an audience, but soon comes to see the darker, more predatory aspects of her employer's activities. Meanwhile, Luce struggles to find meaning and carry on doing what she loves most – performing live – in a world that became fundamentally unfriendly to it. Their paths criss-cross throughout the novel, illuminating various aspects of the situation, and posing difficult dilemmas: is it better to preserve more authenticity with a limited reach? or is it possible to divert some of the power of large media companies to serve your own ends without completely compromising your ideals?

In the end, though, I keep coming back to the pandemic. I remember starting to leave the house during and immediately after the initial lockdown, just for a short while to grab some sun and air. I remember watching people with wariness and suspicion when they didn't wear a face mask outside or when they stood closer than 2 m from me. I remember how those feelings relaxed with the relaxing of guidelines and increased understanding of the most risky situations for viral transmission. (It's important to bear in mind that this can all vary from country to country given the different handling of the pandemic, as well as from person to person). Reading about Rosemary's panic during underground gigs or her nervousness while riding on a public transport resonated with those memories. I know we are all waiting for a vaccine or some other development that will eliminate the risk completely, but sometimes I wonder what if the risk never entirely goes away? What level will be acceptable if it won't go down to zero? What if it always lurks, just like it potentially lurks in the novel? (since we never find out what happened with the epidemic).

And so A Song for a New Day became a very thought-provoking book for me. It asks at what point should we move past fear (I don't necessarily have an answer here and live music events are quite far down the list of things I'd be comfortable participating in atm). It also reminds us what waits on the other side of it – the joy of unmediated human contact and the potential for change that we can only tap into when we are together.

It's an important reminder.

I received an electronic review copy of this book via NetGalley. This is an honest review.

poniedziałek, 27 lipca 2020

[EN] The Midnight Bargain, by C.L. Polk

A gripping feminist fantasy

The Midnight Bargain is a romantic fantasy set in a magical version of Regency England. Everyone has the capability to do magic (which is here based on rituals and spirit possession), but only men are allowed to become fully-fledged magicians. Due to the risk spirits would pose to fetuses, women are only allowed a rudimentary magical education and upon marrying they are forced to wear collars that dampen their magical gift.

The protagonist, Beatrice Clayborn, has her heart set on becoming a magician, even if it means forgoing marriage and children. Unfortunately her family, thrown into financial difficulties by her father’s bad investment, banks everything on her marrying well. And Beatrice’s own resolve starts to falter when she meets Ianthe Lavan, a kind and intelligent heir to a powerful trading dynasty...

My first association upon reading the synopsis was The Harwood Spellbook series by Stephanie Burgis – a fantasy romance also set in a magical Regency England and dealing with women being prevented from pursuing magic. The similarities, however, are very superficial. The Harwood Spellbook, while not lacking in drama, is explicitly written to be fluffy and uplifting. You can see that even in the structure of society, which has strict gender divisions, but is actually matriarchal, with women dealing in politics. The Midnight Bargain deals with similar themes of women’s agency and right to pursue their calling, but in a more serious manner, with women being subjugated based on their reproductive capabilities. And C.L. Polk doesn’t pull punches; the very concept of a marriage collar is upsetting, but it gets even more visceral when at one point we get a description of exactly how it feels to wear one. It was hard reading for me as a person who isn't subject to reproductive oppression in real life. But there are other aspects to Beatrice’s situation, too: the way she has to grovel in front of potential suitors who are well aware of the power they hold and lord it over her; or the way her family completely dismisses not just her ambitions, but the notion that she could propose other solutions to their problems, not to mention the full-on emotional abuse from her father.

You might have noticed I described The Midnight Bargain as a “romantic fantasy” and The Harwood Spellbook as a “fantasy romance” – this is because I agree with the notion that a romance needs a happy ending (whether a happily-ever-after or a happily-for-now) and for a large stretch of TMB I wasn’t at all sure what Beatrice was going to choose and whether she would end up with Ianthe at all. (Spoiler: they do end up together.) That doubt is, I think, a testament to how well-constructed the central dilemma is and how skillfully Polk manages all the developments and complications: Beatrice wants to become a magician in order to realise her ambitions, but also help her family at the expense of marrying. Her family, however, puts pressure on her by staking everything on a financially successful marriage. As Beatrice fights to achieve her own aims, her prospects dwindle, making the situation more and more desperate.

Ianthe represents a seductive possibility: he’s kind, intelligent, values Beatrice as a person, and he comes from unimaginable wealth. She could have a fulfilling marriage to him, solve her family’s financial problems, and even (since Ianthe comes from a culture more enlightened than the barbaric Chaslanders who control their wives’ magic permanently) perform magic in a limited capacity once she has children. That option starts to look more and more tempting as the complications start to pile up, but the big question that Beatrice has is: should she have to compromise at all? Is “slightly less oppresion” an acceptable – reasonable – alternative to “more oppression”? I’m writing this review in Poland, where the struggle for abortion rights had been stuck for decades in “reasonable compromise” mode (i.e. abortion is forbidden, except in some cases) before the conversation has been hijacked by right-wing extremists, so the question that Polk poses in the book feels as vital as the answer obvious.

I talked about the love interest, but I think it would be a big disservice to the book not to talk about the women surrounding Beatrice. At the very start of the book, she clashes with Ianthe’s sister, Ysbeta: they both crave a book that would help them expand their magical abilities. The struggle over a limited resource eventually gives way to an uneasy alliance, but that first scene is emblematic of other relationships, too, with Beatrice’s mother and sister, and other characters. The supporting cast offers a complex look at how women struggle to adapt and find a place for themselves in a precarious, oppressive system; how they might choose to risk their position to help others or hinder them in order to preserve their own sliver of security.

In the end, The Midnight Bargain offers a forceful answer to the problems it presents, even if there are certain aspects that feel glossed over and that I would like a little more engagement with (like the questions of consent and bodily autonomy surrounding spirit possession, or the resolution to Beatrice and her father’s relationship). At the same time as weighty matters relating to women's liberation, there is also a lot of suspense and humour (as in the scenes where Beatrice acts under the influence of Nadi, the spirit of chance) that makes it an energetic, breezy read. A most successful marriage of elements, I would say.

I received an electronic review copy via NetGalley in exchange for an honest review.