poniedziałek, 21 stycznia 2013

Na marginesach. Styczeń 2013

(Tutaj był początkowo krótki wstęp dotyczący kwestii organizacyjnych, ale stwierdziłem, że może zniechęcić czytelników do czytania właściwej notki, więc przeniosłem go na koniec, za gwiazdki. Zostaliście uprzedzeni, więc będziecie wiedzieli, kiedy przestać czytać).


M. Moorcock, Elryk z Melnibone

Czytam ostatnio mało fantasy, a jeśli już, to raczej starą, w odniesieniu do której można używać złowieszczego przymiotnika „klasyczna”. Wynika to po pierwsze z tego, że mnóstwo innych literackich obszarów, o których chciałbym się więcej dowiedzieć (w literaturze, jak wszędzie, ważna jest zróżnicowana dieta), a po drugie średnio mnie interesuje budowanie spójnego świata (bo w ogóle pogląd, że świat można i należy opisywać spójnie, uważam za mylny a w dodatku mało ciekawy), intrygi polityczne i epickie bitwy ciągnące się przez setki stron.

Teoretycznie intrygi i bitwy można też znaleźć w pierwszym tomie słynnej Sagi o Elryku, jednak czyta się go bardziej jak szekspirowską tragedię osadzoną w fantastycznym świecie niż podręcznik historii tegoż fantastycznego świata. Konflikt dotyczy co władzy, ale jest prościutki i opiera się na sprawach fundamentalnych: młody władca nie bardzo chce rządzić, ale ma poczucie obowiązku, zazdrosny kuzyn bardzo chce rządzić i nie cofnie się przed niczym, żeby władzę zdobyć. Jeśli pojawiają się bitwy, to bardzo krótkie – cała książka liczy raptem 180 stron, więc nie można się rozpisywać. Jest w tej zwięzłości i prostocie fabularnej coś urzekającego.

Elryk jest też ciekawy jako przeciwieństwo innego znanego bohatera literatury fantasy, czyli Conana. Bohater Howarda to umięśniony, naoliwiony wojownik, przykład fantastycznego wish-fulfillmentu w czystej postaci. Elryk zaś to blady, wątły albinos, ponad machanie mieczem przedkładający magiczne księgi (wystarczy rzucić okiem na okładkę). Nie wspominając już o tym, że świat, który zamieszkuje, wydaje się nieco bardziej skomplikowany – choć trudno to oceniać po 180 stronach, z drugiej strony – zdecydowanie mam ochotę sięgnąć po więcej.


Lord Dunsany, The King of Elfland's Daughter (polski tytuł: Córka króla elfów)

Zaczyna się dość klasycznie, bo oto stary król wysyła syna do tytułowej krainy elfów, by ten zdobył tytułową córkę tytułowego króla. Młodzian wyrusza, pokonuje niebezpieczeństwa, powraca do domu, by żyć długo i szczęśliwie. Ale to dopiero jedna trzecia pełnej cudów, baśniowej opowieści o tym, jak niełatwo czasem w związku zażegnać dzielące różnice, i o niełatwej koegzystencji dwóch światów, „pól, które znamy” i zanurzonej w bezczasie krainy elfów. Sporo miejsca poświęcono opisom tego, jak magia powoli przenika do świata ludzi i jak radzą sobie oni ze światem, który staje się coraz dziwniejszy i coraz bardziej obcy. Dlatego, mimo wykwintnego, przywodzącego na myśl jeszcze wiek XIX (książka została wydana w roku 1924), stylu, jest to powieść zdecydowanie nowoczesna, w której wyraźnie widać zapowiedź współczesnej angielskiej fantasy spod znaku Gwiezdnego pyłu Gaimana i Jonathana Strange'a i pana Norrella Susanny Clarke.


David Lodge, Changing Places i Small World (polskie tytuły: Zamiana i Mały światek)

Przeczytałem kiedyś, że mainstreamowi pisarze piszą o tym, na czym się znają, i dlatego większość książek jest o profesorach literatury przeżywających kryzys wieku średniego i zdradzających żony ze studentkami. I gdyby oceniać na podstawie pierwszych dwóch tomów „trylogii kampusowej” Lodge'a (co byłoby nieprofesjonalne, niezależnie od profesji), to faktycznie, trochę tak to wygląda. Ratuje je ironiczny dystans (ale nie posuwający się do kpiny) do działań bohaterów i fakt, że nie tylko wokół profesorów literatury obraca się akcja (istotne są także postacie ich żon). Do tego dochodzi humor, w przeważającej mierze dotyczący kontrastów między akademickim światkiem Ameryki i Anglii (trudno mi powiedzieć, czy będzie on strawny dla czytelników nie znających realiów akademickich, natomiast ci, którzy mieli do czynienia z uniwersytetem, z pewnością znajdą wiele okazji do śmiechu, a może również do łez kiedy zauważą, jak bardzo współczesne polskie realia przypominają zapyziałą brytyjską uczelnię sprzed 50 lat). Gdzieś w tle przewijają się kwestie obyczajowe – lata 60. to w końcu czas strajków studenckich i rewolucji obyczajowej. Wisienką na torcie stają się meta zagrywki odnoszące się do powieści (jeżeli w jednym rozdziale wyrażony zostaje pogląd, że powieść epistolarna to forma przestarzała i w ogóle komu by w dzisiejszych czasach przyszło do głowy pisanie w formie listów, można być pewnym, że następny rozdział będzie napisany w formie listów), a w drugiej części – do romansu rycerskiego i mitów arturiańskich, wplecionych w wyjątkowo zabawny sposób w fabułę. Jak wspominałem niedawno, w kolejną książkę Lodge'a już się zaopatrzyłem, bo to świetny przykład niegłupiej rozrywki, wzbogaconej o cenne obserwacje natury obyczajowej.


***

Minęło już nieco ponad pół roku od kiedy założyłem bloga i mogę teraz skonfrontować swoje wyobrażenia na temat jego działania (tego, o czym chciałbym pisać, w jakiej formie, jak często) z rzeczywistością (ile jestem w stanie napisać i jak często).

Po jednej notce zbierającej ciekawe książki z danego miesiąca zarzuciłem tę formę na rzecz podobnych, ale obszerniejszych notek poświęconych pojedynczym książkom. Teraz jednak powracam do poprzedniej formuły. Powodów jest kilka: po pierwsze ograniczenia czasowe. Blog nie jest jedynym moim polem działalności, piszę też recenzje dla serwisu Poltergeist (informacje o nich będą się teraz ukazywały na blogu) i staram się rozwijać własną twórczość literacką (najważniejszą, a jednocześnie najłatwiej pomijalną, kiedy pojawiają się inne, pilniejsze rzeczy). Po drugie: brak satysfakcji. Średniej długości notka poświęcona jednej książce za bardzo zbliża się do klasycznych recenzji, których pisanie ostatnio mniej mnie kręci. Dlatego z jednej strony chcę pójść w stronę krótszych, swobodniejszych omówień, z drugiej zaś – w stronę tekstów dłuższych i głębszych, które również będą się pojawiały na Zielonych oknach. Po trzecie wreszcie: w ten sposób uda mi się uwolnić czas na pisanie również o innych, ostatnio zaniedbanych rzeczach, na przykład serialach.

Pisanie na marginesach czas zacząć.

niedziela, 13 stycznia 2013

Jestem tym, kim jestem. Szczepan Twardoch, „Morfina”

Polak. Niemiec. Mężczyzna. Mąż. Ojciec. Oficer ułanów. Nieudany artysta. Bon vivant. Dziwkarz. Łajdak. Morfinista. Wszystkie te, niektóre z pozoru sprzeczne, określenia można odnieść do Konstantego Willemanna, który budzi się na kacu w okupowanej – "zgwałconej", jak sam mówi – Warszawie. Klęska wojsk polskich w kampanii wrześniowej jeszcze nie do wszystkich w pełni dotarła. Główny bohater także próbuje jeszcze toczyć swoje życie dotychczasowym torem, ale już od wyprawy na targ na samym początku powieści widać, że jest to niemożliwe. "[S]tary świat się upłynnił, [...] upłynnił się porządek rzeczy jak rozpuszczony kryształ" – mówi Willemann. Od teraz może już tylko miotać się, poszukiwać form, które opiszą, kim jest, i które nadadzą jego życiu jakiś sens.


W serwisie Poltergeist ukazał się mój tekst poświęcony Morfinie – nominowanej do Paszportu Polityki powieści Szczepana Twardocha. Zapraszam do lektury.

sobota, 5 stycznia 2013

London and What I Found There

Kiedy zastanawiałem się, co mógłbym sobie przywieźć z Londynu, w mojej głowie niemal natychmiast pojawiło się: „książki”. Rzecz mało może charakterystyczna dla samego miasta, ale jednocześnie chyba cenniejsza i bardziej użyteczna niż jakiekolwiek „suweniry” (a z samego wyjazdu mam przecież wspomnienia i zdjęcia). Tak więc pojechałem z dość sprecyzowanymi planami – kusiły mnie dwie powieści Angeli Carter ze ślicznej serii Penguin Modern ClassicsHeroes and Villains i The Infernal Desire Machines of Doctor Hoffman. Obie mógłbym co prawda dostać na Amazonie, ale wolę fizycznie kupować książki, kiedy tylko mogę. Ostatecznie nie kupiłem ani jednej, ani drugiej; jak powiedział filozof: „You can't always get what you want”. Kupiłem za to parę innych rzeczy, a przy okazji nachodziłem się trochę (tyle, ile się dało w ciągu trzech dni, w trakcie których do zrobienia były też ważniejsze rzeczy, takie jak Doświadczanie Londynu) po londyńskich księgarniach i mogę się teraz podzielić doświadczeniami: gdzie, co, za ile można kupić.

Pierwszym przystankiem w naszej książkowej wędrówce miało być Forbidden Planet, o którym nasłuchałem się mnóstwo dobrego. Miało – bo po drodze, na St. Martin's Place, w pobliżu Chinatown, natknęliśmy się na antykwariaty. Właściwie to antykwariaty połączone z tanią książką. Można tam znaleźć zarówno stare książki za mnóstwo pieniędzy, jak i mnóstwo rzeczy za 2–3 funty. I chociaż przeczuwałem, że miłośnik literatury anglojęzycznej będzie się czuł w Londynie jak w domu, to nie do końca byłem przygotowany na ogrom tego uczucia. Dało się tam znaleźć wszystko, co mi się mogło zamarzyć: Bukowskiego, Burroughsa, Carter, Chabona (było też wielu innych autorów na B i C), Frasera, Wodehouse'a... wszystko na półkach, tak zupełnie zwyczajnie. Nawet gdyby nie było innych powodów, mógłbym wracać do Londynu, żeby kupować tam książki.

Po buszowaniu w antykwariatach udało nam się zajrzeć do Forbidden Planet. To Ziemia Obiecana każdego, kto kiedykolwiek był fanem czegokolwiek i lubi gadżety. Star Wars, Star Trek, Doctor Who, Marvel, DC i miliony innych jeszcze franczyz. Figurki, kubki, breloczki, pluszaki, koszulki – co Ci tylko przyjdzie do głowy. To na parterze. W piwnicy natomiast znajduje się przepotężny dział z fantastyką. To miejsce może wywołać uczucie przytłoczenia, bo aż nie wiadomo, na co wydać pieniądze. Na szczęście (a może i nieszczęście) są tu przede wszystkim książki nowe, a więc stosunkowo łatwo dostępne, raczej nie ma co liczyć na jakieś stare, zakurzone egzemplarze rzadkich tekstów, które mają swój nieodparty urok. Podobnie rzecz się ma z komiksami, których również jest mnóstwo, zarówno z dużych wydawnictw, jak i niezależnych. Tutaj też ujawniła się wreszcie pewna wada kupowania książek w Londynie, a mianowicie ceny. Książki w miękkiej oprawie kosztują tutaj przeciętnie 7–10 funtów, więc mniej więcej tyle co w Polsce, a nawet trochę drożej. Amazon, który najczęściej obniża ceny, czasem całkiem sporo, zaburzył nieco moją ocenę (nie muszę też chyba dodawać, że ma pod tym względem sporą przewagę, kiedy trzeba pilnować swojego budżetu). Komiksy natomiast kosztują od 15 funtów w górę – z bólem serca musiałem zrezygnować z zakupu twardookładkowych edycji WE3 i Joe the Barbarian Granta Morrisona.

Warto jeszcze wspomnieć o miejscach szerzej dostępnych, to znaczy księgarniach sieciowych. Na stacjach metra, lotniskach i podobnych miejscach można często znaleźć księgarnie sieci W H Smith, na ogół nieduże, zaopatrzone w najbardziej znane tytuły i różne przydatne w drodze artykuły. Jest też Waterstones (dawniej Waterstone's). Duże sklepy, przypominające Empiki... i rodzące podobne problemy (choć w UK sporą częścią tego problemu jest też Amazon i supermarkety, z którymi duże księgarnie muszą bardzo intensywnie konkurować, co jak zawsze odbija się na mniejszych). Dopiero będąc w Waterstones miałem okazję się przekonać, jak inspirującym i bogatym we wszystko miejscem jest Londyn, posiadający cały własny regał w dziale podróżniczym (zaliczyłem też kolejny moment zachwytu, patrząc na półkę z poezją i znajdując tam Blake'a). Warto też zajrzeć tam na półkę z wyprzedażami – można trafić na ciekawe rzeczy.

Poszukiwane długo powieści Angeli Carter ostatecznie znalazłem, choć zdążyłem się już wtedy zaopatrzyć w kilka innych, znacząco tańszych tytułów (Post Office Bukowskiego, The Inimitable Jeeves Wodehouse'a i How Far Can You Go? Davida Lodge'a; pewnie w swoim czasie doczekają się własnych notek). Z pewnym smutkiem pomyślałem, że jestem skazany na Amazona – o ile bojkotowanie Empiku przychodzi mi łatwo, o tyle w sytuacji, kiedy dużo mniejszym kosztem można się zaopatrywać w naprawdę interesujące książki, odmówienie ich sobie urasta niemal do rangi konfliktu tragicznego. Ale dylematy moralne mola książkowego to już temat na inną notkę. Na koniec polecę po prostu londyńskie antykwariaty. Dobrze, że są.

środa, 2 stycznia 2013

Książki w 2012

W roku 2012 uwolniłem się (wreszcie, chciałoby się dodać) od sztywnych wymogów kanonu lektur. W związku z tym pod względem czytelniczym był to dla mnie o wiele intensywniejszy rok niż kilka poprzednich. I chociaż czytałem przede wszystkim książki starsze, to udało mi się także wyłapać kilka bardzo interesujących nowości lub wznowień, które ukazały się na naszym rynku – i w jednym przypadku za granicą.


W serwisie Poltergeist ukazała się moja lista ciekawych premier/wznowień z ubiegłego roku. Zachęcam do lektury.