Co jakiś czas organizujemy tam porządki, wkrótce jednak zamęt wkrada się na nowo: jak w szufladzie biurka, gdzie na początku roku szkolnego każda rzecz ma swoje miejsce, a w czerwcu wysypują się z niej sterty papierków, wypisanych mazaków, połamanych ekierek, w rogach natomiast zalega ciemny pyłek – może grafit z ołówków, a może po prostu uboczny produkt istnienia, widoczny ślad entropii . Jeśli wyobrazisz sobie, jak podobny proces przez trzydzieści lat zachodzi na przestrzeni osiemdziesięciu metrów kwadratowych – zobaczysz warsztat.
W zeszłym roku ojciec zaczął dodatkowo sprzedawać okna dachowe, warsztat trzeba więc było gruntownie oczyścić . Zabraliśmy się za to we trzech: tata, mąż mojej siostry i ja. Na śmietnik trafiły stosy kartonów i zmięte kule folii zabezpieczającej, przemoknięta wełna mineralna, skrawki blach. Na złom – po rozbiciu młotem – wywieźliśmy żeliwną gilotynę do blachy i trzystukilogramowy, przypominający miniaturową lokomotywę silnik do spawarki. To, co zostało, staraliśmy się ułożyć w równe, przedzielone alejkami rzędy.
Przy ścianie garażu, pod drewnianą paletą i stertą rynien, znaleźliśmy dziurę: kwadratową, o nieregularnych krawędziach. Boki nie miały chyba nawet trzydziestu centymetrów. Zaświeciłem w głąb latarką z telefonu: ciemno. Tylko ściany lśniły lekko, jakby pokryte wilgocią. Położyłem się więc na brzuchu i włożyłem rękę najgłębiej, jak potrafiłem. Pustka. Przez chwilę wydawało mi się, że palcami musnąłem dno, ale natrafiłem tylko na lekkie przewężenie. Dziura mogła się ciągnąć jeszcze długo, a jednocześnie naszło mnie nagle uczucie, że coś znajduje się tuż za zasięgiem moich palców, tak blisko, że gdybym tylko zdołał jeszcze trochę się wyciągnąć, to odkryłbym jej tajemnicę.
„Ciekawe, czy zmieściłoby się tu roczne dziecko?” – pomyślałem nagle.
*
Nikomu o tym nie opowiadałem, ale kiedyś oprócz siostry miałem jeszcze brata. W zasadzie niewiele jest do opowiadania i trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której mogłoby to naturalnie wypłynąć w rozmowie: Janek urodził się trzy i pół roku po mnie, rok po mojej siostrze. Miał piętnaście miesięcy, kiedy zniknął.
Moja rodzina raczej o tym nie rozmawia – w albumach nie ma jego zdjęć, próżno szukać kaset z jego nagraniami. Czasem wydaje mi się, jak to bywa w przypadku wyjątkowo odległych wspomnień albo snów, że go sobie tylko wymyśliłem . A jednak jestem przekonany, że pamiętam, jak bawiliśmy się z siostrą na podwórzu. Rodzice rozmawiali z sąsiadami przy płocie, Janek krążył wokół nas – dość duży, by zainteresować się zabawą, za mały, żeby brać w niej udział. Nie zwracaliśmy na niego uwagi i w którymś momencie gdzieś sobie poszedł. I jakby widzę jeszcze, choć może to też dopowiedziałem sobie później, sterty żelastwa, arkusze blach, za którymi dopiero co zniknął mój braciszek.
Szukali go potem na podwórku, na ulicy, u sąsiadów, w warsztacie. Nie znaleźli. Być może nawet zajrzeli w ten kąt, ale nie odsunęli całej sterty rupieci. Nie odkryli dziury.
*
Podniosłem się i otarłem twarz z kurzu i potu. Staliśmy tak we trójkę nad naszym znaleziskiem, kiedy moja siostra zawołała przez okno, że obiad gotowy. Pomyślałem o jej synu, raczkującym pewnie właśnie po kuchni: miał już prawie siedem miesięcy, próbował niezdarnie wstawać. Wkrótce zacznie chodzić, zapuszczać się na wyprawy badawcze po ogrodzie i podwórzu .
Wyszedłem z warsztatu i przywiozłem wypełnioną ziemią taczkę. Ojciec podał mi łopatę.
W milczeniu sypałem grudę za grudą . Poszło szybko, przewężenie zatrzymało ziemię – inaczej kto wie, jak długo by to trwało, ile ziemi by trzeba, żeby naprawdę wypełnić dziurę. Kiedy skończyłem, mocno ubiłem powierzchnię, a ojciec przywalił na górę metalową płytę. Patrzyliśmy właśnie na nasze dzieło, kiedy z okna znów wychyliła się moja siostra.
– Idziecie czy nie?
– Skończyliśmy właśnie – odparłem. Zdjąłem rękawice i poszliśmy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz