Mervyn Peake, Mr Pye
Tę książkę powinni przeczytać ludzie, którzy śmiertelnie poważnie traktują sprawy religii oraz autorytety – nie tylko religijne.Na wyspę Sark przybywa pan Pye: korpulentny, uśmiechnięty starszy mężczyzna. Pan Pye ma jasno nakreślony cel: chce nawrócić wszystkich mieszkańców wyspy na religię miłości, wiarę w Wielkiego Przyjaciela (gdybym miał tę powieść przetłumaczyć, korciłoby mnie wprowadzenie „Wielkiego Ziomka”). To szczytny cel, a sam bohater to człowiek mądry i dobry, którym kierują najszlachetniejsze pobudki. A jednak jest coś niepokojącego w jego misjonarskim zapale, w tym, jak podchodzi kolejnych ludzi i ugniata ich jak plastelinę, by przemodelować w coś lepszego.
Wielkiemu Przyjacielowi chyba też nie do końca się to podoba, bo zsyła panu Pye'owi szczególny dar. Nie zdradzę jaki, bo pomysł jest wprost przepyszny; powiem tylko, że podejrzewam jednego z moich ulubionych pisarzy o przeczytanie tej książki i zainspirowanie się nią podczas pisania swojej powieści. Od tego momentu bohater gorączkowo próbuje się zaprzeć czynionego przez siebie dotychczas dobra, co jednak wywołuje kolejne komplikacje i skutki zgoła inne niż przewidywane. Bardzo trudno w tym, co się dzieje, odkryć sens, łatwe odpowiedzi z góry nie zostają udzielone ani czytelnikowi przez autora, ani panu Pye'owi przez jego Wielkiego Przyjaciela – a jednak ten ani przez nie przestaje szukać. To poruszający obraz wiary, która pogłębia się dzięki zwątpieniu (ale nie bójcie się, Peake jak zwykle przeplata patos z absurdem i groteską, dzięki czemu można jedną stronę czytać z sercem w gardle i łzami w oczach, a potem zaśmiać się nagle z powodu niedorzeczności tego, co się dzieje).
Jednocześnie (co nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto czytał na przykład cykl Gormenghast) Peake zajmuje wyraźnie stanowisko antyautorytarne (oczywiście w to mi graj!). Misja pana Pye'a jest chwalebna, ale metoda niewłaściwa, choć na pozór nie ma żadnej lepszej. Chcąc przemienić ludzi, można do nich wychodzić albo z pozycji autorytetu (tak się dzieje na początku), co prowadzi do swoistej duchowej dyktatury, albo z pozycji głupca – co sprawi, że nikt nie posłucha. I w ten sposób zadanie pana Pye'a wydaje się być skazane na porażkę, bo w obronie własnej duszy musi przejść od jednej roli do drugiej. A jednak – na przynajmniej jednej osobie jego nauki wywarły niezatarte wrażenie i, co najciekawsze, była to jedyna osoba, która nie poddała się jego wpływowi, która od początku przyglądała się jego działaniom z zainteresowaniem, ale i sceptycznym uśmiechem. Bardzo to zastanawiające.
***
Gilbert K. Chesterton, The Man Who Was Thursday (polski tytuł: Człowiek, który był Czwartkiem)
Czytanie Chestertona to u mnie zawsze skomplikowany proces. Najpierw jest frustracja, irytacja, i złość, kiedy autor zarysowuje podstawowy konflikt; konflikt, w którym postawy wydają się uproszczone, a sam Chesterton ewidentnie sprzyja jednej ze stron. Później przychodzi stopniowo zrozumienie, kiedy wyjaśnia się, o co tak naprawdę chodzi. Wreszcie: jest czas na pełne szacunku uznanie, kiedy dochodzi do rozwiązania. Bo Chesterton ma na tyle jasny osąd etyczny, że każdej ze stron potrafi oddać sprawiedliwość. Nawet jeśli nie zgadzam się z nim czasem w szczegółach, to w ogólnym rozrachunku czuję się usatysfakcjonowany.Tak było w przypadku Powrotu Don Kichota, i tak też się miały sprawy, gdy czytałem Człowieka, który był Czwartkiem. Z jednej strony mamy anarchistów chcących zniszczyć świat(!), z drugiej policjanta, który przenika w ich szeregi, by udaremnić ich plany. Równie oczywisty jak to, że będę sympatyzował z anarchistami (bo anarchia byłaby świetna, gdyby tylko była możliwa), był dla mnie fakt, że Chesterton stanie po stronie Gabriela Syme'a, policjanta.
W trakcie lektury musiałem jednak wziąć poprawkę na kilka czynników. Po pierwsze fakt, że anarchiści w czasach Chestertona byli rzucającymi bomby terrorystami. Po drugie: że Chestertonowcy anarchiści nie są właściwie anarchistami, tylko raczej nihilistami, a co z tego wynika: że konflikt w co najmniej równym stopniu jak prawa i bezprawia dotyczy wiary w sens lub bezsens wszechświata. W takiej sytuacji z ciężkim sercem musiałem również opowiedzieć się za dzielnymi policjantami.
Osłodził mi to nieco fakt, że ta powieść to czystej wody conspiracy fiction – tak jak wspaniała trylogia Illuminatus!, tak jak The Invisibles ogromnie przeze mnie cenionego Granta Morrisona. No, może nie całkiem czystej, ale z wizją świata, w której nikt nie jest tym, kim się wydaje, w pełni charakterystyczną dla gatunku. I chociaż w którymś momencie jasna stała się dla mnie większość fabularnych twistów, to zupełną niespodzianką był zwrot w stronę religijnej alegorii tłumaczącej między innymi naturę zła. O dziwo – pasuje do reszty książki wyśmienicie i jak zwykle cieszy oko wyobraźni: Chesterton często wykłada swoje koncepcje za pomocą pięknych, barwnych metafor (patrz: kula i krzyż w Kuli i krzyżu) i tutaj jest tak samo. Poleciłbym gorąco osobom zainteresowanym religią, szczególnie chrześcijaństwem, ale wszyscy chrześcijanie już pewnie Chestertona dobrze znają. Niezainteresowanym polecam, jeśli szukają dobrze napisanej, mądrej książki z niezwykle jasną, dobrą wizją świata. Parafrazując tytuł zbiorku pewnego dość ponurego autora science fiction: świetna odtrutka na pesymizm.
(Źródło: gutenberg.org)
***
Peter Ackroyd, The Plato Papers (polski tytuł: Rękopis Platona)
Czasami do najprostszych pomysłów potrzeba niebagatelnego umysłu, żeby nie powiedzieć: geniuszu, i myślę, że tak też było z Rękopisem Platona. Powieść ta to w pewnym sensie science fiction, ale bardzo specyficzne – gatunek ten patrzy na ogół w przyszłość, tworząc wizje świata zaawansowanego technicznie i wspartego na solidnym fundamencie nauk przyrodniczych. A tutaj dominuje spojrzenie w przeszłość, sztuka i filozofia, zaś wiodącą prym nauką jest historia.Ackroyd przedstawia niedoskonałości naszego własnego spojrzenia na historię analizując sposób, w jaki o naszej epoce myślą ludzie(?) przyszłości. A myślą z rozbawieniem, niedowierzaniem i pewną dozą politowania; okolice dwudziestego stulecia po Chrystusie to dla nich Mroczne Wieki, epoka niedorzecznych przesądów i wierzeń (na przykład w okrągłą Ziemię okrążającą Słońce). W tak zwanym międzyczasie nastąpił całkowity rozłam, totalne przesunięcie paradygmatów, wyrażające się załamaniem najbardziej podstawowych praw fizyki – dla nowej (oczywiście oświeconej) epoki nauki przyrodnicze stały się całkowicie bezużyteczne.
Powrócili za to mówcy i jednym z nich jest tytułowy Platon (który ma równie wiele wspólnego ze swoim antycznym imiennikiem, co z Sokratesem). Zadaniem Platona jest gromadzenie informacji o przeszłości – informacji rekonstruowanych na podstawie szczątkowych przesłanek – i opowiadanie o niej innym mieszkańcom miasta. Jego koncepcje czasem mają trafność satyry, innym razem w niezwykle zabawny sposób przeinaczają fakty (np. „literature_: a word of unknown provenance, generally attributed to ‘litter’ or waste”) i przy okazji każą nam się zastanowić nad ułomnościami naszych własnych rekonstrukcji przeszłości. Inne ważne pytanie dotyczy roli historyka w społeczeństwie: początkowo mowy Platona wywołują w słuchaczach rozbawienie i ulgę – słuchanie o przerażających warunkach życia w przeszłości wzmaga zadowolenie z epoki, w której sami żyją. Stopniowo jednak wydźwięk oracji się zmienia, Platon stara się wzbudzić w swojej publiczności poczucie więzi z przeszłością, a poprzez nią zakwestionować doskonałość obecnej epoki.
Rękopis Platona był dla mnie ciekawym uzupełnieniem historycznych książek Ackroyda, można tę powieść potraktować jako wyłożenie jego poglądów na historię, ale oczywiście wartość książki nie ogranicza się tylko do tego. Oczarowała mnie i forma (dialogi przeplatane mowami oraz zapiskami i glosariuszami Platona), i humor, i satyryczne spojrzenie na naszą epokę, wreszcie – muszę przyznać, że wizja świata, w którym tak wielką rolę odgrywa duchowość (nie wspominając o naukach humanistycznych) doskonale trafia w moją wrażliwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz