wtorek, 29 października 2013

Prowadź swój pług przez kości umarłych

Choć nie przepadam za kryminałami, to czasem mnie ciekawią, na przykład jeśli ich twórcy skupiają się na okolicznościach morderstwa. Nie chodzi mi o czas, miejsce czy nawet indywidualny motyw zabójcy, tylko o całą warstwę obyczajową. Bliskie mi jest stwierdzenie Alana Moore'a, który w jednym z wywiadów powiedział, że morderstwo nigdy nie jest odizolowanym aktem, nie dokonuje się w próżni, zawsze wynika z sieci oddziaływań i powiązań. (Stąd Mag z Northampton w swoim komiksie Prosto z piekła niemal od razu wyjawia, kim naprawdę jest Kuba Rozpruwacz, a potem kilkaset stron opowiada o tym, dlaczego ów zabijał i jakie znaczenie miały jego działania.)

Podobnie postępuje Olga Tokarczuk w swojej powieści Prowadź swój pług przez kości umarłych. Zaczyna się od morderstwa kłusownika w odległym zakątku Kotliny Kłodzkiej, potem giną kolejni ludzie, ale mamy do czynienia z sytuacją jak z Dextera – ofiary nie są do końca ofiarami, też mają krew na rękach. Jest to co prawda krew zwierzęca, ale czy to cokolwiek zmienia? Większość z nas odpowie zapewne: „tak”, ale Tokarczuk za pośrednictwem narratorki – Janiny Duszejko, emerytki dorabiającej jako nauczycielka angielskiego – zachęca czytelniczki i czytelników do spojrzenia na świat w nieco inny sposób i skupia się mniej na pytaniu o to, kto zabił, bardziej, czy była to słuszna kara, a także na zbrodniach człowieka wobec zwierząt, na samym fakcie wreszcie, że tak dalece pozbawiliśmy je podmiotowości (żeby nie powiedzieć: „odczłowieczyliśmy”, co już powinno skłonić do refleksji), że nikomu w ogóle nie przyszłoby do głowy mówienie o zbrodni.

Drugim ciekawym elementem kryminału – i tutaj chyba wszyscy się ze mną zgodzą – jest detektyw. Barwna postać śledczej lub śledczego potrafi ogromnie urozmaicić powieść. Tak jest również w tym przypadku. Duszejko postrzega świat w sposób głęboko mistyczny, co daje pretekst do metafizycznych rozważań o naturze cierpienia i zła, o różnicy między obdarzonym świadomością człowiekiem a niewinnymi zwierzętami, które okazują się bardzo ważne dla narracji. Poza tym kobieta jest doskonałym przykładem narratorki niewiarygodnej, która zataja pewne fakty i nie zawsze mówi prawdę – co można uznać za gest zdystansowania się Tokarczuk wobec swojej bohaterki, sugestię, by nie traktować jej płomiennych wywodów i mocnych porównań (na przykład ambon strzelniczych do wieżyczek strażników w Auschwitz) w pełni bezkrytycznie – ale gdyby tak było, to byłby to casus Szatana z Raju utraconego, któremu niby mamy nie wierzyć, a jednak... Może więc należy to potraktować raczej jako element zabawy konwencją kryminału służącego za kościec powieści, która tak naprawdę jest o czymś zupełnie innym niż o tym, kto zabił.

niedziela, 13 października 2013

Na marginesach. Peake, Chesterton, Ackroyd

Mervyn Peake, Mr Pye
Tę książkę powinni przeczytać ludzie, którzy śmiertelnie poważnie traktują sprawy religii oraz autorytety – nie tylko religijne.

Na wyspę Sark przybywa pan Pye: korpulentny, uśmiechnięty starszy mężczyzna. Pan Pye ma jasno nakreślony cel: chce nawrócić wszystkich mieszkańców wyspy na religię miłości, wiarę w Wielkiego Przyjaciela (gdybym miał tę powieść przetłumaczyć, korciłoby mnie wprowadzenie „Wielkiego Ziomka”). To szczytny cel, a sam bohater to człowiek mądry i dobry, którym kierują najszlachetniejsze pobudki. A jednak jest coś niepokojącego w jego misjonarskim zapale, w tym, jak podchodzi kolejnych ludzi i ugniata ich jak plastelinę, by przemodelować w coś lepszego.

Wielkiemu Przyjacielowi chyba też nie do końca się to podoba, bo zsyła panu Pye'owi szczególny dar. Nie zdradzę jaki, bo pomysł jest wprost przepyszny; powiem tylko, że podejrzewam jednego z moich ulubionych pisarzy o przeczytanie tej książki i zainspirowanie się nią podczas pisania swojej powieści. Od tego momentu bohater gorączkowo próbuje się zaprzeć czynionego przez siebie dotychczas dobra, co jednak wywołuje kolejne komplikacje i skutki zgoła inne niż przewidywane. Bardzo trudno w tym, co się dzieje, odkryć sens, łatwe odpowiedzi z góry nie zostają udzielone ani czytelnikowi przez autora, ani panu Pye'owi przez jego Wielkiego Przyjaciela – a jednak ten ani przez nie przestaje szukać. To poruszający obraz wiary, która pogłębia się dzięki zwątpieniu (ale nie bójcie się, Peake jak zwykle przeplata patos z absurdem i groteską, dzięki czemu można jedną stronę czytać z sercem w gardle i łzami w oczach, a potem zaśmiać się nagle z powodu niedorzeczności tego, co się dzieje).

Jednocześnie (co nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto czytał na przykład cykl Gormenghast) Peake zajmuje wyraźnie stanowisko antyautorytarne (oczywiście w to mi graj!). Misja pana Pye'a jest chwalebna, ale metoda niewłaściwa, choć na pozór nie ma żadnej lepszej. Chcąc przemienić ludzi, można do nich wychodzić albo z pozycji autorytetu (tak się dzieje na początku), co prowadzi do swoistej duchowej dyktatury, albo z pozycji głupca – co sprawi, że nikt nie posłucha. I w ten sposób zadanie pana Pye'a wydaje się być skazane na porażkę, bo w obronie własnej duszy musi przejść od jednej roli do drugiej. A jednak – na przynajmniej jednej osobie jego nauki wywarły niezatarte wrażenie i, co najciekawsze, była to jedyna osoba, która nie poddała się jego wpływowi, która od początku przyglądała się jego działaniom z zainteresowaniem, ale i sceptycznym uśmiechem. Bardzo to zastanawiające.

***

Gilbert K. Chesterton, The Man Who Was Thursday (polski tytuł: Człowiek, który był Czwartkiem)
Czytanie Chestertona to u mnie zawsze skomplikowany proces. Najpierw jest frustracja, irytacja, i złość, kiedy autor zarysowuje podstawowy konflikt; konflikt, w którym postawy wydają się uproszczone, a sam Chesterton ewidentnie sprzyja jednej ze stron. Później przychodzi stopniowo zrozumienie, kiedy wyjaśnia się, o co tak naprawdę chodzi. Wreszcie: jest czas na pełne szacunku uznanie, kiedy dochodzi do rozwiązania. Bo Chesterton ma na tyle jasny osąd etyczny, że każdej ze stron potrafi oddać sprawiedliwość. Nawet jeśli nie zgadzam się z nim czasem w szczegółach, to w ogólnym rozrachunku czuję się usatysfakcjonowany.

Tak było w przypadku Powrotu Don Kichota, i tak też się miały sprawy, gdy czytałem Człowieka, który był Czwartkiem. Z jednej strony mamy anarchistów chcących zniszczyć świat(!), z drugiej policjanta, który przenika w ich szeregi, by udaremnić ich plany. Równie oczywisty jak to, że będę sympatyzował z anarchistami (bo anarchia byłaby świetna, gdyby tylko była możliwa), był dla mnie fakt, że Chesterton stanie po stronie Gabriela Syme'a, policjanta.

W trakcie lektury musiałem jednak wziąć poprawkę na kilka czynników. Po pierwsze fakt, że anarchiści w czasach Chestertona byli rzucającymi bomby terrorystami. Po drugie: że Chestertonowcy anarchiści nie są właściwie anarchistami, tylko raczej nihilistami, a co z tego wynika: że konflikt w co najmniej równym stopniu jak prawa i bezprawia dotyczy wiary w sens lub bezsens wszechświata. W takiej sytuacji z ciężkim sercem musiałem również opowiedzieć się za dzielnymi policjantami.

Osłodził mi to nieco fakt, że ta powieść to czystej wody conspiracy fiction – tak jak wspaniała trylogia Illuminatus!, tak jak The Invisibles ogromnie przeze mnie cenionego Granta Morrisona. No, może nie całkiem czystej, ale z wizją świata, w której nikt nie jest tym, kim się wydaje, w pełni charakterystyczną dla gatunku. I chociaż w którymś momencie jasna stała się dla mnie większość fabularnych twistów, to zupełną niespodzianką był zwrot w stronę religijnej alegorii tłumaczącej między innymi naturę zła. O dziwo – pasuje do reszty książki wyśmienicie i jak zwykle cieszy oko wyobraźni: Chesterton często wykłada swoje koncepcje za pomocą pięknych, barwnych metafor (patrz: kula i krzyż w Kuli i krzyżu) i tutaj jest tak samo. Poleciłbym gorąco osobom zainteresowanym religią, szczególnie chrześcijaństwem, ale wszyscy chrześcijanie już pewnie Chestertona dobrze znają. Niezainteresowanym polecam, jeśli szukają dobrze napisanej, mądrej książki z niezwykle jasną, dobrą wizją świata. Parafrazując tytuł zbiorku pewnego dość ponurego autora science fiction: świetna odtrutka na pesymizm.

(Źródło: gutenberg.org)

***
Peter Ackroyd, The Plato Papers (polski tytuł: Rękopis Platona)
Czasami do najprostszych pomysłów potrzeba niebagatelnego umysłu, żeby nie powiedzieć: geniuszu, i myślę, że tak też było z Rękopisem Platona. Powieść ta to w pewnym sensie science fiction, ale bardzo specyficzne – gatunek ten patrzy na ogół w przyszłość, tworząc wizje świata zaawansowanego technicznie i wspartego na solidnym fundamencie nauk przyrodniczych. A tutaj dominuje spojrzenie w przeszłość, sztuka i filozofia, zaś wiodącą prym nauką jest historia.

Ackroyd przedstawia niedoskonałości naszego własnego spojrzenia na historię analizując sposób, w jaki o naszej epoce myślą ludzie(?) przyszłości. A myślą z rozbawieniem, niedowierzaniem i pewną dozą politowania; okolice dwudziestego stulecia po Chrystusie to dla nich Mroczne Wieki, epoka niedorzecznych przesądów i wierzeń (na przykład w okrągłą Ziemię okrążającą Słońce). W tak zwanym międzyczasie nastąpił całkowity rozłam, totalne przesunięcie paradygmatów, wyrażające się załamaniem najbardziej podstawowych praw fizyki – dla nowej (oczywiście oświeconej) epoki nauki przyrodnicze stały się całkowicie bezużyteczne.

Powrócili za to mówcy i jednym z nich jest tytułowy Platon (który ma równie wiele wspólnego ze swoim antycznym imiennikiem, co z Sokratesem). Zadaniem Platona jest gromadzenie informacji o przeszłości – informacji rekonstruowanych na podstawie szczątkowych przesłanek – i opowiadanie o niej innym mieszkańcom miasta. Jego koncepcje czasem mają trafność satyry, innym razem w niezwykle zabawny sposób przeinaczają fakty (np. „literature_: a word of unknown provenance, generally attributed to ‘litter’ or waste”) i przy okazji każą nam się zastanowić nad ułomnościami naszych własnych rekonstrukcji przeszłości. Inne ważne pytanie dotyczy roli historyka w społeczeństwie: początkowo mowy Platona wywołują w słuchaczach rozbawienie i ulgę – słuchanie o przerażających warunkach życia w przeszłości wzmaga zadowolenie z epoki, w której sami żyją. Stopniowo jednak wydźwięk oracji się zmienia, Platon stara się wzbudzić w swojej publiczności poczucie więzi z przeszłością, a poprzez nią zakwestionować doskonałość obecnej epoki.

Rękopis Platona był dla mnie ciekawym uzupełnieniem historycznych książek Ackroyda, można tę powieść potraktować jako wyłożenie jego poglądów na historię, ale oczywiście wartość książki nie ogranicza się tylko do tego. Oczarowała mnie i forma (dialogi przeplatane mowami oraz zapiskami i glosariuszami Platona), i humor, i satyryczne spojrzenie na naszą epokę, wreszcie – muszę przyznać, że wizja świata, w którym tak wielką rolę odgrywa duchowość (nie wspominając o naukach humanistycznych) doskonale trafia w moją wrażliwość.

wtorek, 24 września 2013

Magiczne światy i powrót do domu

Przeniesienie się do innego, magicznego świata to jeden z moich ulubionych fantastycznych motywów. Myślę, że nie tylko mój, bo marzenie o istnieniu innych światów: piękniejszych, cudowniejszych, bardziej niebezpiecznych i ekscytujących od naszego jest jednym z głównych czynników przyciągających ludzi do fantastyki. Opowieści należące do nurtu, który Andrzej Sapkowski nazywa „za zamkniętymi drzwiami”, oddziałują szczególnie silnie – mówią bowiem, że każdy z nas może trafić do innego świata. Naprawdę każdy. List z Hogwartu otrzymają tylko czarodzieje, którzy co prawda mogą urodzić się wśród Mugoli (ale ponieważ żaden z moich znajomych nie opuścił nagle szkoły w piątej klasie, zakładam, że to dosyć rzadkie). Natomiast biały królik w wizytowym stroju może nagle przebiec obok mnie, Ciebie, lub kogokolwiek innego.

Zawsze bardzo mnie dziwi, że bohaterowie takich opowieści wracają do domu, gdy tylko uda im się pokonać Władcę Ciemności albo Złą Królową i wydają się tam całkiem szczęśliwi.

Z pozoru dosyć łatwo wyjaśnić ten fakt. Historie rozgrywające się w świecie „za zamkniętymi drzwiami” można uznać za czysty eskapizm. Sztandarowym przykładem jest Piotruś Pan (na tyle wyrazisty, że przeniknął nawet do psychologii): Nibylandia to miejsce pełne magii i przygód, ale przebywające w niej dzieci pozostają dziećmi. Dorastanie oznacza konieczność porzucenia zaczarowanej krainy. Zarówno dla bohaterów, jak i dla czytelnika, staje się ona symbolem utraconego dzieciństwa, krainy o wiele lepszej i cudowniejszej od dorosłego życia, ale na zawsze już niedostępnej.

O paru problemach wynikających z takiej konstrukcji opowieści mówi Catherynne M. Valente w tym tekście. W notce odwołam się do najważniejszych myśli jej artykułu, ale zachęcam do przeczytania całości.

Dorastanie – rozumiane nie tylko jako gotowość do porzucenia dziecięcych fantazji – jest częstym tematem opowieści tego rodzaju. Bohaterowie, rzuceni nagle w całkowicie obcy świat, muszą szybko przystosować się do rządzących nim praw i odmiennych realiów, a także wykazać się odwagą, sprytem i kreatywnością. Podróż przez zaczarowaną krainę jest jednocześnie drogą ku dojrzałości. Przeżyte doświadczenia pozwalają bohaterom rozwinąć się i nieodwracalnie ich zmieniają. Ich perspektywa ulega poszerzeniu. Powrót do „domu” razi, bo często oznacza powrót do świata, z którego już wyrośli, zbyt małego i ciasnego, by mogli się w nim pomieścić. Chyba żaden przykład nie ilustruje tego równie dobrze jak uderzające mnie od małego zakończenie Lwa, czarownicy i starej szafy, w którym potężni Królowie i Królowe Narnii stają się na powrót dziećmi u progu dojrzewania.

Współcześnie pojawiają się jednak teksty, które odwracają klasyczny schemat. Jednym z nich jest Nigdziebądź Neila Gaimana. Richard Mayhew, główny bohater, wiedzie na początku powieści spokojną, ustabilizowaną egzystencję, z której jest bardzo zadowolony. Jedynym znakiem, że może nie pasować do pracy w ubezpieczeniach i swojej pięknej, rozsądnej narzeczonej, jest kolekcja fioletowowłosych trolli (które z pewnością pamiętają wszyscy dorastający w latach 90.), uznawana przez otoczenie Richarda za nieco infantylną i ekscentryczną. I rzeczywiście, można ją interpretować jako świadectwo niedojrzałości, bądź też przejaw marzycielstwa.

Poprzez zbieg okoliczności, który stawia na drodze Richarda ranną dziewczynę, bohater trafia do magicznego Londynu Pod. Warto zatrzymać się na chwilę przy okolicznościach, które doprowadziły Richarda do tej cudownej i niebezpiecznej krainy. Catherynne Valente pisze, że w klasycznych narracjach przeniesienie bohatera następuje przypadkiem bądź wskutek zdarzeń losowych (wpadnięcie do króliczej nory, tornado, ukrycie się w szafie – czy dlatego, że nikt „rozsądny” nie opuściłby domu z własnej woli?). W Nigdziebądź przeniesienie jest skutkiem wyboru. Oczywiście Richard nie do końca rozumie jego konsekwencje – pragnie tylko pomóc komuś, kto potrzebuje pomocy – jednak decyzja, którą podejmuje, oddziela go od otoczenia (narzeczona zamierza obok rannej przejść obojętnie, spiesząc się na kolację z szefem), czyni innym. W świecie rzeczywistym nie ma dla niego miejsca, dlatego musi trafić do innego.

Mimo to jednak Richard konsekwentnie pragnie wrócić do domu. Nie odpowiada mu pełne niebezpieczeństw życie w zakamarkach Londynu Pod, woli swoją dotychczasową, przewidywalną egzystencję (odpowiada to tezie Catherynne Valente, że w dawniejszych narracjach „dom” jest metaforą bezpieczeństwa – choć nie wszystkie domy są przecież bezpieczne – a pragnienie powrotu oznacza zamknięcie się na możliwość nowych, ekscytujących, choć potencjalnie niebezpiecznych doświadczeń). To dążenie do powrotu czyni go ślepym na zmianę, jaka się w nim dokonuje podczas próby Czarnych Mnichów. Z łatwością natomiast zauważa ją Łowczyni: Richard dorasta. Nie ma już dla niego miejsca w Londynie Nad. Sam Richard jednak dopiero po odzyskaniu mieszkania, pracy i spotkaniu z byłą narzeczoną uświadamia sobie, że powrót jest nie tylko niemożliwy, ale on sam go nie chce. Jego miejsce jest w Londynie Pod.

Podobny rozwój postaci można zaobserwować w innych tekstach Gaimana, na przykład w Gwiezdnym Pyle czy też Księgach Magii, gdzie główny bohater w trakcie krótkiej wycieczki poznaje świat przepełniony magią. I choć, gdy staje przed koniecznością dokonania wyboru, powraca do zwyczajnego świata i dotychczasowego życia, zew magii i przygody jest zbyt silny, by mu się długo opierać. (Co ciekawe żeńska bohaterka – Koralina – na końcu swojej wyprawy wraca do domu.)

Warto też wspomnieć o Catherynne M. Valente i jej powieści The Girl who Circumnavigated Fairyland in a Ship of Her Own Making – przede wszystkim dlatego, że autorka w pełni świadomie czyni ją jednym z nielicznych przykładów (a być może jedynym) tekstu, w którym przeniesienie jest wynikiem w pełni świadomego i dobrowolnego wyboru. September, główna bohaterka powieści, dostaje otwartą propozycję wyruszenia do magicznej krainy, nie ma tu przypadku ani niewiedzy – i odpowiada „tak”.

Opowieści o zaczarowanych krainach tuż za naszymi drzwiami najczęściej są postrzegane jako źródło prostego eskapizmu, odrywającego czytelnika od rzeczywistości. Jednocześnie jednak ukazują znaną rzeczywistość oraz wiążące się z nią poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności jako wysoce pożądane. „Marzyciele nie są dobrymi pracownikami”, jak pisze Catherynne Valente. Klasyczne narracje uczą czytelnika, że to, co ma, powinno mu wystarczyć. W odróżnieniu od nich, współczesne realizacje tego motywu pokazują bohaterów, którzy nie boją się zaryzykować, by zmienić swoje życie i realizować swoje pragnienia. Zamiast ucieczki – oferują inspirację.

środa, 18 września 2013

Białe plamy wiktoriańskiego świata

Romans to jeden z tych gatunków, którym trudno się zrehabilitować i pozbyć aury niepowagi, ciągnącej za nim jak wyjątkowo uciążliwy tren. Może dlatego, że falą robionych na jedno kopyto komedii romantycznych całkowicie zniszczyło go Hollywood; może dlatego, że historie miłosne wykazujące się walorami artystycznymi opatruje się bardziej nobilitującą etykietką „obyczajowe”; może dlatego, że jako gatunek „kobiecy” jest dewaluowany jak wszystko, co kobiece. Trudno decydować o powodach, ale Waters – łącząc ogromną wiedzę historyczną z kunsztem do tworzenia wartkich fabuł pełnych zwrotów akcji, gdzie nic nie jest takie, jakie się wydaje – pokazuje, że i z tego gatunku można wiele wyciągnąć.

Na Pulpozaurze w ramach Tygodnia w kostiumie – cyklu tekstów poświęconych serialom kostiumowym – ukazało się moje omówienie adaptacji neowiktoriańskich powieści Sary Waters.

czwartek, 12 września 2013

Miejsca, do których udajemy się w głowie

Nie pamiętam, co czytałem w wieku lat kilkunastu, bo nie było wtedy jeszcze Goodreads (na pewno R.A. Salvatore'a ale mam nadzieję, że również rzeczy lepsze). Neil Gaiman, na którego trafiłem właśnie w czasie, kiedy u ludzi zwykle zaczyna się wykształcać szczątkowa świadomość, odcisnął wyraźne piętno na moich czytelniczych gustach i twórczej wrażliwości, zmienił sposób myślenia o tym, co i jak można pisać.

Później stopniowo, prawie niezauważalnie, trochę się to zmieniło.

Pomimo świetnego rzemiosła i myśli przewodniej, która zawsze w książkach Gaimana jest obecna – to nie są przecież puste wydmuszki – czegoś zaczęło mi brakować. Ciężaru. Szczerości. Poczucia, że autorowi naprawdę zależy na opowiedzeniu danej historii. Czytałem i wyczuwałem pewien dystans – jakbym oglądał czyjeś zdjęcia z wakacji, zamiast rzeczywiście być w to miejsce przeniesionym za pomocą słów. Albo, używając metafory jedzeniowej: książki Gaimana kojarzą mi się z kapkejkami. Są kolorowe, smaczne, dostarczają kalorii. A jednak nie stanowią pełnowartościowego posiłku.

(Amanda Palmer prawdopodobnie trafiła w samo sedno, pisząc w swojej recenzji The Ocean at the End of the Lane, że książki Gaimana są zwykle bardzo silnie przetworzone, zmetaforyzowane, i to wywołuje poczucie oddalenia; nie wiem, czy to rzeczywiście to, fantastyka była i jest dla mnie ogromnie naturalnym sposobem opowiadania historii. Tak czy inaczej: warto przeczytać jej recenzję.)

Kiedy usłyszałem, że nowa powieść Gaimana dla dorosłych ma być „najbardziej osobistą”, poczułem ogromną ekscytację. I nie zawiodłem się; trafiłem w miejsce bardzo, bardzo bliskie: ocean na końcu drogi.

Centralne miejsce w powieści zajmuje wspomnienie nienazwanego głównego bohatera (i narratora zarazem) z czasów dzieciństwa. Elementy fantastyczne mieszają się tutaj z realistycznymi (realistyczne wypadają znacznie lepiej), ale nie myślcie, że to historia o magii dzieciństwa, której nie da się już przywołać. Zupełnie nie. Gaimana lubię między innymi za konsekwentny w całej twórczości przekaz, że magia w życiu nie jest tylko dla dzieci. Poza tym nie ma tutaj idealizacji dzieciństwa, przeciwnie. Egzystencja dziecka jest tutaj zdominowana przez poczucie bezsilności, tak naprawdę nic nie może (jak mawiali moi i pewnie nie tylko moi rodzice: „dzieci i ryby [jedne: nie całkiem ludzie, drugie: nie całkiem zwierzęta] głosu nie mają”) – szczególnie, gdy to dorośli, ci, którzy powinni się dzieckiem opiekować, okazują się być zagrożeniem. Ocean... można odczytywać jako zapis znęcania się, przemocy domowej, i fragmenty te są autentycznie wstrząsające. Bardziej wstrząsnęła mną chyba tylko Dziewczyna z sąsiedztwa, ale na szczęście u Gaimana brak tego bestialskiego okrucieństwa, tutaj przeżycia bohatera są niemal... zwyczajne – i może to właśnie jest najbardziej przejmujące.

Mimo bezradności, dziecko nie jest wydane całkowicie na pastwę losu, bo Ocean... to nie tylko książka o dziurach, które w nas pozostają po bolesnych wydarzeniach. To przede wszystkim historia o tym, co nas (zarówno małych, jak i dużych, bo okoliczności, w których dorosły bohater zaczyna wspominać, nie są bez znaczenia, nawet jeśli to znaczenie zostaje odkryte dopiero na końcu) chroni, gdy dotyka nas trauma: kiedy znęca się nad nami opiekunka, kiedy wyśmiewają nas koledzy na treningu, kiedy wracający do domu ojciec śmiesznie pachnie i natychmiast kładzie się spać, a potem późną nocą kłóci się z mamą, która krzyczy i płacze. Kiedy umiera ktoś bliski. Są to książki (jak pisze Gaiman: one nie są eskapizmem. One są ucieczką), które uczą i pomagają radzić sobie z życiem oraz dobrzy i mądrzy ludzie (jak trzy tajemnicze kobiety zamieszkujące farmę Hempstocków). Ocean... to również powieść o tym, jak to jest mieć dziurę w sercu i co się może przez tę dziurę przedostać. A także o miejscaach, do których udajemy się naprawdę albo tylko we własnej głowie, w których możemy przez chwilę pobyć sobą. O pełnym bunkrów wzgórzu za miastem. Albo o oceanie na końcu drogi.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Pacific Rim a letnie blockbustery superbohaterskie

Społeczna otoczka tekstu – filmu, książki, komiksu – jest dla mnie niemal tak ważna, jak sam tekst. Lubię dzielić się wrażeniami i przemyśleniami, a jeszcze bardziej: rozmawiać. Poznanie cudzych odczuć wzbogaca mój odbiór. To rodzi pragnienie, czasem wręcz przymus, „bycia na bieżąco”, odbycia seansu jeśli nie w dniu premiery, to przynajmniej w pierwszy weekend w kinach, a potem pędzenia do internetu, by rzucić się w fale hejtu i uwielbienia.

Czasem jednak lepiej się nie spieszyć.

Uwielbiam del Toro za Labirynt fauna i za Hellboya. Estetyka i wrażliwość jego dzieł niesamowicie do mnie trafia. Mimo to nie wierzyłem w Pacific Rim, to nie była moja bajka. Wolałem iść wcześniej na Supermana i Rosomaka. Na Godzillę i wielkie roboty wybrałem się w ostatnim niemal momencie, żeby jednak nie przegapić.

O mało nie przegapiłem najprzyjemniejszego filmu tego lata.


1.

Człowiek ze stali i Wolverine wywołały u mnie reakcję alergiczną wątkami miłosnymi wstawionymi do filmu tylko dlatego, że w hollywoodzkim filmie akcji musi się znaleźć wątek miłosny (a także kilkoma innymi rzeczami). Clark i Lois znają się... parę dni? (mam problem z określaniem upływu czasu w filmach), widać zalążki zainteresowania właściwie niekoniecznie romantycznego, ale pod koniec pojawia się oczywiście obligatoryjny pocałunek i scena pocieszenia załamanego Supermana. W japońskiej przygodzie naszego ulubionego członka X-Men analogiczny wątek (z obligatoryjną sceną miłosną w kategorii wiekowej PG-13) rozwija się w jakieś... trzy dni.

Pacific Rim na tym tle wyróżnia się na plus. Po pierwsze dlatego, że bohaterowie posiadają pewne wspólne doświadczenia (utratę bliskich wskutek ataku Kaiju), które umożliwiają porozumienie. Po drugie dlatego, że wątek neurolinku (polskie tłumaczenie wypada sensowniej i bardziej naturalnie, niż angielski neural handshake, bardzo to rzadka sytuacja, więc warto zwrócić na to uwagę) umożliwia wzmocnienie relacji Raleigha i Mako w krótkim czasie: oboje wchodzą nawzajem w swoje wspomnienia i poznają swoje uczucia. Po trzecie wreszcie: ich wątek zostaje potraktowany z rzadko spotykaną subtelnością – wzajemnej fascynacji nie trzeba koniecznie traktować jako romantycznej mimo dość wyraźnych sygnałów i twórcy nie dożynają jej na koniec wymuszonym pocałunkiem.

Niezwykle silna chemia między bohaterami oraz fakt, że nie marnują żadnej okazji pożeranie się wzrokiem, to tylko wisienki na torcie.


2.

Mako zasługuje na osobny akapit poświęcony wyłącznie sobie, bo to świetna postać, w pełni równorzędna wobec Raleigha, a przy tym bardziej skomplikowana (co nie znaczy, że bardzo skomplikowana – nie zapominajmy, że to film o wielkich robotach walczących z wielkimi potworami). Dorosła kobieta, odważna wojowniczka, a jednocześnie, na głębszym poziomie, mała dziewczynka, która straciła rodziców.

Tutaj znajdziecie dwa teksty poświęcone temu, jak fantastycznie napisano tę postać, ja ograniczę się do czystego fanboystwa i zachwytu nad tym, jak ukradkiem przygląda się Raleighowi, jak szanuje swojego opiekuna/przybranego ojca i nie sprzeciwia mu się, tylko przekonuje go, by zaufał jej umiejętnościom. I nad animatriksową walką ćwiczebną.

Mako to bohaterka, którą mogła być inna mała, kozacka Azjatka z kolorowymi włosami – Yukio z Wolverine'a. Mam silne poczucie, że Wolverine byłby wtedy o wiele lepszym filmem.


3.

Teraz będzie trochę narzekania na współczesne kino rozrywkowe, czujcie się ostrzeżeni.

Odnoszę wrażenie, że zupełnie przestaliśmy się zastanawiać nad tym, co przekazują filmy, ktore oglądamy. Jeszcze niedawno było oczywiste, że każdy film ma morał przekazany wprost (choć niekoniecznie wypowiadany na głos przez któregoś z bohaterów), a w mniej oczywistych przypadkach – jakąś wymowę. Obecnie coraz częściej słyszę: „przecież to tylko rozrywka, nie ma co się nad tym zastanawiać. A w ogóle to ciekawe, w jaki sposób Superman lata?”. Większą przyjemność sprawia mi zastanawianie się nad historią właśnie, niż nad fizyką fikcyjnego świata, więc zmiana sztuki (nawet takiej, w której najbardziej liczy się walor rozrywkowy) w rozrywkę oczywiście mnie martwi.

Bardziej martwi mnie to, że podobnie zaczynają do sprawy podchodzić twórcy (a może nie twórcy, tylko wytwórnie?). Wolverine stawia na początku ciekawy problem, ale nie mam pojęcia, co próbuje przekazać. Podobnie Człowiek ze stali, z którego zrozumiałem ostatecznie tylko tyle, że „śmierć trzech osób to tragedia, śmierć 129 tysięcy to fajna rozwałka w finale”. Drugi najlepszy dla mnie blockbuster tego lata (używam słowa „lato” bardzo luźno), Iron Man 3, nauczył mnie, że niepełnosprawność czyni ludzi złymi. I że dobry człowiek obywa się bez protez.

W tej sytuacji popisem kunsztu twórczego okazuje się prostota i optymizm: del Toro idzie śladami The Avengers Jossa Whedona; w obu przypadkach mamy do czynienia z pozaludzkim, kosmicznym złem, w obliczu którego ludzkość jednoczy się i – wbrew wszelkim przewidywaniom – zwycięża. (Na marginesie: fascynuje mnie, że weapon of choice w takich przypadkach okazuje się nieodmiennie bomba atomowa; czyżby jedyna szansa na ostateczne pokonanie przeciwnika?) Na pozytywną i spójną wizję we współczesnym letnim kinie stać najwyraźniej tylko najlepszych.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Duch w miękkiej maszynie. Dollhouse

„Nie jesteś swoją pracą. Nie jesteś stanem swojego konta. Nie jesteś swoim samochodem. Nie jesteś zawartością swojego portfela” – mówi Tyler Durden w Fight Club. I rozumiemy, co ma na myśli. Nie jesteśmy tym, co posiadamy, proste. Ale w takim razie… czym jesteśmy? Co to jest „roztańczony pył tego świata”? Z czego się składa? Gdzie dokładnie przebiega granica między tym, co jest, a co nie jest mną? Odpowiadać można różnie. W naszej kulturze, opartej z jednej strony na chrześcijaństwie, z drugiej na greckiej filozofii, popularne jest przeświadczenie o fundamentalnym rozdziale między ciałem a umysłem. Platon, gnostycy, Kartezjusz. „Myślę, więc jestem” – a zatem jestem tym, co myśli. Ciało może być snem albo ułudą stworzoną przez demona.

Na Pulpozaurze hula w najlepsze Tydzień z SF. Wczoraj ukazał się mój tekst poświęcony człowieczeństwu w Dollhouse Jossa Whedona. Gorąco zachęcam do lektury tego i pozostałych tekstów.

wtorek, 23 lipca 2013

A gdy się zejdą raz i drugi... Dates

Dziewięć odcinków, każdy liczący sobie niecałe pół godziny – długość komediowa, nastrajająca na coś lekkiego, błyskotliwego i dowcipnego. A każdy odcinek to historia kolejnej pary, więc trudno oczekiwać zawikłanych wątków i skomplikowanych relacji, prawda? Przez krótki czas będziemy podglądać jedną parę, a potem, następnego wieczoru, przysiądziemy się do innego stolika.

Na Pulpozaurze napisałem o Dates – brytyjskim serialu romantycznym.

czwartek, 18 lipca 2013

Przed północą


Trzecie (po „Przed wschodem słońca” (1995) i „Przed zachodem słońca” (2004)) spotkanie z Celine i Jessem jest jak spotkanie z dawno nie widzianymi znajomymi. Niby widać, że to dokładnie ci sami ludzie – rozmowy mają znany już dobrze posmak, słychać nawet te same żarty (to część uroku spotykania ludzi po latach) – ale widać też, że upłynęło sporo czasu: kolejne doświadczenia odcisnęły na bohaterach swoje piętno, trochę ich wzbogaciły, trochę zniszczyły. Tak czy inaczej nie trzeba się obawiać, że będzie nudno, że to powtórka z rozrywki, odgrzewane kotlety i tak dalej.

Na zaprzyjaźnionym blogu Dobry Film, Zły Film napisałem o pięknym i smutnym Przed północą. Zachęcam do lektury.

niedziela, 30 czerwca 2013

Cztery rzeczy, które podobały mi się w NOS4A2 (i jedna, która mi się nie podobała)

Joe Hill jest jednym z moich ulubionych autorów, co więcej, napisał Rogi – jedną z najważniejszych książek, jakie przeczytałem („ważność” to kategoria wysoce subiektywna, a przy tym inna niż „dobrość”). Możecie więc sobie wyobrazić, z jakim napięciem wyczekiwałem na jego kolejną powieść, NOS4A2. W końcu się doczekałem, pochłonąłem ją w kilka dni i co? To nie jest może książka ważna (książki ważne zdarzają się jednak dość rzadko), ale na pewno bardzo dobra i świetnie uwydatnia cechy pisarstwa Hilla, które u niego cenię. I jedną, za którą przepadam mniej. Ta notka będzie więc o książce, ale i o twórczości pisarza w ogóle.

Co mi się podoba:


1. Dyscyplina językowa

Po prostu: Hill wie, co chce napisać, każde zdanie ma osiągnąć konkretny efekt i całość jest dokładnie przemyślana. Widać to chociażby w porównaniach, które rzadko są przypadkowe – umieszczona gdzieś w połowie książki wzmianka o tym, że położony na przedmieściach domek wygląda, jakby pieczono w nim imbirowe ciasteczka, wywoła w Was ciarki. To puszczenie oka do widza: Ty już wiesz, co się szykuje, ale bohaterowie jeszcze nie. Ironia dramatyczna mocno podnosi napięcie i Hill wyraźnie lubuje się w jej używaniu (mnóstwo przykładów można znaleźć w Locke & Key).

To językowe wyważenie uświadomiłem sobie szczególnie silnie, gdy wkrótce potem czytałem Telegraph Avenue Michaela Chabona, dla którego każda okazja, nieważne, jak błaha, jest dobra, by zabłysnąć rozbudowanym porównaniem – nawet opis czerwonej nakrętki na tubce SuperGlue. Co czasem jest nawet fajne (jeśli nie popada się w przesadę), ale jednak pragmatyzm Hilla bardziej mi odpowiada.

Rys. Gabriel Rodriguez (który pracuje z Hillem również przy Locke & Key).



2. Obrazowanie

Było o porównaniach, pora na metafory, ale te większe, organizujące cały tekst, będące nośnikami istotnych treści i często połączone z występującymi w danej powieści elementami fantastycznymi. Hill zawsze potrafi znaleźć niezwykle ekspresywne obrazy i było to widać już w opowiadaniach: „chłopiec budzi się i odkrywa, że zamienił się w gigantyczną szarańczę”; „chłopiec przyjaźni się z chłopcem, który jest nadmuchiwany”. W Pudełku w kształcie serca takim obrazem jest Nocna Droga, w Rogach... zgadnijcie. W NOS4A2 pojawiają się dwa takie wyraziste obrazy, związane zresztą z antagonistą i protagonistką. Pierwszy zostawię na razie na boku, drugi natomiast – to zdezelowany, drewniany most Vic McQueen. Dziewczyna (a potem kobieta), przejeżdżając po nim rowerem, trafia tam, gdzie chce trafić, znajduje to, co chce znaleźć, nieważne, ile mil od domu. To jak intuicja, która prowadzi człowieka w stronę tego, czego najbardziej potrzebuje, przynajmniej w młodości. Z biegiem lat zaczynają pojawiać się wątpliwości i korzystanie z tego daru staje się coraz trudniejsze. Ta interpretacja ma jednak swoje granice, bo samo przywołanie mostu ma swoją cenę – o czym przekona czytelników i Vic pewna bibliotekarka.

Ogromnie ciekawe wydaje mi się też to, jak Hill nawiązuje do swoich poprzednich powieści – które, jak się zdawało, rozgrywały się w oddzielnych uniwersach – i tworzy coś w rodzaju zunifikowanej teorii pola, która wszystkie jego większe teksty łączy (podobnie jak niektóre powieści Pewnego Znanego Twórcu Horroru, choć dopatrywałbym się tutaj raczej oficjalnego – wreszcie! – przyznania się do pokrewieństwa) w jedną całość i służy wręcz jako autorski autokomentarz. Nie wyjaśnię, w jaki sposób Hill to robi, ale zabieg ten również jest bardzo obrazowy.

Fot. Karina Graj.



3. Bohaterowie

Bohater to dla mnie zawsze najważniejszy element składowy powieści. Książki Hilla doskonale odpowiadają moim potrzebom: jego teksty opowiadają o bohaterach, których można zrozumieć i polubić, a którzy jednocześnie są głęboko niedoskonali – to dobrzy ludzie, którym przytrafiły się złe rzeczy, którzy podjęli niewłaściwe decyzje – a my obserwujemy, jak próbują poskładać się na nowo do kupy.

Nie inaczej jest w NOS4A2. Vic McQueen dorastała w nieszczęśliwej (a później rozbitej) rodzinie i próbując od niej uciec podjęła kilka niewłaściwych wyborów, z których najgorszym była próba stawienia czoła Charliemu Manksowi. Vic udało się przetrwać spotkanie z Manksem, ale jego cień wlecze się za nią jeszcze długo. Właściwie to od niego zaczyna się jej choroba, w której znaczącą rolę odgrywa wątek nadnaturalny, ale błędem byłoby do niego wszystko sprowadzać. Bo NOS4A2 to historia o zmaganiu się z problemami psychicznymi, o ich wpływie na życie rodzinne; o tym wreszcie, jak pomocną rolę może w tym zmaganiu odgrywać sztuka. W kątach naszej kultury ciągle pokutuje mit artysty cierpiącego, który musi pozostawać nieszczęśliwy, by móc tworzyć; z tym mitem Hill rozlicza się bez żadnych sentymentów – twórczość pomaga w walce z cierpieniem, mówi, ale cierpienie nie jest warunkiem sine qua non dla powstawania sztuki.

No i uwaga warsztatowa: ogromnie podoba mi się łatwość, z jaką Hill kreuje bohaterów – z jednej strony natychmiast rozpoznawalnych i zapadających w pamięć dzięki kilku wyrazistym cechom (Maggie: jąkająca się punkowa bibliotekarka; Lou: otyły nerd o złotym sercu), z drugiej – ani na chwilę nie przestają być ludźmi z krwi i kości.

Rys. Gabriel Rodriguez.
Fot. Karina Graj.



4. Zło

Zło u Hilla wydaje się absolutnie przyziemne, a zarazem ma w sobie posmak czegoś nieludzkiego. Jak w Rogach, gdzie bohater poznawał niechlubne sekrety mieszkańców niewielkiego miasta, a zarazem konfrontował się z całkowitą obcością procesów myślowych mordercy Merrin. Tutaj jest podobnie – Vic styka się ze złem toksycznej rodziny, by potem stawić czoło całkowicie wypranemu z uczuć Charliemu Manksowi i jego pomagierowi – Gasmask Manowi.

Czy oba ta zła są sobie równoważne? Bynajmniej. Pierwsze wynika z ludzkiej natury – ludzie wpadają w gniew, czują się bezradni, słabi, popełniają błędy – i unieszczęśliwiają w ten sposób innych. Drugie zło, to prawdziwie nie-ludzkie, jest owocem braku empatii. To brak empatii czyni z ludzi potwory i wątek ten jest obecny u Hilla właściwie od początku, choć w Pudełku w kształcie serca nie zarysował go jeszcze tak wyraźnie jak w kolejnych książkach. Rozdziały poświęcone Gasmask Manowi mocno przypominają część Rogów opowiadającą o głównym antagoniście. No i jest jeszcze Charlie Manx, który w swoim odczuciu czyni dobro, porywając dzieci do Świątecznej Krainy, gdzie każdy wieczór to Wigilia Bożego Narodzenia, a bycie nieszczęśliwym jest wbrew prawu, chroni je przed „złymi” rodzicami. Jednocześnie jednak, sprawiając, że przez cały czas tylko dobrze się bawią, odbiera im empatię, a w rezultacie czyni je takimi samymi potworami, jak on sam.

Żeby domknąć ten temat, wspomnę o wyraźnym podtekście mizoginistycznym – kiedy Charlie Manx porywa dzieci, odbiera je przede wszystkim matkom (do tego kilka komentarzy świetnie pokazuje jego stosunek do kobiet), Gasmask Man widzi je przede wszystkim jako narzędzie zaspokajania swoich potrzeb, w podobny, uprzedmiotawiający sposób myśleli o nich także antagoniści dwóch poprzednich powieści Hilla. Tym bardziej satysfakcjonujące jest to, że w NOS4A2 wreszcie to kobieta uzyskuje status głównej bohaterki i sama może się zmierzyć z prześladowcami.

Fot. Karina Graj.


5. Co się nie podoba

Jedyna uwaga negatywna należy do kategorii „warsztatowych” i jest mocno subiektywna. Czujcie się ostrzeżeni.

Uwaga ta dotyczy zakończenia. W NOS4A2, podobnie jak w większości swoich tekstów, Hill z powodzeniem łączy wątki obyczajowe z fantastyką i horrorem. Opisy życia niezbyt szczęśliwej nastolatki z niezbyt szczęśliwej rodziny mieszają się z porwaniami, starciami pełnymi przemocy i odkrywaniem magicznych rejonów rzeczywistości. Że w końcówce brakuje tego pierwszego elementu, da się jeszcze wyjaśnić – w końcu to punkt kulminacyjny, rozwałka musi być. Jest to jednak trzecie starcie Vic z Charliem Manksem i trochę już nuży walka ograniczająca się w gruncie rzeczy do fizycznego unicestwienia. W poprzednich powieściach udawało się jakoś ten problem rozwiązać – na przykład w Rogach pod koniec pojawia się scena wyjaśniająca, skąd główny bohater wziął tytułowy atrybut, która powaliła mnie na łopatki i pozwoliła bez znudzenia przebrnąć finałową walkę. Tutaj zabrakło albo takiej bomby, albo pomysłu na nieszablonowe rozwiązanie konfliktu – wracam myślami do The Thousand Autumns of Jacob de Zoet Davida Mitchella, które Hill bardzo sobie chwalił (i którym trochę się inspirował), wspominam rozwiązanie problemu głównego złego i myślę, że szkoda, że inspiracja nie poszła o kroczek dalej. Z drugiej strony muszę przyznać, że mieszanie obyczajowego zacięcia z estetyką i konwencjami horroru stanowi o wielkim uroku twórczości potomka Stephena Kinga, więc może nie ma na co narzekać.

Jak łatwo się domyślić, to wcale nie oznacza, że książki nie należy czytać, szczególnie, jeśli chętniej niż ja łykacie sceny walki ze złem wszelakim, a jeśli lubicie mieszankę horroru z wątkami obyczajowymi, to trudno znaleźć coś lepszego. I tylko ostrzegę Was na koniec – piosenki świąteczne po lekturze NOS4A2 nie będą już nigdy takie same.

Rys. Gabriel Rodriguez.
Fot. Karina Graj.

czwartek, 20 czerwca 2013

Niebezpieczne związki – Zmierzch i Pamiętniki wampirów

Fot. The CW.
Najciekawsze jest dla mnie to, że jeśli prześledzimy proces ocieplania wizerunku wampira na przykładzie najważniejszych, „kanonicznych” dzieł, to punkt przełomowy następuje w momencie, gdy zmienia się płeć autorów. Innymi słowy: dla autora-mężczyzny tajemniczy przybysz, który chce robić kobietom brzydkie rzeczy ustami, jest zagrożeniem (Dracula, Carmilla), dla kobiet – raczej spełnieniem marzeń.


Napisałem o podobieństwach i różnicach między Zmierzchem i Pamiętnikami wampirów, przy okazji podzieliłem się też ogólnymi przemyśleniami dotyczącymi ewolucji wampira w (pop)kulturze. Tekst ukazał się na Pulpozaurze.

czwartek, 23 maja 2013

Superbohaterowie i szamani, część 2

Tekst ukazał się pierwotnie w magazynie KZ. Wydanie Specjalne. Wszystkie ilustracje pochodzą z komiksu Flex Mentallo: Man of Muscle Mystery autorstwa Granta Morrisona i Franka Quitely'ego.


Chcę przeczytać pierwszą część tekstu

***


Moce szamańskie

Pomyślnie zakończona inicjacja obdarza szamana wiedzą oraz szeregiem rozmaitych mocy. Przyjrzenie się im wykaże kolejne podobieństwa między szamanem i superbohaterem.

Pierwszym i podstawowym wyrazem zdobytej mocy szamańskiej jest duch opiekuńczy, który dokonuje wyboru szamana, a także prowadzi go i pomaga mu w czasie inicjacji. W przypadku Wallace'a taką funkcję spełnia Flex Mentallo. Podobieństw jest jednak znacznie więcej i obejmują one superbohaterów w ogóle. Jak pisze Szyjewski:

Całe życie szamana jest ściśle związane z działaniami [ducha opiekuńczego], szaman nie tylko widzi i słyszy, ale także działa przez niego [podkreślenie moje]. Podczas każdego seansu przywołuje swego ducha odpowiednim rytmem bębna oraz udostępnioną mu w czasie inicjacji specjalną „pieśnią szamańską”. (…) Bez jego pomocy szaman jest bezsilny (Szyjewski 2005: 83).

Bardzo wyraźnie przypomina to sytuację superbohaterów, którzy niemal nigdy nie dokonują heroicznych czynów, występując w swoim cywilnym wcieleniu, lecz muszą wcześniej przywdziać kostium (co odpowiadałoby z jednej strony ceremonialnej szacie, z drugiej mogłoby oznaczać przyjęcie w siebie ducha i działanie poprzez niego). Oczywiście można odpowiedzieć, że w przypadku superbohaterów przemiana jest podyktowana koniecznością zachowania swej „sekretnej tożsamości”, jednak już sama ta dwoistość jako element charakterystyczny dla superbohatera wydaje się znamionować fakt, że mamy tu do czynienia z pewnym rozbiciem i podzieleniem osoby. Tymczasem duch opiekuńczy często jest opisywany jako alter ego, sobowtór czy też cień szamana, psycholodzy zaś interpretują fenomen ducha opiekuńczego jako „część psychiki szamana, która jest w stanach normalnych niedostępna świadomości, a ujawnia się w stanach szamańskich” (Szyjewski 2005: 83–84). Wallace Sage/Flex Mentallo nie są jedynymi przykładami w komiksach Morrisona, podobnie bowiem można interpretować wieloraką osobowość Crazy Jane (poszczególne osobowości ze swoimi supermocami są różnymi duchami pomocniczymi, a opanowanie ich w pełni wiąże się z samouzdrowieniem), Dorothy Spinner, która eksternalizuje byty zasiedlające jej podświadomość, dzięki czemu może z nimi rozmawiać, a które także mogą działać na otoczenie, czy też Larry'ego Traynora, w którego ciele mieszka Negatywny Duch, nie wspominając o Animal Manie, którego zdolności odpowiadają rzeszy „duchów pomocniczych” udostępniających swe moce szamanowi.

Jak widać, główna moc odpowiada samej istocie superbohatera, oprócz tego jednak szamanom przypisywano cały szereg pomniejszych mocy, wśród których znajdują się „niewrażliwość na ogień, widzenie świata duchów, latanie i błyskawiczne przemieszczanie się w powietrzu, zdolności telepatyczne, zmiennokształtność, wkraczanie do wnętrza drzew i ludzi, wypuszczanie z jąder magicznego sznura, po którym można wspiąć się do nieba, oczarowywanie innych spojrzeniem, uzdrawianie i zabijanie z pomocą duchów i działań magicznych, kontrolowanie pogody” (Szyjewski 2005: 92). Innymi słowy: niemal pełen katalog najpopularniejszych zdolności superbohaterskich (z tą może różnicą, że Spider-Man wypuszcza swój magiczny sznur z nadgarstków).



Rola szamana w społeczeństwie

Szaman, jako ten, który umarł i zmartwychwstał w procesie choroby i inicjacji, a poprzez swoje cierpienie zdobył wiedzę, która pomaga całej społeczności, jest „najbardziej pierwotną postacią zbawczą” (Szyjewski 2005: 104), co szczególnie mocno podkreśla uzdrowicielski aspekt jego działalności. Z tego względu cieszy się szacunkiem społeczności, która jednocześnie obawia się go ze względu na jego umiejętności. Lęk ten czyni z szamana outsidera i czasem prowadzi do agresji. To kolejne podobieństwo do superbohaterów, którzy najczęściej z jednej strony cieszą się powszechną estymą, z drugiej zaś są ścigani przez organy prawa i spotykają się z przejawami wrogości. Podobnie jak w przypadku szamana, opinia publiczna często odwraca się od superbohaterów w chwilach, gdy ich umiejętności zawodzą.

Rolą szamana jest obrona równowagi wspólnoty oraz jej integralności psychicznej. Jak pisze Eliade:

Ogólnie rzecz ujmując można stwierdzić, że szaman broni życia, zdrowia, płodności, świata „światła” przed śmiercią, chorobami, bezpłodnością, przekleństwem i światem „ciemności” (Eliade 2008: 25).

Taką też funkcję wydają się pełnić superbohaterowie, co pokazuje przykład Fleksa Mentallo, który pomaga ludzkości wydobyć się z kryzysu spowodowanego przytłoczeniem śmiercią, chorobami i wojną.


Zakończenie – współcześni szamani

Choć cywilizacja zachodnia, jeśli nie liczyć różnych grup i jednostek sytuujących się w obszarze kontrkultury, wyzbyła się obecnie całkowicie światopoglądu magicznego i w dużej mierze wyzbywa się także światopoglądu religijnego (zwłaszcza w kwestii zdrowia duchowego, czy też raczej psychicznego – zmiana nomenklatury wydaje się niezwykle znacząca), teksty Morrisona każą się zastanowić, czy w ten sposób nie zrezygnowała jednocześnie z ważnego dla pomyślnego trwania społeczności elementu. Oczywiście trudno oczekiwać, że społeczeństwo powróci do wartości wyznawanych we wspólnotach pierwotnych, czy że powróci do odrzuconego już paradygmatu, według którego opisywało kiedyś rzeczywistość. Być może nie jest to jednak konieczne. Myśl szamańska znalazła swoich kontynuatorów nie tylko w prądzie neoszamańskim (którego najbardziej znanym przedstawicielem jest Carlos Castaneda, choć warto również wspomnieć o amerykańskim antropologu i szamanie Michaelu Harnerze), ale także w rozmaitych nurtach ezoterycznych czy wśród psychonautów – myślicieli badających sposoby na rozwijanie ludzkiej świadomości, często wspominających w tym kontekście o substancjach psychodelicznych. Można do nich zaliczyć Aldousa Huxleya, autora Nowego, wspaniałego świata, który swoje doświadczenia po zażyciu meskaliny opisał w książce Drzwi percepcji. Do najbardziej znanych należą Terrence McKenna, według którego spożywanie substancji psychodelicznych pomogło protoplastom człowieka wykształcić język, czy Timothy Leary, badający efekty zażycia LSD. Nie wypada też zapomnieć o Stanislavie Grofie, czeskim psychiatrze, który, prowadząc badania nad działaniem LSD stworzył specjalną metodę psychoterapeutyczną, w czasie której przeprowadza pacjentów przez doświadczenia rozpadu i odrodzenia charakterystyczne dla procesów inicjacji. Wszystkie te powiązania wydają się jak najbardziej uzasadnione, jeżeli spojrzymy na inne komiksy Morrisona, przede wszystkim jego sztandarowe dzieło (mające zresztą wiele wspólnych wątków z Fleksem Mentallo) – The Invisibles.


Jak można zobaczyć na kartach Fleksa Mentallo, rzeczywistość maluje się w ponurych barwach, jest przytłoczona ciemnością i wymaga interwencji kogoś, kto będzie w stanie przywrócić zaburzoną równowagę. Eliade, w kontynuacji przytoczonego nieco wyżej cytatu, pisze: „Trudno nam sobie wyobrazić, czym może być taki obrońca dla społeczeństwa archaicznego” (Eliade 2008: 25). Po przeczytaniu Fleksa Mentallo można, jak sądzę, dość łatwo odpowiedzieć: ktoś taki może być superbohaterem.


Bibliografia

G. Morrison i in., Flex Mentallo: Man of Muscle Mystery, New York 2012.
M. Eliade, Doświadczenie zmysłowe a doświadczenie mistyczne u ludów prymitywnych, w: Mity, sny i misteria, Warszawa 1999.

M. Eliade, Historia wierzeń i idei religijnych, t. III: Od Mahometa do wieku Reform, Warszawa 2008.
D. Fingeroth, Superman on the Couch: What Superheroes Really Tell Us about Ourselves and Our Society, New York 2004.
G. Morrison, Supergods, New York 2011.
A. Szyjewski, Szamanizm, Kraków 2005.

Osobom zainteresowanym problematyką inicjacyjną oraz badań nad substancjami psychodelicznymi polecam książki wymienionych w tekście autorów:

Michael Harner, Droga szamana, Wrocław 2007.
A. Huxley, Drzwi percepcji, Warszawa 2012.
A. Hofmann, Eliksir Hofmanna. LSD i Nowe Eleuzis, Warszawa 2011.
Stanislav Grof, Najdalsza podróż, Warszawa 2010.
Stanislav Grof, Obszary nieświadomości: raport z badań nad LSD, Kraków 2000.
Stanislav Grof, Poza mózg: narodziny, śmierć i transcendencja w psychoterapii, Kraków 1999.
Timothy Leary, Doświadczenie psychodeliczne, Warszawa 2011.
Terrence McKenna, Pokarm bogów, Warszawa 2007.

sobota, 18 maja 2013

O zaufaniu do tłumacza

Jako student przekładoznawstwa i osoba zainteresowana różnymi problemami związanymi z procesem tłumaczenia, z ogromnym zainteresowaniem czytałem dyskusję (momentami bardzo intensywną) na temat tłumaczenia Władcy Pierścieni, która toczyła się tutaj. Nie chcę się wypowiadać na temat samego tekstu, bo kłótnie o polskie nazwy trwają od lat i chyba nie zmierzają w żadnym konkretnym kierunku. Przy okazji jednak w komentarzach wychodziły na jaw różne poglądy na funkcje tłumaczenia oraz tego, jak ten proces powinien przebiegać. I z tego wszystkiego zacząłem rozmyślać o relacji między czytelnikiem a tłumaczem, konkretnie: nad zaufaniem lub jego brakiem.

Sprawa wygląda bowiem tak: tłumaczenie Skibniewskiej jest dobre, tłumaczenie Łozińskiego nie. Głównym kryterium, które o tym przesądza, są nazwy własne, u tej pierwszej zachowane w oryginale, u drugiego zaś spolszczone – gdyby to nie przesądzało, można by dać szansę późniejszym wydaniom Łozińskiego, gdzie „wbrew woli, ale za zgodą” tłumacza pozostawiono nazwy oryginalne, co jednak nie nastąpiło. Nie nastąpiło, bo czytelnik czuje się zdradzony: chciał przeczytać Tolkiena, za Tolkiena zapłacił, a tu nagle Łoziński.

Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że zdrada nie wynika ze złej woli tłumacza, tylko z mniej lub bardziej świadomego zaufania, jakie pokłada w nim czytelnik: wiary w to, że obcuje z oryginałem – tylko w innym języku. Oryginał to rzecz święta. Niezależnie od tego, czy wierzymy w intencję autora, który chce nam coś przekazać, czy w tekst, który sam z siebie generuje określone znaczenia, tłumacz ma być tekstowi wierny.

Problem polega na tym, że każdy tłumacz odbiera i interpretuje tekst inaczej, tak samo, jak każdy „zwykły” czytelnik, w związku z czym każdy z nich stworzy inne tłumaczenie (nawet jeśli interpretacje są do siebie zbliżone). Do tego dochodzą różnice między językami – problemy ze znalezieniem odpowiedników (lub ich brak), rozmaite odcienie znaczeniowe słów – oraz przyjęcie różnych strategii przekładu.

Czemu więc Łozińskiemu się oberwało? Nie wnikając w kwestie jakości tłumaczeń (bo też cała dyskusja nie ich dotyczyła, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie), widzę dwa powody. Po pierwsze: chronologia. Przykład Kubusia Puchatka świetnie pokazuje, że pierwsze tłumaczenie może się doskonale przyjąć, nawet jeśli mocno zniekształca tekst, kolejne, mimo wierności (którą swoją drogą też można różnie definiować) względem oryginału, mają już o wiele trudniej. Czytelnicze wyobrażenie tekstu oryginalnego bardzo łatwo więc kształtować. Po drugie: spolszczenie nazw to decyzja bardzo widoczna, natychmiast przyciągająca uwagę, choć w procesie przekładu trzeba podjąć mnóstwo innych, równie istotnych. Burzy więc iluzję obcowania z Oryginalnym Tekstem, choć przecież wszystkie inne słowa angielskie zamienione na polskie odpowiedniki (a więc całe tłumaczenie) są niczym innym jak ingerencją weń tego konkretnego tłumacza.

To czytelnicze wrażenie potęguje z pewnością fakt, że tłumacze rzadko tłumaczą się ze swoich decyzji – najczęściej wtedy, kiedy są one bardzo widoczne, tak jak właśnie Łoziński, czy Andrzej Polkowski, zamieszczający na końcu każdego tomu serii o Harrym Potterze słowniczek terminów, gdzie podaje etymologię słów i wyjaśnia, czemu przełożył tak, a nie inaczej. Najjaskrawsze przykłady można znaleźć tam, gdzie tłumacz musi najmocniej ingerować: nie tak dawno temu miałem przyjemność przeczytać Gilgamesza w przekładzie (a może już adaptacji?) Roberta Stillera. Tekst eposu zachował się w postaci niekompletnej, niektóre z tablic dotrwały do naszych czasów tylko w postaci szczątkowej, niektóre zaś zostały mniej lub bardziej udolnie zrekonstruowane – na przykład zakończenie, powtarzające tekst jednego z wcześniejszych rozdziałów, które Stiller zdecydował się zmienić na wersję zgodną z wcześniejszymi wydarzeniami i lepiej oddającą ducha utworu. W takiej sytuacji obszerny wstęp, w którym tłumacz podaje źródła, z których korzystał, oraz motywacje, jakie nim kierowały, wydaje się nieodzowny.

Co powinien wobec tego począć czytelnik? Może oczywiście pozbyć się pośrednika i czytać teksty oryginalne. To rozwiązanie bardzo atrakcyjne, choć nie zawsze możliwe – istnieje zbyt wiele języków, by poznać je wszystkie. W pozostałych przypadkach musi więc chyba zdobyć się na odwagę i zaufać tłumaczowi, mając świadomość, że tekst, który czyta, oryginałem nie jest i nie będzie. I liczyć się z ryzykiem rozczarowania, którego nie można zminimalizować – przynajmniej dopóki wszyscy tłumacze nie zaczną się tłumaczyć.


Na obrazkach (pierwszy autorstwa Jacopo Tintoretto, drugi Domenico Ghirlandaio) święty Hieronim – patron tłumaczy.

czwartek, 16 maja 2013

Superbohaterowie i szamani, część 1

Tekst ukazał się pierwotnie w magazynie KZ. Wydanie Specjalne. Wszystkie ilustracje pochodzą z komiksu Flex Mentallo: Man of Muscle Mystery autorstwa Granta Morrisona i Franka Quitely'ego.

***


Jednym z elementów przewijających się w czteroodcinkowej serii Flex Mentallo Granta Morrisona jest krzyżówka, w której ostatnie wpisane słowo posiada magiczną moc. Ktokolwiek je wypowie, stanie się „najpotężniejszym człowiekiem we wszechświecie”. W krzyżówce znajdują się dwie luki, w związku z czym przez większą część historii znamy tylko część słowa: „SHA_A_”.

Pierwszym nasuwającym się skojarzeniem jest historia Billy'ego Batsona, bardziej znanego jako Kapitan Marvel. Młody chłopiec, na co dzień uliczny sprzedawca gazet, pewnej nocy podąża za tajemniczym nieznajomym do opuszczonego tunelu metra. Na stację wjeżdża futurystyczny, pokryty tajemniczymi symbolami pociąg, który wiezie Billy'ego do starego czarodzieja, przez tysiące lat broniącego ludzkości. Chłopiec ma przejąć jego obowiązki i w związku z tym zostaje obdarzony magicznym słowem: „Shazam!” – za jego pomocą przemienia się w superbohatera, Kapitana Marvela. Morrison tak opisuje specyfikę tego superbohatera:

Magiczne słowo było elementem, który łączył bohatera z fundamentem ludzkiej mowy; językiem, tworzeniem opowieści. Moce Kapitana Marvela nie pochodziły z lat spędzonych na siłowni ani z nieludzkiej fizjologii, ani z błękitnej krwi. Jego moc pochodziła z zaklęcia. Był magiem. (...)
Ostatecznie każdy z nas poszukuje własnego magicznego słowa: diety, związku, mądrości, która mogłaby przenieść nas ze zwyczajnego w nadzwyczajne. Ta uniwersalna ludzka nadzieja na transcendencję była paliwem rakietowym dla paska o Kapitanie Marvelu (Morrison 2011: 32–33).

Cytat ten tłumaczy jednocześnie, dlaczego pojawia się to nawiązanie: „magiczne słowo” to wyraz pewnej tęsknoty człowieka, pragnienia stania się lepszym, silniejszym, mądrzejszym. I choć nie wszyscy mamy predyspozycje lub środki finansowe, by stać się Batmanem, prawdopodobnie nikt z nas nie pochodzi także z planety Krypton, to każdy z nas mógłby odnaleźć magiczne słowo.


Jednak pozostanie na tym poziomie byłoby zwykłym eskapizmem, tymczasem Flex Mentallo idzie nieco dalej. Na końcowych stronach komiksu okazuje się bowiem, że w istocie magiczne słowo brzmi: „SHAMAN”. Szamanizm zostaje zasugerowany jako droga prowadząca do rozwinięcia ludzkiego potencjału. Odczytanie Fleksa Mentallo jako zapisu inicjacji szamańskiej pomoże zrozumieć dlaczego, wskaże również – być może – na to, jaką istotną rolę dla duchowości współczesnego człowieka pełnią superbohaterowie.


Kim jest szaman?

Według Andrzeja Szyjewskiego podstawowym wyznacznikiem szamanizmu, pozwalającym odróżnić go od innych zjawisk o charakterze religijnym i magicznym (co nie zawsze jest łatwe z uwagi na zróżnicowanie form jego występowania i spory wśród uczonych co do tego, jaka jest istota szamanizmu), jest obecność szamanów bądź szamanek, czyli osób, które „potrafią kontaktować się z rzeczywistością przekraczającą wymiar naoczności, ze światem dusz i bogów, zarówno w postaci podziemnej krainy zmarłych i krwiożerczych demonów, jak i niebiańskich sfer, oraz z duchami obecnymi w otoczeniu przyrodniczym i z ukrytymi przed oczami zwykłych członków społeczności” (Szyjewski 2005: 8). Do podkreślenia tych zdolności szamana często używana jest metafora trzeciego oka, wyrażająca postrzeganie duchowej strony rzeczywistości. Symbol ten pojawia się także we Fleksie Mentallo: przewodnikiem, który wprowadza małego Wallace'a do świata superbohaterów jest właśnie mężczyzna z zasłaniającym pół twarzy kapturem, na którym namalowane zostało oko (szamani korzystający ze swoich zdolności często również zasłaniają swoje oczy fizyczne).


Warto podkreślić, że szaman bierze aktywny udział w kontakcie z duchami, pełni rolę pośrednika między rzeczywistością nadprzyrodzoną a społecznością, w której działa. Jego talenty zawsze są nastawione na służbę większej zbiorowości i jest to cecha odróżniająca go od mistyka, którego przeżycie jest przeżyciem osobistym. Od kapłana z kolei odróżnia go sposób, w jaki kontaktuje się ze sferą nadprzyrodzoną: wyróżnikiem szamana jest mianowicie to, że nie łączy się z sacrum wyłącznie poprzez symbole, modlitwy czy ofiary, lecz wchodzi w stan transu (czy to poprzez „magiczny lot” do świata duchów, czy poprzez owładnięcie przez ducha), który jest odmiennym stanem świadomości. Z drugiej strony należy podkreślić, że szaman pełni również funkcje społeczne: „poza (…) rolą proroka i kapłana, może zarazem pełnić funkcje uzdrawiacza, wróżbity, meteorologa, tropiciela zwierzyny oswojonej i łownej, różdżkarza, nawet detektywa, maga i psychopomposa” (Szyjewski 2005: 15). Istotą wszystkich tych funkcji jest zaś strzeżenie równowagi, odnoszącej się, jak pisze Szyjewski, do różnych poziomów: „psychicznej integralności członków [społeczności], trwałości dynamicznej równowagi społecznej oraz zrównoważenia ekologicznego w gospodarowaniu zasobami naturalnymi, zwierzęcymi i roślinnymi” (Szyjewski 2005: 16). Superbohaterowie działają na ogół na drugiej z wymienionych płaszczyzn, Flex Mentallo na pierwszej i drugiej, zaś inny superbohater, o którym pisał Morrison – Animal Man – na trzeciej. Sądzę, że działalność ta w dużej mierze zbiega się z najważniejszą cechą definiującą superbohatera wyszczególnioną przez Danny'ego Fingerotha: „superbohater (…) musi reprezentować wartości społeczeństwa, które go wytworzyło” (Fingeroth 2004: 17) – czyli bronić status quo, a więc właśnie równowagi.


Inicjacja szamańska

Brak szamana oznacza, że społeczność wystawiona jest na działania złowrogich sił, szaman jest bowiem tą osobą, która broni ludzi przed zagrożeniami lub usuwa skutki szkodliwego wpływu duchów lub złowrogich czarowników (znów: podobnie jak superbohater, choć duchy i czarownicy w komiksowych przygodach zostają zastąpieni przez najeźdźców z kosmosu oraz superprzestępców).


Poszukiwania nowego szamana na ogół zaczynają się jeszcze przed śmiercią poprzedniego, jednak kiedy społeczność zostaje szamana pozbawiona, wysiłki zmierzającego ku wyznaczeniu nowego przybierają na sile. Czasami szaman jest przeznaczony do tej funkcji od urodzenia, czasami trzeba go wyszkolić. Z reguły potwierdzeniem jego powołania są różnego rodzaju niezwykłe znaki: urodzenie w czepku, dodatkowe kończyny lub inne anomalie związane z wyglądem, anomalie pogodowe towarzyszące porodowi, ale też wypadki, ciężkie choroby, które przebywa, dorastając, czy porażenie piorunem. Często również w wierzeniach szamani czy to istniejący, czy mitologiczni nie wywodzili się od „ziemskiego ojca” (Szyjewski 2005: 49). Te ślady niezwykłości nasuwają oczywiście skojarzenia z „historiami powstania” rozmaitych superbohaterów, spośród których można wymienić niebiańską genezę Supermana czy uderzenie pioruna, które w połączeniu z chemikaliami stworzyło Flasha. Niezwykłych wypadków prowadzących do powstania superbohatera znalazłoby się jeszcze więcej.

Wezwanie do pełnienia funkcji szamana z czasem przybiera na sile i może zaowocować wystąpieniem choroby szamańskiej. Oznacza to, że „wezwanie przez siły kosmiczne stało się tak silne i przemożne, że nie pozwal[a] na normalną egzystencję (…) Z czasem bowiem objawy choroby szamańskiej nasilają się aż do kompletnego wyczerpania organizmu i rozkładu psychiki” (Szyjewski 2005: 51). Z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku Wallace'a Sage'a – w zasadzie cały jego wątek to właśnie opis choroby szamańskiej, której natężenie doprowadza do inicjacji. Do cech choroby należą między innymi rozmarzenie i unikanie ludzi (dwie ostatnie cechy można wyraźnie dostrzec w retrospekcjach ukazujących relację Wallace'a i jego dziewczyny), nieodparty charakter wezwania, utrata przytomności, przywidzenia czy śmiech albo płacz bez powodu. Jak pisze Szyjewski, zdarzało się, że w takim stanie popełniano samobójstwa, proponowane odczytanie tłumaczyłoby więc także skłonności samobójcze bohatera.


Gwałtowność choroby szamańskiej jest zależna od czynników osobowościowych (zdarza się bowiem, że szamanami zostają osoby o niestabilnej, podatnej na rozchwianie psychice, choć, jak dowodzi Szyjewski, uznanie inicjacji szamańskiej i szamanizmu w ogóle za przejaw choroby psychicznej jest koncepcją błędną), ale również – przede wszystkim – od konstrukcji społeczeństwa. „Im bardziej szamanistyczna społeczność, tym łatwiejsze jest osiąganie stanu opętania przez duchy” (Szyjewski 2005: 55). Fragment ten dobrze wyjaśnia, dlaczego w przypadku Wallace'a inicjacja przebiega tak gwałtownie: społeczeństwo zachodnie jest praktycznie całkowicie wyzbyte wzorców jej przechodzenia.

Być może dlatego też inicjacja dokonuje się pod wpływem psychodelików (z wypowiedzi bohatera wiemy, że zażył mieszankę narkotyków, w tym LSD), które znacznie ułatwiają osiągnięcie stanu transowego – nikt nie jest w stanie przekazać Wallace'owi mechanicznych sposobów wywołania odmiennego stanu świadomości (wśród których znajdują się między innymi wyczerpujący taniec, bicie w bęben, śpiew czy też deprywacja sensoryczna). Tłumaczyłoby to także dość frapujący epizod, w którym Flex próbuje uratować chłopaka, który zażył narkotyk obdarzający nadludzkimi mocami. Doznania chłopaka pokrywają się z opisywanymi przez Szyjewskiego charakterystykami stanu transowego (poczucie jedności ze światem, pochłonięcia przez kosmos, z którym stanowi się jedność, przepełniające poczucie szczęścia, spokoju, radości). Niestety działanie narkotyku, które nie zostaje ukierunkowane przez nauki szamanistyczne, kończy się jego śmiercią. Tym, co mogłoby go uratować, było „słowo mocy” z krzyżówki – czyli „szaman”.


Według Mircei Eliadego podstawową funkcją szamana jest uzdrawianie, sednem inicjacji zaś: samowyleczenie. Jak pisze: „gdy powołanie objawia się poprzez chorobę lub atak epileptyczny, inicjacja jest równoznaczna z uzdrowieniem” (Eliade 1999: 96). Joan Halifax mówi w tym kontekście o „zranionym uzdrowicielu”:

Kryzys silnej choroby może być też centralnym doświadczeniem inicjacji szamana. Obejmuje ona spotkanie z siłami rozpadu i zniszczenia. Szaman nie tylko ma przejść przez próbę niszczącej choroby lub wypadku, ale jest też w tym procesie uzdrawiany (…) a jako wyleczony uzdrowiciel – tylko on znać może z autopsji obszar chorób i śmierci
 (Halifax 1979: 10; cytat za: Szyjewski 2005).

To „spotkanie z siłami rozpadu i zniszczenia” dokonuje się w końcowym fragmencie trzeciej części mini-serii, kiedy Wallace doznaje apokaliptycznych wizji wybuchu bomby atomowej oraz gigantycznego szkieletu na czarnym końcu, zrzucającego na ziemię gigantyczne naboje. Pokonanie przez Fleksa (który także odgrywa pewną rolę w inicjacji) nastoletniego Wally'ego to moment, w którym chłopak zostaje uzdrowiony, a jego osobowość zreorganizowana. Dzięki temu w czwartym rozdziale Wallace przypomina sobie nauki, których udzielił mu w dzieciństwie superbohater w zielonym płaszczu (którego można odczytać jako ducha przekazującego wiedzę). Zauważa wtedy brak równowagi w świecie, zyskuje „magicznych pomocników” (a więc duchy, które wspierają szamana i udzielają mu swojej mocy) w postaci Nanomana i Minimiss, i może zacząć uzdrawiać innych. Droga, którą przechodzi Wallace, wpisuje się tym samym w strukturę „choroba – samouzdrowienie – leczenie innych”, której istnienie postuluje Szyjewski jako konsekwencję hipotez Eliadego i Halifax. Na przedostatniej rozkładówce Wallace wypowiada magiczne słowo i rozbłyskuje jasnym, oślepiającym światłem – to powszechny na świecie opis solaryzacji szamana, symbolizujący przezwyciężenie mroków śmierci na wzór bohatera solarnego.

Chcę przeczytać część drugą




Bibliografia

G. Morrison i in., Flex Mentallo: Man of Muscle Mystery, New York 2012.
M. Eliade, Doświadczenie zmysłowe a doświadczenie mistyczne u ludów prymitywnych, w: Mity, sny i misteria, Warszawa 1999.

M. Eliade, Historia wierzeń i idei religijnych, t. III: Od Mahometa do wieku Reform, Warszawa 2008.
D. Fingeroth, Superman on the Couch: What Superheroes Really Tell Us about Ourselves and Our Society, New York 2004.
G. Morrison, Supergods, New York 2011.
A. Szyjewski, Szamanizm, Kraków 2005.

poniedziałek, 13 maja 2013

Sny o miłości i sztuce. Portret pani Charbuque/Asystentka pisarza fantasy

Ford nie należy do pisarzy, dla których rozrywka jest wartością nadrzędną. Przeciwnie, wydaje się mieć dużo ciekawego do powiedzenia, i jest skłonny do eksperymentów. A że nie zawsze udanych? Cóż, to ryzyko, z którego każdy innowator musi zdawać sobie sprawę. Zresztą, w przypadku Asystentki pisarza fantasy można mówić najwyżej o potknięciach.


W serwisie Poltergeist ukazała się moja recenzja Portretu pani Charbuque. Asystentki pisarza fantasy – powieści/zbioru opowiadań autorstwa Jeffreya Forda, wydanych przez wydawnictwo MAG. Zapraszam do lektury!

piątek, 29 marca 2013

Serialożercy, łączcie się!

Zbliża się czas emisji Doctora Who, więc najwyższy czas na ogłoszenie, które miało się pojawić już miesiąc temu. Otóż od pierwszego marca działa w internetach Pulpozaur – strona poświęcona serialom, którą mam przyjemność współtworzyć.



Tak wygląda nasze logo. A taki jest nasz cel:

Blogoportal serialowy. Piszemy o serialach po swojemu: o tym, co nas ziębi, co nas grzeje, co nas rusza, co jest meh. Po nerdowsku, mainstreamowo, na bieżąco i z dystansu. Bez zahamowań, prosto z mostu!

Gorąco zachęcam do lubienia nas na Facebook'u, śledzenia wpisów na Twitterze i zaglądania na samą stronę. Od tej pory wszystkie moje wpisy serialowe będą się ukazywały właśnie tam.

środa, 20 marca 2013

Na marginesach. Queerowa fantastyka

Jakiś czas temu recenzowałem Pożądanie – antologię opowiadań „miłosnych, zmysłowych, erotycznych i dziwnych” (sic) – i narzekałem na to, że niemal wszystkie (z jednym chlubnym wyjątkiem) są o związkach heteroseksualnych. To zjawisko nie do końca mnie dziwi, stanowi bowiem odbicie podświadomych założeń, które przyjmuje większość ludzi (ja na ogół też). Jeśli ludzie na ulicach są dla nas i dla pisarzy domyślnie heteroseksualni, to tak samo będzie z bohaterami opowiadań. Nie zamierzam w tym miejscu nikomu czynić z tego powodu wyrzutów, co najwyżej jest mi szkoda niewykorzystanych możliwości; opowiadanie Anny Kańtoch, które wyłamało się z tego schematu, należało do tych najciekawszych w całym zbiorze. Zamiast narzekać, zamówiłem dwie antologie gejowskiej fantastyki. Pierwsza to Queer Fear z 2000 roku, zredagowana przez Michaela Rowe'a, druga – najnowsza odsłona ukazującego się co roku zbioru Wilde Stories (nawiązanie do Oscara w pełni zamierzone) przygotowywanego przez Steve'a Bermana.

Przed omówieniem obu antologii warto poświęcić parę słów temu, co to w ogóle jest „gejowska fantastyka”, bo określenie to rodzi sporo problemów (podobnie jak np. „literatura kobieca”, etykietka jeszcze bardziej kłopotliwa). Czy to teksty pisane przez autorów-homoseksualistów? Zawierające postaci gejów? Opisujące specyficzne problemy, z jakimi się stykają? Biogramy wykazują, że opowiadania zawarte w obu zbiorach pisali i mężczyźni, i kobiety, orientację seksualną można wyczytać tylko czasami ze wzmianki „lives with his partner in…”. Spora część opowiadań osnuta jest na problemach charakterystycznych dla życia gejów (to teksty z reguły ciekawsze, ale niekoniecznie lepsze), ale nie wszystkie. Cechą wspólną dla nich wszystkich, a zatem najbardziej użyteczną, jeśli chcielibyśmy stworzyć jakąś definicję, jest to, że homoseksualiści są obsadzani w rolach głównych bohaterów.


***
Queer Fear prezentuje dosyć szeroki przekrój podgatunków horroru, zawierających motywy homoseksualne – są tu i opowiadania w stylu gore, jak The Nightguard, i wpadające w makabreskę, jak Nestle's Revenge, ale też subtelniejsze, bazujące na przykład na historiach o duchach (Spindleshanks, Genius Loci) czy takie, które w ogóle są pozbawione elementu zagrożenia (albo go wprost nie pokazują), jak doskonała Tabula Rasa. Niektóre w ogóle trudno zaklasyfikować jako horror, przechodzą raczej w bardzo szeroko rozumianą fantastykę. We wszystkich wyraźnie zaakcentowano wątki obyczajowe, albo skupiając się na relacjach uczuciowych między bohaterami (Bear Shirt, The Siege), albo na sytuacji społecznej gejów: strachu przed przemocą (Hey Fairy, niestety zredukowane do bardzo prostej fantazji o zemście), życiu w szafie, bez możliwości wyjawienia swoich pragnień (Piercing Men), pierwszych, przeżywanych ukradkiem doświadczeniach homoseksualnych, stracie przyjaciół czy byłych partnerów z powodu AIDS.

Pod tym względem jest to antologia skierowana do gejów (o trudnościach w identyfikacji z bohaterami tradycyjnych horrorów bardzo ciekawie pisze we wstępie Michael Rowe), z drugiej strony – bo chyba literatura ma opowiadać nie tylko o nas samych (wtedy czytaliby ją sami twórcy), ale też pozwalać nam wejść na chwilę w skórę innego człowieka, poznać jego myśli, pragnienia i obawy? Wydaje mi się, że tak, więc abstrahując od wszelkich powinności moralnych, których literatura przecież wypełniać nie musi, dobrze, że takie antologie powstają – szczególnie, że fantastyka (czy popkultura w ogóle) inność pokazuje rzadko. No a poza tym: horrorowy sztafaż jest przecież uniwersalny i, jak zauważa autorka tej recenzji, przemawia do wszystkich fanów opowieści grozy.

Wyróżnienia
Bear Shirt – tekst o poszukiwaniu swojego prawdziwego ja i o tym, jak trudno żyć z kimś, kto może być niezrównoważony, okraszona sporą dawką mistyki inspirowanej mitologią nordycką. Postać białego supremisty-geja zafascynowanego legendami o berserkerach niesamowicie intrygująca, szkoda, że wątek rasowy nie doczekał się rozwinięcia.
Nestle's Revenge – gdyby Edgar Alan Poe był campową ciotą z Hollywood, to zamiast Czarnego kota napisałby właśnie ten tekst. Spora dawka makabry wymieszanej z absurdalnym tokiem myślenia coraz bardziej odklejonego od rzeczywistości narratora – czego tu nie lubić?
Tabula Rasa – domek w górach odcięty od świata, narrator, zazdrosny kochanek i kilku eks-chłopaków: taką sytuację początkową znajdujemy w tym opowiadaniu. Mocno pachnie klasycznym kryminałem, nie wiadomo tylko, czy jest morderca, czy go nie ma, ale tak czy inaczej napięcie i niepokój rosną aż do końca wraz ze znikaniem kolejnych gości. Mocna historia o zazdrości i pragnieniu posiadania przeszłości drugiej osoby na wyłączność.


Wilde Stories zbiera utwory należące do tego, co po angielsku nazywa się ładnie speculative fiction, a co po polsku należałoby chyba po prostu nazwać fantastyką, choć mam wrażenie, że termin angielski jest dużo szerszy niż polski.

W Queer Fear opowiadania, nawet jeśli nie wywoływały strachu, to przyjmowały charakterystyczną dla większości literackich horrorów kameralną perspektywę, opisując losy jednego czy dwóch bohaterów (w ostateczności małej grupki) z akcją osadzoną we współczesności. Autorzy tekstów zgromadzonych w Wilde Stories prezentują dużo szerszą perspektywę, bawiąc się jednocześnie światem przedstawionym. Już pierwsze opowiadanie, Arab's Prayer, przenosi nas w przyszłość, choć niedaleką, opisując przełomowy moment legalizacji małżeństw między wyznawcami islamu i judaizmu (w domyśle chyba również homoseksualnych, choć nie jest to dla mnie do końca jasne; to bardzo krótki tekst, w którym autor każe wszystkiego domyślać się czytelnikowi). Aluzję chyba łatwo dostrzec, choć dodanie wątku porozumienia między religiami nadaje tekstowi wymowę uniwersalną.

Opowiadań traktujących o rewolucji czy przełomie społecznym, co ciekawe w większości pokojowych, jest tutaj jeszcze kilka, z których wspomnę tylko dwa najciekawsze. W Color Zap!, gdzie obiektem prześladowań na wypranej z barw planecie skolonizowanej przez gejów są wszyscy ludzie kolorowi (to znaczy posiadający na przykład zielone włosy, jak główny bohater), czynnikiem wyzwalającym jest sztuka. W The Peacock – opisującym uzyskanie świadomości przez spambota i późniejszą emancypację maszyn – miłość przekraczająca granicę człowiek–maszyna.

Sporo tekstów jednak nie mieści się w kategoriach fantasy/science fiction i spokojnie mogłoby się znaleźć w antologii omówionej powyżej.

Wyróżnienia
The Peacock – temat wałkowany mnóstwo razy w literaturze sf, ale chyba nigdy maszyną uzyskującą samoświadomość nie był samotny spambot poszukujący miłości. Dodaje to tekstu świeżości, ale też mnóstwa humoru.
A Razor in an Apple – bardzo uniwersalna, trochę niepokojąca opowieść żalu, o tym, jak dużą cenę bylibyśmy skłonni zapłacić za chwilowy choćby powrót do przeszłości – i może jeszcze o tym, że jeśli nie zaakceptujemy straty, to żadna ilość takich powrotów nas nie zaspokoi.

***
Tym, co mnie nieco zaskoczyło w obu antologiach, jest nieobecność lesbijek i osób transseksualnych. Nie wiem, czy miała prawo mnie zaskoczyć, w końcu na obu okładkach napisano wyraźnie: gay (które jednak w  języku angielskim ma nieco szersze znaczenie niż w polskim). Mimo to w Queer Fear znalazło się jedno opowiadanie, którego bohaterkami są lesbijki, na swój sposób ten brak podkreśla też Color Zap!, gdzie natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy lesbijki też poleciały zająć własną planetę. O bi i trans już nie wspominając.

Z drugiej strony, wnioskując z przedmów do obu antologii, są one tworzone raczej z myślą o środowiskach, które opisują, więc może takie oddzielenie ma sens. Może lesbijki mniej chętnie czytałyby o gejach, geje o lesbijkach i tak dalej. Nie wiem. Ale natchniony tą myślą postanowiłem poguglać przy okazji za fantastycznymi antologiami spod znaku innych literek niż G. No i znalazłem Heiresses of Russ: The Year's Best Lesbian Speculative Fiction, a także Beyond Binary: Genderqueer and Sexually Fluid Speculative Fiction. Więc chyba faktycznie ciągnie swój do swego, każdą z grup tworzących queerową społeczność należy traktować jako osobny target (w sumie zupełnie słusznie) – antologia „mieszana” wyglądałaby zupełnie inaczej i miałaby, jak sądzę, zupełnie inny cel.

wtorek, 5 marca 2013

Na marginesach o Londynie

Peter Ackroyd, London: A Biography
Trzy i pół dnia spędzone w Londynie to niedużo; w sam raz, żeby zorientować się, jakie to ogromne miasto, i że nie uda się zobaczyć wszystkiego, co by człowiek chciał zobaczyć. Szczególnie, że moim ulubionym trybem zwiedzania jest nie oglądanie turystycznych atrakcji (choć tutaj muszę przyznać, że w Londynie warto się przejść nad Tamizą, zahaczyć o Parlament, Opactwo Westminsterskie, katedrę św. Pawła, bo to zwyczajnie piękna okolica, szczególnie przy dobrej pogodzie), tylko wędrowanie, doświadczanie miasta oraz coś, co można by nazwać „turystyką literacką” – trochę się naczytałem i naoglądałem o tym mieście, i ogromnie chciałbym powiązać te wszystkie nazwy, które utkwiły mi w głowie, z obrazami miejsc. Ale na to wszystko, jak powiedziałem, trzy i pół dnia to za mało. Na Oslo potrzebowałem trzech wizyt i towarzystwa kogoś, kto zdążył to miasto poznać, a jest ono kilkakrotnie mniejsze. Z Londynu wróciłem więc z ogromnym poczuciem niedosytu i równie ogromną chęcią wrócenia tam jeszcze.

Tymczasem pozostają mi, tak jak do tej pory, wędrówki literackie. Londyn to miasto bogato reprezentowane w literaturze i wszelkiego rodzaju opracowaniach (wspominałem już, że w Waterstones, w dziale podróżniczym ma cały swój osobny regał), a ostatnio udało mi się natrafić na dwa ogromnie smaczne kąski. Dzięki temu dzisiejsza notka może być tematyczna (a ja już mogę obiecać, że w przyszłości również się taki pojawią).


***
Peter Ackroyd, London: A Biography (polski tytuł: Londyn. Biografia)

Pisałem już o niechęci do literatury starożytnej, dzisiaj pora na kolejne wyznanie: nie przepadam też za historią. Dobrze jest jednak w końcu się oduczyć tego, co wpojono w szkole/na studiach, i na historię też w końcu przyszedł czas. Peter Ackroyd okazał się świetnym oduczycielem. Historia w jego wydaniu nie ma nic wspólnego z podręcznikiem szkolnym czy nudnym opracowaniem (za to wiele z nie bez powodu znajdującą się w tytule biografią), jest niezwykle literacka, bogata w metafory (już otwierający rozdział, The city as a body, jest tego świetnym przykładem) i anegdoty. Ważna jest też warstwa tematyczna: Ackroyd nie koncentruje się na władzy i wojnie, które najczęściej dominują w książkach historycznych, skupia się raczej na życiu codziennym i kulturze, choć w obszernych rozdziałach poświęconych zagadnieniom przestępczości, ubóstwa czy nierówności społecznych, widać też ogromną wrażliwość na problematykę społeczną.

Inną fascynującą rzeczą jest zmysłowość. Ackroydowi świetnie udaje się odmalować realia życia w Londynie na przestrzeni czasu, kolory, smaki, zapachy, ludzi, których można spotkać na ulicy. Osiąga to za pomocą obfitego przytaczania fragmentów relacji, dzienników pisarzy i artystów, raportów policyjnych – krótko mówiąc: oddaje głos przeszłości. To kolejny element, czyniący narrację o wiele barwniejszą.

No i wreszcie ciągłość narracji. Podczas lektury widać inspirację psychogeografią – poglądem, że pewne miejsca czy to ze względu na architekturę, czy swoją przeszłość, oddziałują w określony sposób na psychikę mieszkańców (w podobny sposób o Londynie i morderstwach Kuby Rozpruwacza pisał Alan Moore w Prosto z piekła). Ackroyd często zwraca więc uwagę na to, że niektóre rejony Londynu, a czasem pojedyncze ulice, zachowują na przestrzeni stuleci podobne funkcje lub bywają świadkami podobnych wypadków. W ten sposób, nawet jeśli wspomina o tym na zasadzie anegdoty, kreuje jednocześnie charakter poszczególnych dzielnic, a także, w szerszym spojrzeniu, całego miasta, które, choć podzielone, jest traktowane jako ciało, jeden organizm. I choć opis Londynu jest niezwykle wszechstronny (każdemu zagadnieniu poświęcony jest krótki, liczący przeważnie kilkanaście stron rozdział), to widać też, że pewne zagadnienia są na tyle charakterystyczne, na tyle splecione z jego istotą (a może nawet tworzące jego istotę), że należy im się szersze omówienie. Jaki więc jest Londyn w ujęciu Ackroyda? Żarłoczny, brutalny, kolorowy. Dlatego najobszerniejsze są części poświęcone jedzeniu, przestępczości i bogatej tradycji teatralnej. To również miasto kontrastów, z jednej strony miłujące wolność, na przestrzeni dziejów często walczące o swoje przywileje i domagające się praw, z drugiej niezwykle opresyjne, jak w słynnym wierszu Blake'a London albo powieściach Dickensa – i bezlitosne, co może wynikać z umiłowania zysku, w końcu to miasto handlowe (czego najbardziej uderzającym wyrazem był dla mnie oświetlony mnóstwem świątecznych lampek budynek Harrod'sa z wielkim napisem SALE nad wejściem, wypełniony po brzegi ludźmi szukającymi poświątecznych promocji). Trafnie podsumował to sam autor w innej swojej książce, London Under: „London is built on darkness”. Po tę i inne jego książki – biografie innych sławnych miejsc i ludzi, a także powieści – na pewno jeszcze sięgnę.

Londyński Parlament
Zdjęcie: Karina Graj


Michael Moorcock, Mother London

Tym razem Moorcock w zupełnie innym wydaniu, bynajmniej nie krótkim i bynajmniej nie prostym. I w gruncie rzeczy niefantastycznym. To taka książka, na którą dobrze jest zarezerwować sobie trochę czasu, bo w ten język, jak w chłodną wodę, trzeba się zanurzać stopniowo i powoli. Obejmująca kilkadziesiąt lat narracja przeskakuje od bohatera do bohatera, za nic mając sobie linearność, czasami zaburzają ją urywki innych głosów, przybierających formę strumienia świadomości.

Powieść opisuje losy trojga pacjentów londyńskiej kliniki psychiatrycznej, obdarzonych szczątkowymi zdolnościami telepatycznymi (stąd wtręty w narrację, wewnętrzne głosy ludzi, którzy ich otaczają) oraz szerokiego kręgu ich przyjaciół. Ale za ich pośrednictwem stara się zrobić coś więcej, to znaczy opisać chronotop Londynu, miasto zmieniające się na przestrzeni czasu.

Michael Moorcock, Mother LondonMomentem przełomowym, kończącym pewną epokę i otwierającym nową, jest Blitz – bombardowanie Londynu w czasie drugiej wojny światowej. Do tego miejsca sięga narracja w przeszłość, wcześniejsze życie bohaterów jest tylko lekko zarysowane. Od tego punktu narracja dociera aż do roku 1985 (a więc krótko przed tym, jak powieść została opublikowana), i opisuje zmieniające się nastroje społeczne (zamieszki rasowe w latach 50., festiwale hippisowskie, nastroje homofobiczne i kryzys lat 80.) i codzienne życie. Próbowałem się w tym dopatrzeć jakiejś spójnej narracji historycznej, ale Moorcock unika uproszczeń w rodzaju: „przed wojną było lepiej”, byłyby one zresztą dziwne u człowieka krytykującego trzy czwarte angielskiej fantasy, z Tolkienem na czele, za opowiadanie podobnych bajek.

W Mother London, mimo nieobecności fantastyki, widzę elementy ustawiające tę powieść w opozycji do tekstów krytykowanych w podlinkowanym wyżej eseju. Koncentruje się na mieście (w opozycji do sielankowych krajobrazów angielskiej wsi upamiętnionych jako Shire) i tych jego mieszkańcach, którzy znajdują się raczej na obrzeżach społeczeństwa: klasie robotniczej, szaleńcach, drobnych kryminalistach (widzę w tym podobieństwo do Nigdziebądź Gaimana, który opowiada o podobnych ludziach, choć jeszcze bardziej fantastycznych). Wojna przybiera formę bezosobowego kataklizmu, w obliczu którego ci na samym dole muszą się zjednoczyć, żeby przetrwać (i fragmenty toczące się w czasie wojny obfitują w przykłady zachowań heroicznych). Żaden król nie powróci i nie zaprowadzi porządku – co świetnie ilustrują kolejne dekady, w których stopniowo zaciera się powojenny optymizm i wiara w nową, lepszą przyszłość. Świat można poprawić tylko tu i teraz, nie wygrywając wojny czy angażując się w politykę, ale pomagając ludziom dookoła, w miarę możliwości, i nawiązując z nimi więzi – tworząc społeczność (którą w późniejszych dekadach po wojnie niszczy się poprzez gentryfikację i wysiedlanie dawnych mieszkańców miasta na coraz odleglejsze obszary).

Przy tym wszystkim Moorcock również mitologizuje do jakiegoś stopnia swoich bohaterów, którzy są, jak to się ładnie mówi po angielsku, więksi niż życie i ich historie. Z tym że są to historie osadzone w rzeczywistości, chociaż mającej magiczny posmak, bo nieco szaleni bohaterowie widzą wszystko inaczej. Ale też sama (miejska) rzeczywistość jest magiczna i swoją magią nasyca życie.

Ponieważ już pisałem kiedyś trochę o szaleństwie, dodam, że to kolejny fascynujący, niejednoznaczny obraz tego zjawiska; leczenie bywa konieczne, ale już metodom i stosunkowi lekarzy do pacjentów trochę się dostaje – przepisane bezrefleksyjnie lekarstwa w jednym przypadku stają się przyczyną tragedii, zaś największą zaletą zamknięcia bohaterów w klinice jest chyba fakt, że mogą się dzięki temu poznać i wspierać po wyjściu.

Katedra św. Pawła
Zdjęcie: Karina Graj


***
Podczas pobytu w Londynie próbowałem szukać miejsc, które poznałem w literaturze. Po powrocie nastąpiło coś odwrotnego – w literaturze szukam miejsc, które odwiedziłem, wypatruję znajomych nazw, choćbym znał je tylko z tego, że mijałem je, jadąc londyńską Tubą. Więc jakkolwiek trochę trudno mi jeszcze wyrokować o sympatii lub jej braku, mogę powiedzieć, że Londyn oczarowuje, intryguje i przyciąga. To miasto ma swój charakter i swój czar – a książki, które tu opisałem (i całe mnóstwo innych), są na to świetnym dowodem. Dlatego polecam, ale i ostrzegam: może Was oczarować, zaintrygować i przyciągnąć.