poniedziałek, 29 października 2012

Korpocthulhu

Doceniam wkład H.P. Lovecrafta w rozwój literatury grozy – jego dzieła doprowadziły do rozwoju zupełnie nowej estetyki i zupełnie nowych potworów – ale jednocześnie uważam, że sam w sobie nie jest specjalnie przerażający. Może dlatego, że nakreślona przez niego wizja świata metafizycznie pustego, gdzie egzystencja jest okrutnym żartem, a człowiek nic nie znaczącą drobinką kurzu, jest kompletnie niezgodna z tym, jak postrzegam rzeczywistość. Dlatego wydaje mi się, że z wymyślonymi przez Lovecrafta potworami można zrobić rzeczy dużo ciekawsze. Dobrym przykładem jest „Résumé z potworami” Williama Browninga Spencera.

Głównym bohaterem króciutkiej powieści jest Philip Kenan – czterdziestopięcioletni, nadwrażliwy pracownik małej firmy poligraficznej z poważnymi problemami. Prześladują go Lovecraftowskie potwory czające się w wielkich biurowcach i sprawujące kontrolę nad firmami i korporacjami. Starcie z nimi w poprzednim miejscu pracy doprowadziło do rozpadu związku Philipa z ukochaną, Amelią. Teraz więc próbuje on naprawić swoje relacje z kobietą i wyprostować życie, między innymi chodząc na terapię. Tymczasem jednak monstra spoza czasu i euklidesowej przestrzeni ciągle nie dają mu spokoju.

Świat wykreowany przez Spencera jest dla mnie autentycznie przerażający. Opisywane w tekście ulotki motywacyjne podkreślające, jak ważne są jedność z firmą i bezwzględna lojalność, przerabianie pracowników na ghule z nienaturalnym entuzjazmem wypełniające polecenia przez nieskończone godziny – wszystko to nosi wyraźny rys satyryczny, ale jest przy tym nieco zbyt bliskie prawdy. Potwierdza moje obawy, przypuszczenia i niektóre obserwacje dotyczące tego, jak wygląda praca we współczesnym świecie.

Trzeba jednak powiedzieć, że obraz ten jest dość niejednoznaczny, bo oparty o percepcję głównego bohatera, która, co bardzo łatwo stwierdzić, jest zaburzona problemami z psychiką. Popkultura lubi postać szaleńca, którego odmienne postrzeganie rzeczywistości pozwala obnażyć i skrytykować pewne mechanizmy – to zresztą kolejny temat, który ogromnie mnie interesuje. Łatwo jest jednak popaść w takim przedstawieniu w gloryfikację choroby psychicznej, która jest czymś innym niż szaleństwo rozumiane jako pewna kategoria kulturowa (warto zajrzeć do „Historii szaleństwa” Michela Foucaulta). „Résumé z potworami” rozwiązuje moim zdaniem ten problem w bardzo udany sposób. Sposób prowadzenia narracji jest niejednoznaczny i nie daje pewności, do jakiego stopnia obserwowane przez Philipa wypadki rzeczywiście mają miejsce, a do jakiego są jedynie jego wymysłem, ale zachowanie bohatera nie zyskuje żadnej taryfy ulgowej – urywany kontakt z rzeczywistością sprawia, że oddala się od niego ukochana (którą zdarza mu się zwyczajnie nachodzić i prześladować), przeżywa on również kolejne załamanie psychiczne. Ostatecznie więc wydaje się, że to nie ze światem jest coś nie tak, tylko z bohaterem, ale zwyczajne odwrócenie schematu i ujawnienie, że potwory i nieludzkość systemu są tylko jego wymysłem, byłoby również uproszczeniem i pójściem w schemat. Na szczęście autor znajduje jeszcze inną drogę, mniej jednoznaczną, ale w pełni satysfakcjonującą.

Niemałą rolę w zmaganiach Philipa odgrywa literatura. Książki – choć nie wszystkie, wyjątkowe – zapewniają bohaterowi ochronę przed potworami z nieznanych wymiarów (jeśli jesteście ciekawi, jakie to książki, to powiem tylko, że znajdują się wśród nich między innymi Kocia kołyska, Alicja w Krainie Czarów, Jakiś potwór tu nadchodzi i – co stwierdzam z radością – Tytus Groan). I, choć zdaniem Amelii jest odwrotnie, chyba podobnie działa też powieść, nad którą sam pracuje (inspirowana, bo jakże by inaczej, Lovecraftem). Nie będę zdradzał, jak się te zmagania kończą. Ale „Résumé z potworami” trafiło na moją listę książek ochronnych.

poniedziałek, 15 października 2012

This Books Is Full of Spiders, czyli książka na Halloween

Z jakiegoś powodu trudno mi znaleźć książki, które uznałbym za śmieszne. Nie wiem, czy tak mało ich powstaje, czy może moje poczucie humoru jest tak chore, że nikt takich rzeczy nie pisze (co by oznaczało, że sam musiałbym dla siebie pisać). Dlatego z tym większym apetytem rzuciłem się na książkę o przydługim tytule This Book Is Full of Spiders: Seriously, Dude, Don't Touch It, kontynuację równie interesująco nazwanego John Dies at the End – książki, która nie tylko bawiła do łez, ale też straszyła do... no cóż, chyba wiadomo, jaką reakcję fizjologiczną wywołuje strach.

Krótki wstęp wyjaśniający dla tych, którzy o serii jeszcze nie słyszeli: powieść była początkowo publikowana w odcinkach w Internecie, stopniowo zyskała sobie kultowy status, zainteresowało się nią wydawnictwo i została oficjalnie wypuszczona na rynek (to powinno pokrzepić wszystkich marzących o publikacji). John Dies at the End to historia dwóch przyjaciół mieszkających w niewielkim miasteczku, którzy pewnego dnia zażywają tajemniczy narkotyk nazywany „sosem sojowym”, który obdarza ich zdolnością dostrzegania nadnaturalnych istot i zjawisk. Po tym zdarzeniu stają się swego rodzaju ekspertami od dziwacznych zdarzeń, zabijają potwory i istoty rodem z twórczości Lovecrafta. Całość utrzymana jest w konwencji horroru klasy B, ze specyficzną mieszanką infantylnego humoru i naprawdę przerażającego (UWAGA, link do TV Tropes!) Body Horroru.

This Book Is Full of Spiders to kontynuacja JDatE, choć na upartego można ją przeczytać w zupełnym oderwaniu. Pomijając obecność kilku postaci i odniesień do wydarzeń z pierwszej części, powieść stanowi zamkniętą całość.

O ile w pierwszej części widać było czasami „odcinkowatość” – powieść momentami przypominała bardziej zbiór epizodów powiązanych luźno wątkiem przewodnim – o tyle TBIFoS jest zwarte i jednorodne. Całość podzielona została na trzy księgi, opisujące stopniowy rozwój czegoś, co technicznie można nazwać „apokalipsą zombie” (dlaczego „technicznie” – o tym za chwilę), która rozpoczyna się, gdy David Wong zostaje zaatakowany w swoim łóżku przez pająkopodobnego pasożyta. Potem jest już tylko gorzej. Każda część koncentruje się na jednym kluczowym wydarzeniu, a tytuły rozdziałów opisują, ile pozostało do niego czasu – niesamowicie podnosi to napięcie, zwłaszcza gdy wydarzenie to na przykład „Outbreak”. W kulminacyjnych momentach pojawiają się oczywiście niespodziewane cofnięcia w czasie. Innym świetnie wykorzystywanym zabiegiem jest przeskakiwanie między różnymi bohaterami – Davidem, jego dziewczyną Amy, oraz Johnem, który mimo że umarł na końcu, to jednak powraca (jest też jeden rozdział-niespodzianka, możliwe, że najlepszy w powieści, ale nie powiem, kogo dotyczy) – w chwilach, gdy dotychczas opisywana postać wpakuje się po uszy w szambo. Kompozycyjnie TBIFoS urywa tyłek.

Wspomniałem, że technicznie rzecz biorąc jest to apokalipsa zombie. No i faktycznie, choć nie mamy do czynienia z żywymi trupami, tylko ludźmi kontrolowanymi przez pasożyta wpełzającego do ust (ma nawet wyrostek naśladujący język!) i łączącego się z układem nerwowym, a następnie doprowadzającego do groteskowych mutacji ciała, to przebieg epidemii mocno przypomina to, do czego przyzwyczaiły nas filmy o zombie: całkowite odcięcie terenu, wkroczenie specjalnych rządowych jednostek (dość świeże jest to, że nie są one przedstawiane jako bezużyteczne ani złe, lecz wykonujące faktycznie potrzebną pracę, nawet jeśli nie do końca przygotowane na to, z czym walczą), rozpad społeczeństwa i stworzenie nowych hierarchii. Nie przepadam za tego rodzaju scenariuszami, ale tutaj wyjątkowo dobrze się bawiłem, w dużej mierze na pewno dzięki stylowi autora, ale nie tylko: Wong w bardzo interesujący sposób opisuje przebieg apokalipsy i to, jak ludzie postrzegają świat (jego artykuł na ten temat). Niczego nie upraszcza – antagoniści miewają słuszność, a bohaterowie popełniają katastrofalne pomyłki. Pozwala się przywiązać do bohaterów i oddziałuje na emocje (był taki moment blisko końca, kiedy lało mi się nie tylko z oczu, ale z nosa i ust też; to była niszcząca dawka emocji). A wszystko obficie polewa sosem grozy, iście lovecraftowskiej mitologii i teorii spiskowych.

No i humorem. Wrzuciłbym tutaj cytat, ale sami możecie przeczytać pierwsze 15 stron. Albo obejrzeć trailer.


Dwie rzeczy, które możecie zrobić w komentarzach:

1. Podzielcie się propozycjami książek na Halloween.

2. Polećcie mi jakąś śmieszną książkę.


***

Jeżeli nie dość Wam niepokojących i strasznych rzeczy do czytania, jeszcze raz polecę bloga Krypne Opowieści – pojawiło się tam parę nowych, ciekawych tekstów, między innymi Odwaga, opowiadanie o trudnej relacji i lovecraftowskich potworach (nie o trudnej relacji z lovecraftowskimi potworami, choć kto wie, może takie też się pojawi). Jeżeli Wam się spodoba, jest też strona na Fejsie, którą można polubić.

piątek, 5 października 2012

Przeczytane we wrześniu

Może tylko ja tak mam, ale dopiero po zakończeniu okresu przymusowego zapoznawania się z literaturą (nieco dłuższego niż przeciętnie ze względu na studia) poczułem wzrastający na nowo apetyt czytelniczy. Zakończone właśnie wakacje będę dobrze wspominał dobrze z kilku powodów, a jednym z nich jest właśnie to, że na nowo odkryłem, jak ogromną przyjemność może dawać czytanie książek. Z tej okazji postanowiłem podzielić się wybranymi książkami przeczytanymi w tym miesiącu oraz tym, co mi się w każdej z nich podobało. Jeżeli powrót na studia znowu nie uśpi mojej miłości do książek, będę takie notki pisał również później.


M. Chabon, The Amazing Adventures of Kavalier & Clay – zasadniczo bardzo rzadko czytam książki głównonurtowe, fantastyka opisuje świat w sposób, który jest mi dużo bliższy. Chabon uwiódł mnie przede wszystkim niesamowicie eleganckim stylem, barwnym i wyszukanym, ale nie popadającym w barokowe rozbuchanie. Poza tym: świetna kompozycja i narracja (trzecioosobowa wszechwiedząca, wyzyskana na maksa, jednym zdaniem odnoszącym się do przyszłości stawia aktualne działania bohaterów w zupełnie innym świetle), dużo pięknych i mądrych zdań o psychice bohaterów i życiu w ogóle. No i od pewnego czasu szczególnie silnie przemawiają do mnie teksty opowiadające o poszukiwaniu i osiąganiu wolności, a ta książka o tym właśnie jest, i nie tylko o tym, bo jeszcze o miłości, samotności i cierpieniu. Nie wspominając już o sporej dawce autoteliczności, opowiadania o samym procesie tworzenia. To wszystko sprawia, że Zdumiewające przygody… stanowią pełnowartościowy literacki posiłek, taki jak dziewiętnastowieczne powieści – ogromny, sycący (w przeciwieństwie do współczesnych fast foodowych cykli) i niesamowicie smaczny. Chabona będę jeszcze czytał.

A w ramach dodatku cytat: Sammy felt, that morning, with his ribs bruised and a wan flavor of chlorine at the back of his mouth, that he would rather not love at all than be punished for loving. He would have no idea how long his life would one day seem to have gone on; how daily present the absence of love would come to feel.

flix, Dziewczyny – na ogół to Ina kupuje tego rodzaju komiksy (obyczajowe, niezależne, o prostej, ale interesującej kresce) a ja je potem od niej pożyczam, sam natomiast zaopatruję się w nieco bardziej mainstreamowe pozycje na przykład z Vertigo. Tym razem jednak się skusiłem, bo ogromnie lubię historie spod znaku „chłopak spotyka dziewczynę, a potem chodzą sobie i rozmawiają” – kilka z moich ulubionych filmów (jak Przed wschodem słońca czy Między słowami) opiera się na takim właśnie schemacie fabularnym. Tutaj jest on zrealizowany w konwencji mocno komediowej, choć bliskość i szczerość bohaterów są zupełnie autentyczne. Ostatecznie wychodzi z tego zaskakująco poważna i mądra opowieść.

V. Woolf, Między aktami – oprócz wychodzenia poza czytelnicze przyzwyczajenia, postanowiłem ponadrabiać też trochę klasyki różnorakiej. Między aktami pożyczyłem na pierwszym salonie literackim (gorąco polecam ten pomysł) – z jakiegoś powodu umiejscawiałem sobie Virginię Woolf nieco wcześniej w czasie (nie mam pojęcia dlaczego!), więc sporym zaskoczeniem było to, jak bardzo ta proza jest modernistyczna. Zaskoczenie zdecydowanie pozytywne, należy dodać; ogromnie lubię zmiany punktów widzenia, zsubiektywizowaną narrację przechodzącą miejscami w strumień świadomości (to styl zupełnie inny niż u Chabona, który o swoich bohaterach pisze mocno „z zewnątrz”) i inne tego typu zabiegi. Zafascynowała mnie ta książka z jednej strony konkretnymi realiami historycznymi i ustosunkowaniem do przeszłości (te kwestie wyczuwałem raczej intuicyjnie, bo nie mam na ich temat wielkiej wiedzy, chętnie przeczytałbym jakieś opracowania na ten temat), a z drugiej duszną, krępującą atmosferą społecznych konwenansów, którą chyba każdy w różnych sytuacjach może odczuć.

W.S. Burroughs, Queer (polski tytuł: Pedał) – druga (w kolejności pisania, nie wydania) powieść Burroughsa, kontynuacja autobiograficznego Ćpuna, opowiada o jego życiu w Meksyku, homoseksualnym romansie i odstawieniu narkotyków. To taki pośredni etap w jego twórczości: stosunkowo prosty, autobiograficzny tekst, w którym jednak pojawiają się już dygresyjne opowieści, które zdominują później jego pisarstwo – mam wrażenie, że teraz lepiej rozumiem, na czym to polega, i chętnie wróciłbym teraz do Zachodniej krainy (no i w końcu chyba przyjdzie pora na Nagi lunch), żeby zobaczyć, jak się zmieni mój odbiór pod wpływem lektury Pedała. Bardzo interesujący jest również kontrast między tą powieścią a Ćpunem, widać bowiem wyraźną różnicę w sposobie kreacji głównego bohatera: William Lee na dragach jest wyczilowany i zdystansowany, bez dragów – roztrzęsiony, niepewny siebie, rozpaczliwie pragnący bliskości. Uderzający kontrast. Warto zwrócić jeszcze uwagę na przedmowę (dla niepoznaki umieszczoną na końcu) Burroughsa, która jest doskonałą demonstracją fascynującej techniki literackiej, czyli cut upu.

G.K. Chesterton, Powrót Don Kichota – Chesterton lubi w swoich powieściach zderzać ze sobą przeciwstawne idee i patrzeć, co z tego wychodzi. I chociaż zawsze widać wyraźnie, po której stoi stronie, to nigdy nie dokonuje uproszczeń, ba, czasami potrafi nawet znaleźć rzeczy łączące adwersarzy. Tak też się dzieje w tej powieści, w której ścierają się arystokraci pragnący powrotu czasów średniowiecznych oraz socjaliści. A ja tak mam z samym Chestertonem, z którym w wielu kwestiach głęboko się nie zgadzam, a w innych radośnie mu przytakuję. Ale dzięki temu zmusza do myślenia, nie wspominając już o tym, jakim jest fantastycznym gawędziarzem.

wtorek, 2 października 2012

Doctor Who s07e05: The Angels Take Manhattan

Z poczucia obowiązku wspomnę o SPOILERACH. Nie czytaj przed obejrzeniem piątego odcinka siódmego sezonu.



A więc pożegnaliśmy Pondów. Może nie z wykopem, ale na pewno ze łzami w oczach. Tym razem nie było żadnych bombastycznych ani też przerażających pomysłów, był za to autentyczny smutek. I w efekcie powstał chyba najlepszy odcinek tej połówki sezonu, odcinek, w którym wszystko było na miejscu. A jednocześnie trudno mi powiedzieć o nim wiele więcej, poza smutnym „Och, Pondowie”. Bo trudno pisać o emocjach, jakie wywołuje odejście dwójki ludzi, z którymi spędziło się ponad dwa lata (nawet, jeśli byli to ludzie nieprawdziwi) i obserwowanie takiego poświęcenia, jak w końcówce odcinka. Tego trzeba doświadczyć. Dlatego notka ta będzie dużo mniej koherentna niż poprzednie i ograniczę się po prostu do wspomnienia o kilku rzeczach, które zwróciły moją uwagę, w dość przypadkowej kolejności.


– Powtórzę jeszcze raz: cieszę się bardzo, że Moffat nie próbował przeładować tego odcinka genialnymi pomysłami i całość była podporządkowana pożegnaniu Amy i Rory'ego. Dzięki temu wszystko ze sobą świetnie grało.

– Anioły straszyły mało, a jeśli już, to w sposób dość standardowy. Mimo to za pomocą Winter Quay Moffatowi udało się w fantastyczny sposób przedstawić ich charakter, a ja uzmysłowiłem sobie, do czego sprowadza się ich charakter (może ktoś już na to kiedyś wpadł, ja dopiero teraz potrafię to właściwie opisać): Anioły są głodne. W pewnym sensie czyni je to przeciwnikami jeszcze prostszymi niż Dalekowie i Cybermeni, za których działaniami stoi jakaś ideologia. Samotni Zabójcy chcą się po prostu najeść i cały ich ogromny intelekt jest skierowany na zdobycie pożywienia. To drapieżnicy, którzy zastawiają pułapki (Winter Quay było niesamowicie pomysłową pułapką) i lubią się bawić swoimi ofiarami (to już widzieliśmy zresztą w piątym sezonie).

– Statua Wolności jest co prawda z metalu, a nie z kamienia, ale i tak rządziła. Ujęcie z nią było dla mnie najładniejszym kadrem w tym odcinku.

Only you could fancy someone in a book – nie, Rory, wcale nie.

– Świetne okulary, Amy.

– Czasami w odcinkach Moffata ma się wrażenie, że bohaterowie spędzają długie minuty na wymyślaniu błyskotliwych i dowcipnych tekstów, dzięki którym wyjdą na inteligentnych. W tym odcinku dialogi brzmią po prostu tak, jakby bohaterowie byli błyskotliwi, dowcipni i inteligentni. Bardzo mnie to ucieszyło.

He said: “I just went to get coffee for the Doctor and Amy. Hello, River.” –ten moment autentycznie wywoływał ciary.

Timey wimey stuff i motyw z książką były bardzo dobre (czy tylko ja myślałem, że wyrwane zakończenie umożliwi Doktorowi zmianę przyszłości?); paradoksalna natura Nowego Jorku i niemożność ponownego spotkania Doktora z Pondami trochę naciągnięte, ale nie takie rzeczy już akceptowaliśmy w tym serialu.

– River, kiedy akurat nie jest jedną z postaci, które silą się na dowcipy, jest fantastyczna.

You think you'll just come back to life? – When don't I?! – Rory jest najlepszy.

– TEN moment. Doskonały, z nieprzesadzonymi dialogami i świetną muzyką. Nawet zwolnione tempo działa, choć czasami potrafi zepsuć rzeczy dobre.

– Wszystko dobrze, wszyscy są uratowani (z wyjątkiem kolekcjonera Aniołów? ale kto by tam się nim przejmował) iii już nie.

– Moment, w którym Amy daje się dotknąć Aniołowi, przypomina mi Amy's Choice, jeden z moich ulubionych odcinków. Nie mogę tego nie lubić.

– Biedny Brian.


I w ten sposób dotarliśmy do końca podróży Pondów z Doktorem. Przez te trzy miesiące (czy tylko ja wolałbym 13 odcinków jednym ciągiem?) możemy się teraz pozastanawiać co dalej, kiedy wrócą Shakri i jak to będzie z Polami Trenzalore. Jedno jest pewne – duuużo się zmieni.


Och, Pondowie. Będę tęsknił.