Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przekład. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przekład. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 lutego 2017

M. Ondaatje, Zbieracz cynamonu

Gdybym był zbieraczem cynamonu
najechałbym twoje łoże
zostawił żółty pył z kory
na twojej poduszce.

Zapach unosiłby się z twych ramion i piersi
nie mogłabyś tak przejść przez targ
by fach moich palców
nie niósł się za tobą. Ślepcy
stawaliby wpół kroku pewni kogo napotkali
mimo twych licznych kąpieli
pod rynną, w monsunie.

Tu u szczytu uda
na gładkim pastwisku
w sąsiedztwie twych włosów
w bruździe biegnącej
wzdłuż pleców. Na kostce.
Wśród obcych będziesz zwana
żoną zbieracza cynamonu.

Przed ślubem ledwie wolno mi było
na ciebie spojrzeć,
a nigdy dotknąć
– strzeżonej przez czujną matkę, braci-zabijaków.
Nurzałem ręce
w szafranie, okrywałem
je smolnym dymem,
pomagałem bartnikom…

Raz, gdy pływaliśmy,
dotknąłem cię pod wodą
i nasze ciała zachowały wolność,
mogłaś mnie objąć ślepa na mój zapach.
Wdrapałaś się na brzeg, powiedziałaś

             Tak możesz dotykać innych kobiet
żony ścinacza trawy, córki wypalacza wapna.
Szukałaś na ramionach
brakującej woni

                                     i wiedziałaś

                to żadna przyjemność
być córką wypalacza wapna
zostawioną bez zmazy
jakby kochaną w milczeniu
jakby zranioną bez rozkoszy blizny.

Przytknęłaś
brzuch do mych dłoni
na suchym powietrzu i rzekłaś
jestem żoną
zbieracza cynamonu. Wdychajcie mój zapach.

* * *

Tłumaczenie sporządzone na Warsztaty Przekładu Poetyckiego, które odbywają się w Krakowie w ramach Festiwalu Miłosza.

wtorek, 20 września 2016

Wierszowy wtorek. Ch. Simic, Sklep z odzieżą używaną

Duży wybór przeszłych żyć:
Przebieraj w nich do woli,
Szukając tego, które dobrze leży,
Czyste, świeżo wyprasowane
Choć z przetartym kołnierzykiem.

Odziany w czerń manekin
Czeka przy drzwiach, by cię obsłużyć.
Przyszpila cię wzrokiem.
Jego wąsik jakby rysowany
Czubkiem zgasłego cygara.

Wieże spodni się krzywią,
Gdy próbujesz uciec,
Kapelusze zmarłych toczą się
Po podłodze, spiesząc,
By odprowadzić cię za drzwi.

* * *

Tłumaczenie sporządzone na Warsztaty Przekładu Poetyckiego, które odbywają się w Krakowie w ramach Festiwalu Miłosza.

Simic nauczył mnie, że poezja niekoniecznie musi być na serio – może być zabawna, dziwna, śmieszna i nic się nie stanie, poetycka policja nie przyjdzie, by relegować ją na półkę z wierszykami dla dzieci.

wtorek, 26 lipca 2016

Wierszowy wtorek. W. Blake, Tygrys

William Blake, Tygrys

Tygrze! Tygrze, który płoniesz
W lasach nocy: czyje dłonie
Nieśmiertelne lub spojrzenie
Spięło straszną tę symetrię?

W niebie czy w czeluści łonie
Powstał oczu twoich płomień?
Czyje dłonie go wznieciły?
Ileż w skrzydłach miał On siły?

Czyja sztuka, czyje ręce
Splotły w supeł twoje serce?
A gdy krew zaczęło tłoczyć,
Czyje straszne dłonie, stopy?

Czyje moce i rzemiosło
Czaszę mózgu twego wzniosło?
Kto go wykuł? Jaki uścisk
Grozę jego w garści skupił?

Gdy się gwiazdy w dół rzuciły,
Łzami niebo nawodniły,
Czyś spodobał się Wielmoży?
Czy Baranka i On stworzył?

Tygrze! Tygrze, który płoniesz
W lasach nocy: czyje dłonie
Nieśmiertelne lub spojrzenie
Spięło straszną twą symetrię?

* * *

Zacząłem ten przekład dwa lata temu zainspirowany zajęciami z Poetry in Translation (które przyczyniły się również do powstania tłumaczeń dwóch wierszy Peake’a oraz Powtórnego Przyjścia Yeatsa). Tygrysem zajmowaliśmy się przez całe zajęcia – doczekał się sporej liczby wersji i to, co tłumacze z nim wyczyniali, jest fascynujące, a czasem również przerażające (zwłaszcza rym „czyjej–symetryjej”, pojawiający się u jednego z nich).

Punktem wyjścia dla mojej wersji była chęć zachowania trocheicznej stopy oryginału (chociaż na zastosowanie rymów męskich już się nie porwałem) i użycie wołacza w otwierającej apostrofie do tytułowego zwierza. „Tygrysie”, zastosowane m.in. przez Barańczaka, wydało mi się nieco zbyt rozlazłe. Z pomocą przyszła mi archaiczna forma „tygr” (tak, ona naprawdę istnieje, i nie, nie chodziło mi o „Tybr”) – nie dość, że pozwoliła stosunkowo łatwo rozwiązać problem, jaki sobie postawiłem, to jeszcze ładnie koresponduje z też dość nietypowym „tygerem” użytym przez Blake’a w tytule oryginału.

Pierwsze trzy zwrotki poszły łatwo, kolejne dwie wymagały długiego namysłu – co parę miesięcy do nich wracałem, za każdym razem ponosząc klęskę. Dopiero parę tygodni temu wreszcie mi się ułożyły, więc wreszcie – z ulgą i nie bez odrobiny dumy – mogę zaprezentować rezultat.






poniedziałek, 4 stycznia 2016

Mervyn Peake: Po wielkim oceanie...

Mervyn Peake nie po raz pierwszy gości na łamach niniejszego bloga. Tym razem zamiast posępnego wiersza opisującego zniszczony Londyn – nonsensowna piosenka tytułowego bohatera powieści Mr. Pye. Jej tłumaczenie było dla mnie ciekawym zadaniem, bo postanowiłem podejść do sprawy inaczej niż zwykle: w miarę możliwości zachować formę, za to swobodniej (ale z zachowaniem sedna) potraktować treść.

***

Po wielkim oceanie
Płynąłem wszerz i wzdłuż,
A ze mną mną cocker spaniel,
Kanapa i pięć róż.

Wokoło mnie rekiny
Szczerzyły zęby swe,
Nie miałem tam dziewczyny
I nikt nie szukał mnie.

Wtem! – poprzez morską pianę
(Co mile twarze chłodzi) –
Ujrzałem niespodzianie
Brak jakiekolwiek łodzi.

Dla zainteresowanych zamieszczam również oryginał:

O'er seas that have no beaches
To end their waves upon,
I floated with twelve peaches,
A sofa and a swan.

With flying-fish above me,
And with cat-fish all around,
There was no one to love me,
No hope of being found --

When, on the blurred horizon
(So endlessly a-drip),
I saw—all of a sudden!
No sign. . .of any. . .ship.

piątek, 1 sierpnia 2014

Zaczarowana dorożka i magiczne krakowskie ławki

Opublikowałem już na blogu kilka poetyckich przekładów, pochwalę się więc również tym, który okazał się najtrudniejszy, ale i przyniósł największą satysfakcję.

23 kwietnia na krakowskich Plantach pojawiły się ławki specjalnymi tabliczkami. Na każdej z nich widnieje nazwisko znanej pisarki/pisarza oraz kod QR, który można zeskanować i trafić na stronę z biogramem tejże/tegoż oraz fragmentem utworu nawiązującym do Krakowa. Akcja promuje Kraków jako Miasto Literatury UNESCO.

Moim wkładem w projekt był przekład na język angielski Zaczarowanej dorożki Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Ławkę można znaleźć na odcinku Plant pomiędzy ulicą Szewską i Św. Anny, ale strona jest także dostępna pod linkiem. Gorąco zachęcam do czytania i słuchania, a osoby przebywające akurat w Krakowie: do poszukiwania ławek i słuchania poezji.

poniedziałek, 14 lipca 2014

William Butler Yeats: Powtórne Przyjście

The Second Coming Williama Butlera Yeatsa to wiersz stosunkowo prosty do przełożenia; nie uświadczymy tutaj ani składniowych łamańców, ani skomplikowanego układu rymów, który należałoby jakoś ładnie oddać. W dodatku przekładu dokonał już Stanisław Barańczak, więc właściwie wszyscy pozostali tłumacze mogą spokojnie iść do domu, czyż nie?

Wersja Barańczaka wydała mi się jednak zbyt nieregularna, pierwszy impulsem było więc sporządzenie wersji, którą będzie mi się dobrze czytało. Później zaś zaprzątnął mnie problem pytajnika na końcu wiersza – pytajnika, który pojawia się w polskich przekładach oraz w wersjach anglojęzycznych dostępnych on-line. Intuicja podpowiedziała mi jednak nie tylko usunięcie go, ale i uczynienie ostatniego zdania częścią zdania poprzedzającego. Oryginalny manuskrypt (do znalezienia tutaj) zdaje się wspierać taki wybór, choć nie wiadomo wcale, czy jest to ostatnia wersja zaakceptowana przez poetę i wykwalifikowani edytorzy na pewno mieliby tutaj wiele do powiedzenia. Ponieważ jednak polski czytelnik może się zapoznać z kilkoma wersjami z pytajnikiem, uważam istnienie jednej bez za usprawiedliwione.

***


William Butler Yeats
Powtórne Przyjście


Szersze, wciąż szersze zataczając kręgi,
Sokół nie słyszy głosu sokolnika.
Świat się rozpada, brakło mu spoiwa;
Bezład zalewa go wezbraną falą
O grzywie z krwawej piany, która wnet
W topieli pogrąża ryty niewinności;
Najlepszym brak przekonania, zaś najgorszych
Po brzegi wypełnia płomień gorliwości.

Z pewnością objawienie jest już niedaleko;
Z pewnością Powtórne Przyjście jest już niedaleko.
Powtórne Przyjście! Ledwie skończyłem mówić,
Gdy wizja ogromna wprost ze Spiritus Mundi
Przesłania mi oczy; wśród piasków pustyni
Monstrum o lwim ciele i głowie człowieka,
Spojrzeniu, tak jak słońce, pustym i bezdusznym,
Dźwiga się powoli, podczas gdy dokoła
Krążą ptaków pustynnych, obruszonych cienie.
Mrok przykrywa obraz; lecz ja wiem już teraz,
Że sen kamienny dwudziestu stuleci
W koszmar zmieniło bujanie kołyski,
I wiem, jaka bestia, gdy jej godzina nadeszła,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić.

środa, 11 czerwca 2014

John Betjeman: Slough

Lubię Slough odkąd usłyszałem je w The Office. Pod regularną formą kryje się spora dawka jadu, wymierzona nie tylko w tytułowe miasto, ale też w różne bolączki nowoczesności. Choć wywołał on zrozumiałe wzburzenie – powstała nawet wyjątkowo słaba replika (do znalezienia na samym dole linkowanej strony) – naoczni świadkowie twierdzą, że od czasu powstania wiersza niewiele się w Slough zmieniło a jeśli już, to na gorsze.

O ile mi wiadomo jest to pierwszy przekład tego wiersza na język polski.

***


John Betjeman
Slough

Drogie bomby, w Slough uderzcie!
Niech to miasto spłonie wreszcie,
Cierpień naszych kres przyspieszcie –
Przybywaj, Śmierci!

Drogie bomby, zmiećcie w proch
Kantyn chłodnych, jasnych loch,
W puszkach owoce, mięso, groch,
Oddech i myśli.

Zburzcie ten burdel miastem zwany,
Gdzie „dom” to cztery gołe ściany
Za kredyt z trudem wyżebrany
Na lat dwadzieścia.

Dorwijcie jeszcze tłustą szuję,
Co wiecznie kręci, wiecznie knuje
I do kąpieli potrzebuje
Kobiecych łez:

Zniszczcie mu biurko wiele warte,
Dłonie błądzące wciąż uparcie,
Niech się zadławi sprośnym żartem
I niechaj krzyczy.

Lecz miejcie litość wobec młodych,
Łamiących wyłysiałe głowy
By zliczyć koszty i przychody –
Zaznali piekła.

To nie ich wina, że nie znają
Ptaków, które tu śpiewają,
Że do Maidenhead wciąż gnają,
By pić na umór,

I plotą o sporcie, samochodach
W pseudo-tudorskich barów progach
Czkają, na chwiejnych sunąc nogach –
Nie patrzą w gwiazdy.

W ich domach siedzą żony, które
Kręcą tlenioną koafiurę,
Kremy wcierają w suchą skórę,
Malują dłonie.

Drogie bomby, w Slough uderzcie,
Niech je pług zaorze wreszcie.
Wzejdą tu kapusty jeszcze –
Ziemio, odetchnij.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Mervyn Peake: Londyn, rok 1941

Mervyn Peake to jeden z moich najważniejszych twórców, więc gdy zacząłem niedawno podejmować różnorakie próby związane z przekładem poezji, zdecydowałem się przetłumaczyć również jeden z jego wierszy. London, 1941 znajduje się w ścisłej czołówce, nie tylko dlatego, że dotyczy Londynu.

***


Mervyn Peake
Londyn, rok 1941

Na wpół z kamienia i bólu; jej głowa,
Od której płatami gips odpada
Jak ciało od chropawej kości, obraca się
Na kamiennej szyi; jej oczy
Bez powiek to okna o wybitych szybach,
Każda źrenica w kształcie gwiazdy
Otwarta na salę tak wielką –
Jak głowa może ją zmieścić?

Gryzący dym
Wypełza w splotach z nierówności
Szkła rozbitego przez niebo, lustrzane płomienie
Jak szaleńcy tańczą po odłamkach.

Wszystko jest bezruchem prócz tańca odłamków
I powolnego splatania wstęg dymu.

Jej pierś – skruszone cegły, których czarny bluszcz
Czepiał się jak dziecko, co szuka schronienia,
A teraz zwisa bezwładnie z pasami papieru,
Kruchymi, zblakłymi od ognia trenami wiotkiego papieru
Powtarzającymi wciąż niknący motyw liścia i lilii.

Trawa zamiast włosów na jej zimnej skórze, miejska trawa,
Przywiędła i falująca na gipsowej skroni
Od wiatrów hulających po miejskich ulicach.

W świecie nagłego strachu i pożogi
Góruje strzelista; kamienie u jej szyi,
Rdzawe żebra jak ogrodzenia wokół serca;
Posąg wyschniętych ran – zimowych ran –
O, matko ran; na wpół z kamienia i bólu.

sobota, 18 maja 2013

O zaufaniu do tłumacza

Jako student przekładoznawstwa i osoba zainteresowana różnymi problemami związanymi z procesem tłumaczenia, z ogromnym zainteresowaniem czytałem dyskusję (momentami bardzo intensywną) na temat tłumaczenia Władcy Pierścieni, która toczyła się tutaj. Nie chcę się wypowiadać na temat samego tekstu, bo kłótnie o polskie nazwy trwają od lat i chyba nie zmierzają w żadnym konkretnym kierunku. Przy okazji jednak w komentarzach wychodziły na jaw różne poglądy na funkcje tłumaczenia oraz tego, jak ten proces powinien przebiegać. I z tego wszystkiego zacząłem rozmyślać o relacji między czytelnikiem a tłumaczem, konkretnie: nad zaufaniem lub jego brakiem.

Sprawa wygląda bowiem tak: tłumaczenie Skibniewskiej jest dobre, tłumaczenie Łozińskiego nie. Głównym kryterium, które o tym przesądza, są nazwy własne, u tej pierwszej zachowane w oryginale, u drugiego zaś spolszczone – gdyby to nie przesądzało, można by dać szansę późniejszym wydaniom Łozińskiego, gdzie „wbrew woli, ale za zgodą” tłumacza pozostawiono nazwy oryginalne, co jednak nie nastąpiło. Nie nastąpiło, bo czytelnik czuje się zdradzony: chciał przeczytać Tolkiena, za Tolkiena zapłacił, a tu nagle Łoziński.

Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że zdrada nie wynika ze złej woli tłumacza, tylko z mniej lub bardziej świadomego zaufania, jakie pokłada w nim czytelnik: wiary w to, że obcuje z oryginałem – tylko w innym języku. Oryginał to rzecz święta. Niezależnie od tego, czy wierzymy w intencję autora, który chce nam coś przekazać, czy w tekst, który sam z siebie generuje określone znaczenia, tłumacz ma być tekstowi wierny.

Problem polega na tym, że każdy tłumacz odbiera i interpretuje tekst inaczej, tak samo, jak każdy „zwykły” czytelnik, w związku z czym każdy z nich stworzy inne tłumaczenie (nawet jeśli interpretacje są do siebie zbliżone). Do tego dochodzą różnice między językami – problemy ze znalezieniem odpowiedników (lub ich brak), rozmaite odcienie znaczeniowe słów – oraz przyjęcie różnych strategii przekładu.

Czemu więc Łozińskiemu się oberwało? Nie wnikając w kwestie jakości tłumaczeń (bo też cała dyskusja nie ich dotyczyła, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie), widzę dwa powody. Po pierwsze: chronologia. Przykład Kubusia Puchatka świetnie pokazuje, że pierwsze tłumaczenie może się doskonale przyjąć, nawet jeśli mocno zniekształca tekst, kolejne, mimo wierności (którą swoją drogą też można różnie definiować) względem oryginału, mają już o wiele trudniej. Czytelnicze wyobrażenie tekstu oryginalnego bardzo łatwo więc kształtować. Po drugie: spolszczenie nazw to decyzja bardzo widoczna, natychmiast przyciągająca uwagę, choć w procesie przekładu trzeba podjąć mnóstwo innych, równie istotnych. Burzy więc iluzję obcowania z Oryginalnym Tekstem, choć przecież wszystkie inne słowa angielskie zamienione na polskie odpowiedniki (a więc całe tłumaczenie) są niczym innym jak ingerencją weń tego konkretnego tłumacza.

To czytelnicze wrażenie potęguje z pewnością fakt, że tłumacze rzadko tłumaczą się ze swoich decyzji – najczęściej wtedy, kiedy są one bardzo widoczne, tak jak właśnie Łoziński, czy Andrzej Polkowski, zamieszczający na końcu każdego tomu serii o Harrym Potterze słowniczek terminów, gdzie podaje etymologię słów i wyjaśnia, czemu przełożył tak, a nie inaczej. Najjaskrawsze przykłady można znaleźć tam, gdzie tłumacz musi najmocniej ingerować: nie tak dawno temu miałem przyjemność przeczytać Gilgamesza w przekładzie (a może już adaptacji?) Roberta Stillera. Tekst eposu zachował się w postaci niekompletnej, niektóre z tablic dotrwały do naszych czasów tylko w postaci szczątkowej, niektóre zaś zostały mniej lub bardziej udolnie zrekonstruowane – na przykład zakończenie, powtarzające tekst jednego z wcześniejszych rozdziałów, które Stiller zdecydował się zmienić na wersję zgodną z wcześniejszymi wydarzeniami i lepiej oddającą ducha utworu. W takiej sytuacji obszerny wstęp, w którym tłumacz podaje źródła, z których korzystał, oraz motywacje, jakie nim kierowały, wydaje się nieodzowny.

Co powinien wobec tego począć czytelnik? Może oczywiście pozbyć się pośrednika i czytać teksty oryginalne. To rozwiązanie bardzo atrakcyjne, choć nie zawsze możliwe – istnieje zbyt wiele języków, by poznać je wszystkie. W pozostałych przypadkach musi więc chyba zdobyć się na odwagę i zaufać tłumaczowi, mając świadomość, że tekst, który czyta, oryginałem nie jest i nie będzie. I liczyć się z ryzykiem rozczarowania, którego nie można zminimalizować – przynajmniej dopóki wszyscy tłumacze nie zaczną się tłumaczyć.


Na obrazkach (pierwszy autorstwa Jacopo Tintoretto, drugi Domenico Ghirlandaio) święty Hieronim – patron tłumaczy.