środa, 31 grudnia 2014

W drodze na Górę

Miałem napisać podsumowanie czytelnicze – przygotowałem nawet w Excelu piękne, kolorowe słupki (z podpisami!). Ale zobaczyłem swój Year in Review na Facebooku (jak wszyscy) i to, co zobaczyłem, skłoniło mnie od myślenia.

Pisanie pojawiło się w moim życiu dość wcześnie. Gdy miałem siedem lat, zapisałem 32-kartkowy zeszyt w kratkę opowiadankami o niejakiej Alicji, mojej rówieśniczce, przeżywającej rozmaite perypetie. To była moja pierwsza książka. Później, jak u wielu ludzi, przyszedł czas na poezję. Jeszcze później, mniej więcej wtedy, gdy poczułem, że pisanie prozy jest mi bliższe niż jakakolwiek inna czynność – przestałem pisać.

Przestałem pisać, bo poczułem, że nie mam nic wartego napisania. Na małpowanie tego, co podówczas czytałem, szkoda mi było czasu (może czytałem niezbyt dobre rzeczy?). Ten stan trwał kilka lat. Coś w międzyczasie skrobałem, ale zawsze z obawą, że gdy skończę ten tekst, pomysły mnie opuszczą i następnego nie będzie. Niewiele rzeczy kończyłem; kilku najlepszych pomysłów trzymałem się kurczowo, by starczyły na jak najdłużej. Nigdy ich nie zrealizowałem.

W międzyczasie za to trochę się rozwinąłem, dojrzałem, nabrałem perspektywy – i pomysły zaczęły przychodzić. Zapełniam notatniki wiedząc, że większości z tych rzeczy nie wykorzystam. Ale wiem, że to część procesu i, co najważniejsze, już się nie boję.

Mój Year in Review zaczyna się od wyjazdu do Norwich i… na nim się kończy. Druga połowa 2014 roku nie istnieje. Nie dziwi mnie to. Norwich obfitowało w podróże i ludzi, których można otagować. Po powrocie musiałem zacząć szukać pracy, dorabiając przy okazji zleceniami czy dorywczą pomocą ojcu. Myślałem. I nadal niewiele pisałem.

Moje wyobrażenie pisarskiego życia było zawsze dość pustelnicze: człowiek wstaje rano, je śniadanie, po czym na długie godziny zamyka się w pokoju i tworzy. Świat zewnętrzny rozprasza, trzeba go więc wyprosić za drzwi, odciąć się, udać w miejsce odosobnienia.

Zazwyczaj takie „idealne dni” kończą się binge watchingiem seriali albo odświeżaniem w kółko tumblra. Pustelnia zachęca do bezczynności. Wszystko, co chcę napisać, jest już w mojej głowie, a skoro wokół nikogo nie ma, dlaczego miałbym się wysilać?

Zrozumiałem, że świat, od którego chciałem uciec, ma też swoje dobre strony, bo mobilizuje do działania. Polter, KZ, Pulpozaur – wszystkie te miejsca pomagały i pomagają mi zmobilizować się do pisania. Tak samo studia w Norwich; choć napisanych tam opowiadań nie zaliczam do najlepszych swoich tekstów, to nie powstałyby pewnie, gdyby nie trzeba ich było przynieść na zajęcia czy zaliczenie.

Pogrążenie się za bardzo w świecie też nie okazało się jednak dobre. Świat rozprasza. Tyle szans, okazji, inicjatyw. Łatwo jest się w nie zaangażować, łatwo zrezygnować na ich rzecz z własnych projektów, zwłaszcza, gdy do tych ostatnich brakuje motywacji, gdy nie wiadomo, czy efekt końcowy będzie cokolwiek wart. Świat stawia wymagania i w ten sposób prowokuje do działania. Ale czasem także odciąga od tego, co ważne. Jak napisała Olga Tokarczuk*: „Im bardziej odnajduję się w świecie, tym bardziej gubię się w sobie”. W takich momentach przydaje się odcięcie od świata, moment introspekcji. Neil Gaiman tak to ujął, gdy opisywał początki swojej kariery:

Pomagało mi wyobrażenie sobie, że mój cel – bycie pisarzem, przede wszystkim prozaikiem, tworzenie dobrych książek i komiksów, utrzymywanie się ze słów – jest górą.
Wiedziałem, że tak długo, jak będę się zbliżał do góry, wszystko będzie w porządku. A kiedy naprawdę nie wiedziałem co robić, zatrzymywałem się i zastanawiałem, czy zbliżam się do góry, czy się od niej oddalam. Odrzucałem posady redaktora w czasopismach, przyzwoite posady za przyzwoite pieniądze, bo wiedziałem, że – choć atrakcyjne – oddalałyby mnie od góry. Gdyby te oferty pojawiły się wcześniej, być może bym je przyjął, bo znajdowałyby się bliżej góry niż ja.

W ciągu tych kilku lat, gdy odkryłem, że mogę mieć coś do powiedzenia, zaszedłem całkiem daleko, być może jednak zboczyłem trochę z kursu. Muszę na nowo zlokalizować swoją górę i zastanowić się nad dalszą drogą. Może ostatnio za bardzo przeszedłem na stronę świata i konieczny będzie powrót do siebie? Nie całkowity; tylko gdzieś pośrodku da się w pełni żyć i nie chcę całkiem rezygnować z tego, co daje mi zewnętrzna mobilizacja. Ostatni etap Campbellowskiego monomitu nazywa się w końcu „Władca dwóch światów”. Ale drobna korekta kursu nie zawadzi.

Oto mój plan na 2015 rok. A życzenia? Życzę Wam, żebyście zawsze mieli swoją górę przed oczami.

* – Cytat pochodzi z książki Lalka i perła.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Pulpozaur i popmodernistyczny debiut

Po dłuższej przerwie w pisaniu powoli zacząłem na nowo się rozkręcać, wyrabiać nawyk codziennego siadania nad kartką papieru, ćwiczyć zdolność skupienia. Efektem jest recenzja ciekawego, choć przytłaczającego momentami zbioru reportaży Ewy Winnickiej pt. Angole – zapisu różnych losów Polaków, którzy po otwarciu granic wyemigrowali do Zjednoczonego Królestwa. Artykuł ten jest moim debiutem w tygodniku Popmoderna.

23 listopada Pulpozaur we współpracy z Krakowskimi Smokami zorganizował Serialkon – pierwszy w Polsce konwent poświęcony wyłącznie serialom. W Sieci można znaleźć kilka relacji z tego wydarzenia, w tym jedną sporządzoną przez nas, czyli organizatorów. Publikujemy także spisane wersje prelekcji i paneli – ukazał się już zapis rozmowy na temat Hannibala, w której uczestniczyłem wraz ze Zwierzem Popkulturalnym oraz Myszą, całość zaś niezwykle profesjonalnie prowadził Przemek Zańko.

piątek, 7 listopada 2014

Przybijam piątkę komiksowi


Aleja Komiksu rozkręciła łańcuszek, w którym należy wskazać pięć komiksów, które poleciłoby się osobie, która na co dzień komiksów nie czyta. Szczytna akcja i z zainteresowaniem czytałem kolejne wpisy – aż tu nagle sam dostałem nominację od Jerzego Łanuszewskiego, który nie wie jeszcze, że tak naprawdę wcale nie znam się na komiksach. Obawiając się negatywnych konsekwencji zerwania łańcuszka (podobno w ciągu 24 godzin od nienapisania posta z Twojego ulubionego komiksu wychodzi mała dziewczynka i rysuje Ci niezmywalne wąsy na twarzy, kiedy śpisz) postanowiłem coś jednak skrobnąć, a zatem: jeśli nie czytasz komiksów, a chcesz zacząć (a także jeśli czytasz albo kiedyś Ci się zdarzyło i chcesz więcej), możesz rozważyć sięgnięcie po następujące pozycje:

1. Grant Morrison i Frank Quitely, All-Star Superman (polskie wydanie: Mucha Comics) – Morrison wie, o co chodzi w superbohaterach, i wie, o co chodzi w Supermanie. Człowiek w Czerwonych Majtkach na Spodniach jest dobry, pomaga ludziom, zapobiega katastrofom i przeżywa niesamowite przygody przez 12 odcinków.

2. Craig Thompson, Blankets. Pod śnieżną kołderką (polskie wydanie: Timof i cisi wspólnicy) – komiksy to nie tylko superbohaterowie. Jeśli lubisz historie obyczajowe, polecam czarno-białą i pięknie narysowaną historię o dorastaniu, miłości i religii.

3. Gabriel Bá i Fabio Moon, Daytripper. Dzień po dniu (polskie wydanie: Mucha Comics) – a może lubisz klimaty troszkę bardziej zakręcone, realizm, ale magiczny: Murakami, a może García Márquez? Jeśli tak, to Daytripper powinien być w sam raz. Jest Ameryka Południowa, jest miłość, marzenia, odrobina poetyckiej melancholii. Jest pomysł, który żal spoilować, więc tego nie zrobię. Oczarowująca rzecz.

4. Neil Gaiman i inni, Sandman: Kraina snów (polskie wydanie: Egmont) – przesuwamy się jeszcze bardziej w stronę fantastyki i trafiamy na literacką gwiazdę, czyli Neila Gaimana. Jeśli znasz i lubisz jego książki albo po prostu masz ochotę na trochę fantastyki, Sandman będzie w sam raz. Wydaje mi się, że trzeci tom to świetne miejsce, żeby zacząć, bo to cztery niezwiązane historie, z których jedna ma koty, jedna przepiękne ilustracje Charlesa Vessa, jedna motywy mitologiczne, a jedna Śmierć. Doskonały przegląd, zanim się zacznie wgryzać głębiej w tę historię.

5. Bill Watterson, Calvin i Hobbes (polskie wydanie: Egmont) – starałem się nie powtarzać komiksów, o których w swoich piątkach wspomnieli już moi bardziej obyci znajomi, ale jeśli chodzi o Calvina i Hobbesa, to muszę się poddać i przyłączyć do Repka. Jeśli lubisz humor lub nie masz zbyt wiele czasu na czytanie, sięgnij po przygody chłopca i jego tygrysa. Pasek (albo 5, bo wciąga) do śniadania i dzień od razu będzie lepszy.

Pozostaje kwestia nominacji do wypełnienia łańcuszka, ponieważ jednak odnoszę wrażenie, że wszyscy moi komiksowi znajomi już to zrobili, pozostaje mi tylko wykonać jakiś nędzny unik. A zatem: nominuję Ciebie. Jeśli lubisz komiksy, masz jakieś ulubione tytuły, które mogliby przeczytać również inni, znający komiksy i nieznający: wspomnij o nich na blogu, na fejsie albo gdziekolwiek indziej. Komiksy dobra rzecz.

czwartek, 16 października 2014

Córka czarownicy na Szortalu

Czarownica mieszka sama w domu na końcu ulicy. Asfalt urywa się wkrótce potem, dalej są już tylko pokrzywy i wysoka trawa. Wiosną i latem pielgrzymują tędy chłopcy i dziewczyny. W rosnącym jeszcze dalej lesie urządzają ogniska. Czarownica rzuca czasem dyskretne uroki, żeby nie przydarzyło im się nic złego.

Na Szortalu ukazała się moja miniatura pt. Córka czarownicy. Zachęcam do lektury.

wtorek, 2 września 2014

O słuchaniu książek

O ile do ebooków nie trzeba mnie było specjalnie przekonywać – to niezwykle wygodny format, zwłaszcza w przypadku grubych książek – o tyle audiobooki specjalnie mnie nie pociągały. Ostatecznie: umiem czytać, to sobie przeczytam, prawda? Okazja czyni jednak konsumenta kultury (wiedzą o tym świetnie twórcy Humble Bundle czy Book Rage’a); portal Audible (część Amazona) oferuje 30-dniowy okres próbny, a na zachętę dodaje darmową książkę. Akurat Neil Gaiman zachwalał firmowaną przez siebie linię audiobooków. No to skorzystałem.

Od tego czasu przesłuchałem już kilka innych książek i pomyślałem, że warto podzielić się wrażeniami. Audiobooki pod pewnymi względami mocno odróżniają się od książek papierowych – również na plus.

Pierwszą z zalet jest wygoda. W dobie odtwarzaczy mp3 audiobooki okazują się jeszcze poręczniejsze niż książki elektroniczne. Podczas jazdy zatłoczonym autobusem nawet korzystanie z czytnika wymaga czasem zgoła akrobatycznych wygibasów. W przypadku audiobooka wystarczy włożyć słuchawki do uszu i już możemy cieszyć się książką, rąk używając tylko do utrzymywania się przy życiu. Problemem przestają być także niedostatki oświetlenia.

Czytający dużo i w każdych warunkach (a do tego nagminnie korzystający z komputera) wiedzą, jak obciążone bywają nasze oczy. Także pod tym względem audiobooki okazują się nieocenione, pozwalają bowiem nieco odpocząć wzrokowi. Bardzo przyjemnie wspominam wieczory, które spędziłem leżąc z zamkniętymi oczami i słuchając Deathless (polski tytuł: Nieśmiertelny) Catherynne M. Valente.

Z tym też wiąże się trzecia zaleta: audiobooki oddziałują na inny zmysł niż zwykłe książki, i w związku z tym wyobraźnia zaczyna pracować nieco inaczej. Gdy słucham nagrania, bohaterowie, miejsca i zdarzenia opisane w tekście jawią mi się o wiele wyraźniej niż zwykle, ponieważ mogę się w pełni skupić na ich wizualizowaniu.

A jakie są problemy? No cóż. Jeśli uznamy druk za medium neutralne, gdzie wyobrażenie sobie każdego elementu zależy wyłącznie od czytelnika, to audiobook stanowi już pewne zapośredniczenie. Sposób czytania przez lektora/-kę może wpływać na to, jakie zdanie wyrabiamy sobie na przykład na temat bohaterów. Głos może także irytować, a wtedy kto wie, czy metaforycznie nie rzucimy o ścianę książką, która na papierze skradłaby nam serce.

Druga wada wynika nie tyle z medium, co z naszych kulturowych przyzwyczajeń. Kto z Was słucha muzyki w tle podczas śniadania, odpisywania na mejle czy sprzątania? Przypuszczam, że zebrałoby się spore grono. Uczymy się poświęcać mniej uwagi bodźcom dźwiękowym. Ważniejsze od plumkania w tle jest to, co da się kliknąć i zobaczyć na ekranie. Wielokrotnie łapię się na tym, że słuchając audiobooka albo zaczynam jednocześnie zajmować się czymś innym, albo odpływam, bo świadomość nieskupiona na działalności rąk i oczu uznaje, że może się wyłączyć. Tak czy inaczej sporo tracę, najczęściej muszę się potem cofać i odsłuchiwać jeszcze raz spore fragmenty. Z tego powodu odnoszę wrażenie, że nasz codzienny tryb życia nie sprzyja szczególnie słuchaniu książek.

Audiobooki to specyficzna forma lektury. Jeśli chcemy ich w pełni doświadczyć, wymagają bezruchu, skupienia, pewnej bierności. Z tego powodu, choć świetnie nadają się np. do podróży, niekoniecznie pasują do naszego codziennego trybu życia. Być może jednak warto się czasem przestawić – usiąść bez ruchu, zamknąć oczy i po prostu słuchać.

A Ty – czy korzystasz z audiobooków? Jeśli tak, to ile uwagi im poświęcasz? W jakich okolicznościach słuchasz? Daj znać w komentarzu.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wiedza, której nie wymagano na tegorocznym egzaminie dojrzałości (lista otwarta)

Zawsze w maju daje się słyszeć narzekanie na to, jak mało dociskani są maturzyści, często połączone z „za moich czasów matura coś znaczyła”. Myślę wtedy o tych wszystkich rzeczach, których nie uczy się w szkołach, a bez których nazywanie matury „egzaminem dojarzałości” wydaje się żartem.

***


Wiedza, której nie wymagano na tegorocznym egzaminie dojrzałości (lista otwarta)

1. jak wypełnić PIT;
2. jakie dokumenty są potrzebne, by umówić się do lekarza w obcym mieście;
3. co zrobić, gdy oczekiwania rodziców nie pokrywają się z naszymi dążeniami;
4. co odpowiedzieć, gdy ktoś mówi, że przytyliśmy;
5. kiedy zaakceptować fakt, że nie zrobimy w życiu wszystkiego, co chcieliśmy;
6. jak cieszyć się faktem, że zrobimy wiele innych rzeczy;
7. jak wychować dziecko, aby było szczęśliwe;
8. kiedy walczyć o związek, a kiedy go zakończyć;
9. jak wymienić korki;
10. co zrobić z pijanym człowiekiem w autobusie;
11. co zrobić, gdy podejdzie do nas zabłąkane zwierzę;

piątek, 1 sierpnia 2014

Zaczarowana dorożka i magiczne krakowskie ławki

Opublikowałem już na blogu kilka poetyckich przekładów, pochwalę się więc również tym, który okazał się najtrudniejszy, ale i przyniósł największą satysfakcję.

23 kwietnia na krakowskich Plantach pojawiły się ławki specjalnymi tabliczkami. Na każdej z nich widnieje nazwisko znanej pisarki/pisarza oraz kod QR, który można zeskanować i trafić na stronę z biogramem tejże/tegoż oraz fragmentem utworu nawiązującym do Krakowa. Akcja promuje Kraków jako Miasto Literatury UNESCO.

Moim wkładem w projekt był przekład na język angielski Zaczarowanej dorożki Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Ławkę można znaleźć na odcinku Plant pomiędzy ulicą Szewską i Św. Anny, ale strona jest także dostępna pod linkiem. Gorąco zachęcam do czytania i słuchania, a osoby przebywające akurat w Krakowie: do poszukiwania ławek i słuchania poezji.

wtorek, 29 lipca 2014

Pulpozaurowa paczka

Snog Marry Avoid? to program modowo-makeoverowy, stanowiący bodaj najbardziej wyrafinowany wyraz perfidii, jaka cechuje współczesne podejście do piękna, a także odsłaniający przed widzami zupełnie nową wizję dystopijnej, totalitarnej przyszłości. Jak można się spodziewać, cieszy się szaloną popularnością już od sześciu sezonów.

Ostatnio na Pulpozaurze ukazało się kilka moich nowych tekstów, zachęcam do lektury:

Are you 'avin' a laff? – omówienie seriali Ricky'ego Gervaisa: część pierwsza, część druga
Brytyjskie dreszczowce w czterech prostych krokach
Fashion State – tekst poświęcony emitowanemu na BBC 3 programowi Snog Marry Avoid?

poniedziałek, 14 lipca 2014

William Butler Yeats: Powtórne Przyjście

The Second Coming Williama Butlera Yeatsa to wiersz stosunkowo prosty do przełożenia; nie uświadczymy tutaj ani składniowych łamańców, ani skomplikowanego układu rymów, który należałoby jakoś ładnie oddać. W dodatku przekładu dokonał już Stanisław Barańczak, więc właściwie wszyscy pozostali tłumacze mogą spokojnie iść do domu, czyż nie?

Wersja Barańczaka wydała mi się jednak zbyt nieregularna, pierwszy impulsem było więc sporządzenie wersji, którą będzie mi się dobrze czytało. Później zaś zaprzątnął mnie problem pytajnika na końcu wiersza – pytajnika, który pojawia się w polskich przekładach oraz w wersjach anglojęzycznych dostępnych on-line. Intuicja podpowiedziała mi jednak nie tylko usunięcie go, ale i uczynienie ostatniego zdania częścią zdania poprzedzającego. Oryginalny manuskrypt (do znalezienia tutaj) zdaje się wspierać taki wybór, choć nie wiadomo wcale, czy jest to ostatnia wersja zaakceptowana przez poetę i wykwalifikowani edytorzy na pewno mieliby tutaj wiele do powiedzenia. Ponieważ jednak polski czytelnik może się zapoznać z kilkoma wersjami z pytajnikiem, uważam istnienie jednej bez za usprawiedliwione.

***


William Butler Yeats
Powtórne Przyjście


Szersze, wciąż szersze zataczając kręgi,
Sokół nie słyszy głosu sokolnika.
Świat się rozpada, brakło mu spoiwa;
Bezład zalewa go wezbraną falą
O grzywie z krwawej piany, która wnet
W topieli pogrąża ryty niewinności;
Najlepszym brak przekonania, zaś najgorszych
Po brzegi wypełnia płomień gorliwości.

Z pewnością objawienie jest już niedaleko;
Z pewnością Powtórne Przyjście jest już niedaleko.
Powtórne Przyjście! Ledwie skończyłem mówić,
Gdy wizja ogromna wprost ze Spiritus Mundi
Przesłania mi oczy; wśród piasków pustyni
Monstrum o lwim ciele i głowie człowieka,
Spojrzeniu, tak jak słońce, pustym i bezdusznym,
Dźwiga się powoli, podczas gdy dokoła
Krążą ptaków pustynnych, obruszonych cienie.
Mrok przykrywa obraz; lecz ja wiem już teraz,
Że sen kamienny dwudziestu stuleci
W koszmar zmieniło bujanie kołyski,
I wiem, jaka bestia, gdy jej godzina nadeszła,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić.

środa, 11 czerwca 2014

John Betjeman: Slough

Lubię Slough odkąd usłyszałem je w The Office. Pod regularną formą kryje się spora dawka jadu, wymierzona nie tylko w tytułowe miasto, ale też w różne bolączki nowoczesności. Choć wywołał on zrozumiałe wzburzenie – powstała nawet wyjątkowo słaba replika (do znalezienia na samym dole linkowanej strony) – naoczni świadkowie twierdzą, że od czasu powstania wiersza niewiele się w Slough zmieniło a jeśli już, to na gorsze.

O ile mi wiadomo jest to pierwszy przekład tego wiersza na język polski.

***


John Betjeman
Slough

Drogie bomby, w Slough uderzcie!
Niech to miasto spłonie wreszcie,
Cierpień naszych kres przyspieszcie –
Przybywaj, Śmierci!

Drogie bomby, zmiećcie w proch
Kantyn chłodnych, jasnych loch,
W puszkach owoce, mięso, groch,
Oddech i myśli.

Zburzcie ten burdel miastem zwany,
Gdzie „dom” to cztery gołe ściany
Za kredyt z trudem wyżebrany
Na lat dwadzieścia.

Dorwijcie jeszcze tłustą szuję,
Co wiecznie kręci, wiecznie knuje
I do kąpieli potrzebuje
Kobiecych łez:

Zniszczcie mu biurko wiele warte,
Dłonie błądzące wciąż uparcie,
Niech się zadławi sprośnym żartem
I niechaj krzyczy.

Lecz miejcie litość wobec młodych,
Łamiących wyłysiałe głowy
By zliczyć koszty i przychody –
Zaznali piekła.

To nie ich wina, że nie znają
Ptaków, które tu śpiewają,
Że do Maidenhead wciąż gnają,
By pić na umór,

I plotą o sporcie, samochodach
W pseudo-tudorskich barów progach
Czkają, na chwiejnych sunąc nogach –
Nie patrzą w gwiazdy.

W ich domach siedzą żony, które
Kręcą tlenioną koafiurę,
Kremy wcierają w suchą skórę,
Malują dłonie.

Drogie bomby, w Slough uderzcie,
Niech je pług zaorze wreszcie.
Wzejdą tu kapusty jeszcze –
Ziemio, odetchnij.

piątek, 9 maja 2014

Jak zatytułować powieść

Niektóre osoby poczuły się zawiedzione niską merytorycznością i konstruktywnością wczorajszej notki. Jeszcze inne wskazały mi szereg zastosowań tytułów opartych na liście – oraz mnóstwo przykładów niezwykle popularnych książek noszących tytuły, których nosić nie powinny. Postanowiłem więc napisać notkę komplementarną, bardziej konstruktywną i merytoryczną. Przeszukałem pamięć pod kątem tytułów, które wydają mi się interesujące (jak pewnie zauważyliście z tytułu, nie będę się ograniczał tylko do fantasy) – i pokrótce opiszę, dlaczego moim zdaniem działają.

Najpierw jednak kilka uwag dotyczących wczorajszej listy:

  1. Owszem, istnieje mnóstwo książek fantasy o tytułach bazujących na mojej liście słów zakazanych. Z Władcą Pierścieni, Czarnoksiężnikiem z Archipelagu, a nawet moim ukochanym Tytusem Groanem na czele. Część spośród tej rzeszy jest nawet dobra.
  2. To właśnie obecność tej rzeszy jest powodem, dla którego obecnie tytułów tego rodzaju należy unikać, a przynajmniej głęboko się zastanowić, zanim się ich użyje. Szybkie ćwiczenie: wyobraźcie sobie, że nie wiecie nic na temat Ursuli K. Le Guin i jej książek. Stajecie przed Czarnoksiężnikiem z Archipelagu i... dajmy na to Przywoływaczem Dusz Gail Z. Martin. Obie książki mają jednakową oprawę, a Wy macie wybrać jedną z nich, nie zaglądając do środka. Czy łatwo byłoby Wam podjąć decyzję?
  3. Klasyczny tytuł (to znaczy: bazujący na najbardziej znanych elementach konwencji) jest doskonały, jeśli piszecie klasyczne fantasy. W takim przypadku lista z poprzedniej notki może Wam posłużyć za źródło inspiracji.
  4. O wiele łatwiej jest napisać, czego nie należy robić, ponieważ literatura nieustannie się zmienia. Wszystkie porady konstruktywne opierają się na tym, co już zadziałało, najczęściej niejednokrotnie, a więc wkrótce działać przestanie. Nikt nie wie, co dopiero zadziała, zanim nie zadziała.
  5. Punkt ostatni, ale najważniejszy: nie istnieją w literaturze żadne zasady, których nie można z powodzeniem złamać, nieważne, co Wam próbują wmówić przemądrzali blogerzy.


A teraz, zgodnie z zapowiedzią: lista dobrych tytułów fantastycznych powieści. Starałem się sięgać po rzeczy jak najświeższe.

Republika złodziei (Scott Lynch)
Na pierwszy ogień idzie bardzo klasyczny tytuł, żeby pokazać, że jednak można. Mamy tutaj i konstrukcję Coś czegoś, i nazwę fantastycznej profesji. Tym, co czyni tytuł ciekawym, jest zestawienie dwóch słów, które rzadko stoją obok siebie. Złodzieje kojarzą się bezprawiem, republika to określenie ustroju państwa – od razu wiadomo, że republika złodziei musi być miejscem ekscytującym i niebezpiecznym, nawet jeśli nie mamy pojęcia ani o autorze, ani o bohaterach.

Ocean na końcu drogi (Neil Gaiman)
Po raz kolejny tytuł zaskakujący zestawieniem elementów (dostrzegacie już prawidłowość?), być może bardziej w oryginale, gdzie użyto słowa lane, oznaczającego wiejską dróżkę albo wąskie przejście między dwoma ogrodzonymi obszarami. Ale nawet po polsku brzmi dość intrygująco, bo drogi zazwyczaj nie kończą się oceanem.

NOS4A2 (Joe Hill)
Prosty, jednowyrazowy tytuł. Wyróżnia go bardzo współczesne pomieszanie liter i znaków (w powieści jest to numer tablicy rejestracyjnej, nie element internetowego narzecza, ale i tak) oraz ciekawa gra słów (czytany po angielsku brzmi prawie jak Nosferatu), która bystrym czytelnikom powie całkiem sporo o tematyce i nastroju powieści.

Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta (David Mitchell)
Tytuł poetycki i enigmatyczny. Zawiera imię i nazwisko głównego bohatera, ale bez „tysiąca jesieni” na pewno nie rodziłby tak wielu pytań: Kim właściwie jest Jacob de Zoet? Skąd pochodzi? Dlaczego ma aż tysiąc jesieni, kiedy ja będę ich miał prawdopodobnie mniej niż sto? I co to w ogóle znaczy „tysiąc jesieni”? Kojarzy się z przemijaniem i, trochę, z Dalekim Wschodem. I tworzy bardzo wyrazisty nastrój.

Jonathan Strange i pan Norrell (Susanna Clarke)
Jeszcze jeden tytuł z imionami bohaterów. Tym razem brak poetyckiej frazy (czy Jonathan Strange i Król Kruków brzmiałby lepiej? Czy może za bardzo jak Harry Potter?), ale: dowiadujemy się, jakiej narodowości są bohaterowie (można stąd również wnioskować, gdzie będzie rozgrywać się akcja). Może nam się skojarzyć klasyczną (tj. XVIII- i XIX-wieczną) powieścią angielską, co powie nam sporo o konwencji. Zastanawiamy się, kim jest tajemniczy, pozbawiony imienia pan Norrell. Wreszcie: nazwisko znaczące. Strange to po angielsku „dziwny, obcy”. Niby wiemy o nim więcej niż o panu Norrellu, ale jednak skrywa jakieś tajemnice. Od razu chce się o nim czytać. A skoro znajduje się na okładce, to pewnie i cała powieść będzie strange.

The Girl Who Circumnavigated Fairyland in a Ship of Her Own Making (Catherynne M. Valente)
Czyli Dziewczynka, która opłynęła Krainę Czarów w łodzi własnej roboty. Tytuł niby rozwlekły, a jednak prosty do zapamiętania. Będzie Kraina Czarów (tudzież Wróżek albo Elfów), będzie dziewczynka, w dodatku nieźle obeznana w szkutnictwie, wreszcie: będzie podróż. Jak można nie sięgnąć po tę książkę? (Użyte w oryginale słowo circumnavigated (zamiast na przykład sailed around) powie nam dodatkowo, że narrator(ka) lubi używać trudnych i staromodnych słów.)

"Repent, Harlequin!" Said the Ticktockman (Harlan Ellison)
Przetłumaczone na polski (nie do końca poprawnie) jako Ukorz się pajacu, rzecze Tiktaktor. Kolejny tytuł, który mówi nam bardzo dużo, zaostrzając apetyt na resztę. Harlekin (żaden „pajac”) silnie się kojarzy w tradycji europejskiej. Trochę błazen, trickster, niezwykle kolorowy. Z drugiej strony mamy tajemniczego Tiktaktora. Nie wiemy, kim jest, ale na pewno ma coś wspólnego z czasem. Na pewno występuje przeciwko Harlekinowi. Jeśli wzywa do ukorzenia, to pewnie reprezentuje jakąś instytucję władzy. I w ten sposób wiemy już, kto bierze udział w głównym konflikcie opowiadania (trochę oszukałem, bo to nie powieść. Ale tytuł ma dobry), a czego ten konflikt dotyczy – dowiemy się z tekstu.


Oto kilka dobrych tytułów. Każdy odnosi się do innego aspektu powieści: bohaterów, fabuły, czarnego charakteru, nastroju. Wszystkie jednak mówią tylko tyle, by zaostrzyć apetyt, by uzmysłowić czytelnikowi, jak wiele pozostaje jeszcze w cieniu – i jak bardzo pragnie dowiedzieć się więcej.

Tak naprawdę każdy z nich jest również organicznie związany z treścią – przede wszystkim dobrze jest więc coś napisać. A wtedy być może tytuł nasunie się sam.

(Patronem notki jest Julian Tepper, który zatytułował swoją debiutancką powieść Balls (pol. Jaja). To zdecydowanie jeden z najlepszych tytułów, z jakimi się spotkałem.)

czwartek, 8 maja 2014

Jak NIE tytułować powieści fantasy

Pisanie nie jest rzeczą łatwą. Gdy już pokonasz Manowce Marazmu i Pastwiska Prokrastynacji, kiedy jako tako nauczysz się władać narzędziami swej sztuki: synekdochą i metaforą, monologiem wewnętrznym, dialogiem, opisem – wypuścisz się skromną łódką na Morze Twórczości. I bardzo łatwo możesz polec, w tym bowiem miejscu czekają na Ciebie Scylla Sztampy i Charybda Przesadnego Udziwnienia.

Jeśli piszesz fantasy, ta pierwsza jest dla Ciebie o wiele większym zagrożeniem. Uciekaj od niej jak najdalej. Wśród zębów Charybdy można wytyczyć sobie drogę wiodącą do sukcesu – spójrz tylko na Jeffa Vandermeera czy Chinę Miéville'a. Ale jeśli zbliżysz się zanadto do Scylli, to pochwyci Cię i zmieni w jeszcze jednego pogrobowca Tolkiena. W wodzie wokół niej ciągle możesz natknąć się na ich ciała, które pustymi oczodołami wpatrują się zazdrośnie w przepływających. Potraktuj ich spojrzenie jako przestrogę.

Sztampę warto przegnać zwłaszcza z okładki. Jeśli gdzieś w połowie książki czytelnik natknie się na jeden czy dwa elementy, które gdzieś już spotkał, nie stanie się wielka tragedia – w końcu już za książkę zapłacił (albo ściągnął z Chomika, ale nie przejmuj się, jeśli piraci, to pewnie nie ma pieniędzy, więc i tak by nie zapłacił). Natomiast jeśli wkradnie się na okładkę, łatwo może zniechęcić potencjalnych fanów. Dlatego warto szczególnie wiele uwagi poświęcić tytułowi. W trosce o stan polskiej fantastyki przygotowałem więc listę słów, których obecność na okładce książki jest wysoce niepożądana.


  1. Nazwy własne. Jeszcze w środku powieści zachwycisz czytelnika niespotykanymi dotąd zbitkami spółgłosek (choć najlepiej będzie, jeśli i od tego się powstrzymasz). Niech przynajmniej okładka go nie straszy.
  2. Tytuły feudalne, w szczególności: król, rycerz, ale też królowa, książę, księżniczka, pan, władca.
  3. Nazwy fantastycznych stworzeń, zwłaszcza smoki i jednorożce, ale dla bezpieczeństwa możesz unikać wszystkiego, co pojawia się w bestiariuszu do D&D.
  4. Nazwy typowych fantastycznych profesji: wojownik, mag, kapłan, złodziej, łowca – odpadają. Podręcznik do D&D po raz kolejny okazuje się dobrym przewodnikiem po złych słowach.
  5. Broń biała i jej części. Żadnych mieczy, ostrzywłóczni, nożytoporów, młotów, glewii, pałaszy itd.
  6. Nazwy pór roku. Martin i Żeromski zużyli już chyba wszystkie.
  7. Określenia wieku. Nic w tytule nie powinno być pradawne, przedwieczne lub starożytne. W reszcie książki stosować z umiarem, chyba że chcesz zostać H.P. Lovecraftem.
  8. Światło, ciemność i wszystkie wyrazy bliskoznaczne: blask, cień, mrok itd.
  9. Cztery klasyczne żywioły: ogień, powietrze, woda, ziemia.
  10. Zjawiska atmosferyczne, zwłaszcza burza, wiatr itp.
  11. Wybraniec, proroctwo, przepowiednia, wróżba, wyrocznia.
  12. Kraina.
  13. Żadnych nazw własnych. Poważnie.
Zasady opcjonalne (dla zaawansowanych):

  1. Nazwa typu Coś czegoś, np. Smoki dumy, Ostrze uprzedzenia.
  2. Nazwa typu Jakieś coś, np. Rycerski smok, Ognisty miecz.


Wystrzeganie się słów z listy nie sprawi, że Twoja powieść będzie dobra, ale przynajmniej nie będzie się źle zapowiadała. No, chyba że projektant okładki zawali. Wtedy nic Ci nie pomoże.

Gra na koniec: spójrz na swoją półkę z fantasy. Policz, w ilu tytułach pojawiają się słowa z listy.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Mervyn Peake: Londyn, rok 1941

Mervyn Peake to jeden z moich najważniejszych twórców, więc gdy zacząłem niedawno podejmować różnorakie próby związane z przekładem poezji, zdecydowałem się przetłumaczyć również jeden z jego wierszy. London, 1941 znajduje się w ścisłej czołówce, nie tylko dlatego, że dotyczy Londynu.

***


Mervyn Peake
Londyn, rok 1941

Na wpół z kamienia i bólu; jej głowa,
Od której płatami gips odpada
Jak ciało od chropawej kości, obraca się
Na kamiennej szyi; jej oczy
Bez powiek to okna o wybitych szybach,
Każda źrenica w kształcie gwiazdy
Otwarta na salę tak wielką –
Jak głowa może ją zmieścić?

Gryzący dym
Wypełza w splotach z nierówności
Szkła rozbitego przez niebo, lustrzane płomienie
Jak szaleńcy tańczą po odłamkach.

Wszystko jest bezruchem prócz tańca odłamków
I powolnego splatania wstęg dymu.

Jej pierś – skruszone cegły, których czarny bluszcz
Czepiał się jak dziecko, co szuka schronienia,
A teraz zwisa bezwładnie z pasami papieru,
Kruchymi, zblakłymi od ognia trenami wiotkiego papieru
Powtarzającymi wciąż niknący motyw liścia i lilii.

Trawa zamiast włosów na jej zimnej skórze, miejska trawa,
Przywiędła i falująca na gipsowej skroni
Od wiatrów hulających po miejskich ulicach.

W świecie nagłego strachu i pożogi
Góruje strzelista; kamienie u jej szyi,
Rdzawe żebra jak ogrodzenia wokół serca;
Posąg wyschniętych ran – zimowych ran –
O, matko ran; na wpół z kamienia i bólu.

czwartek, 20 marca 2014

Hal Duncan: An A-Z of the Fantastic City

Czasami zdarzają się cudowne momenty synchroniczności, kiedy nagle natrafiamy na książkę, o której nie słyszeliśmy, a która idealnie wpasuje się w odczuwane właśnie w tej chwili potrzeby czytelnicze.

Akurat naczytałem się o pisarskich eksperymentach, opowiadaniach w formie alfabetów i list, o tekstach literackich udających teksty nieliterackie. Akurat lektura Trieste and the Meaning of Nowhere Jan Morris rozbudziła na nowo moją fascynację miastami. I właśnie wtedy zorientowałem się, że Hal Duncan (którego lubię i którego teksty nawet zdarzyło mi się tłumaczyć) wydał w formie drobnej książeczki (a także ebooka) An A-Z of the Fantastic City, czyli ni mniej, ni więcej, tylko alfabetyczny przewodnik po różnych fantastycznych metropoliach. Nie trzeba mnie było namawiać, zaopatrzyłem się natychmiast.

Na kartach leksykonu znajdują się miasta, które na pewno dobrze znacie, jak Ambergris i R'lyeh, miasta, które przypuszczalnie znacie częściowo z wizyt lub lektury, jak Londyn czy Washington, po miasta zupełnie nieznane i tajemnicze – jak Niebo lub Zeropol. Ale nawet na te, o których, zdawałoby się, niewiele już można powiedzieć odkrywczego, Duncan rzuca nowe światło (patrz: Camelot), opisując ich dzieje, przedstawiając najznamienitszych ambasadorów lub dzieląc się własnymi doświadczeniami z wizyty. Powracają też miasta, które odcisnęły wpływ na dotychczasowej twórczości Szkota – jeśli zetknęliście się wcześniej z jego powieściami lub opowiadaniami, z pewnością rozpoznacie podczas lektury An A-Z... Kur czy Sodomę. Każde z miast staje się pretekstem do wspominków lub rozważań, zaryzykuję nawet tezę, że Duncan w niczym nie ustępuje prekursorowi fantastycznej kartografii, Italovi Calvinowi. I jeśli zachwyciliście się Niewidzialnymi miastami – albo jeśli lubicie przechadzać się ulicami istniejącymi trochę na papierze, a trochę w Waszych głowach – An A-Z of the Fantastic City samo w sobie okaże się fantastyczną wyprawą, a także inspiracją do dalszych podróży.

sobota, 1 marca 2014

Empathy for the Devil


Lubimy przemoc i nie jest to chyba nic nowego, bo już średniowieczne obrazy pełne są wizji piekła i nieszczęśników cierpiących tam katusze. Potem nadeszła literatura gotycka i markiz de Sade – patron kina gore i torture porn – w którego dziełach grzeszników zastępują ofiary zupełnie niewinne, a przemoc staje się narzędziem upodlenia i degradacji. Wreszcie, w dwudziestym wieku, pojawiło się kino, telewizja oraz gry komputerowe, a przemocy nie trzeba już sobie wyobrażać, można ją zobaczyć.

Na Pulpozaurze ukazał się mój tekst poświęcony pierwszemu sezonowi Hannibala. Zapraszam do lektury.

czwartek, 2 stycznia 2014

Nad twoją postacią znęcał się ojciec co robisz

TRIGGER WARNING: będę się poruszał na dużym poziomie ogólności, ale uprzedzam, że notka zawiera wzmianki o przemocy domowej i homofobii.


Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci takie wykorzystanie tego, co mi napisałeś [o swojej postaci]?

Na chwilę zapada cisza, cała drużyna patrzy na mnie.

No... właśnie się nad tym zastanawiam. Grajmy dalej – mówię, nie chcąc hamować rozgrywki.

Przed chwilą dowiedziałem się z retrospekcji, że mój bohater padł ofiarą przemocy domowej.

*

Notka będzie dotyczyła wprowadzania przez Mistrza Gry elementów historii postaci nieuzgodnionych wcześniej z graczem, stawiania bohatera w upokarzającej sytuacji i efektu, jaki wywiera to na graczu, oraz poruszania na sesji tematów trudnych i potencjalnie traumatycznych. Wszystkie te elementy splatają się w scenie, której doświadczyłem jako gracz, i pomyślałem, że taka perspektywa może się okazać użyteczna dla innych.

Na początek niezbędny kontekst i opis sytuacji:

mieliśmy rozegrać minikampanię o specjalnej grupce stworzonej przez armię USA, by rozpracować organizację terrorystyczną z pomocą technologii umożliwiającej przenikanie do cudzej nieświadomości poprzez nieświadomość zbiorową. Mistrz Gry poprosił nas o krótki opis tego, kim są nasze postacie, ze szczególnym uwzględnieniem ich lęków.

David – bohater, którym grałem – był młodym żołnierzem, mającym za sobą służbę w Iraku. Jego lęk dotyczył łatwości, z jaką przychodziło mu stosowanie przemocy i tego, czy nadal jest dobrym człowiekiem.

David był również gejem, ale uznałem tę cechę za poboczną, niuans bohatera, który miał mi pomóc w wyobrażeniu go sobie jako człowieka z krwi i kości, ale który niekoniecznie zamierzałem ujawniać w trakcie rozgrywki. Zależałoby to – jak w życiu – od tego, jakie relacje nawiązałyby się między Davidem a pozostałymi postaciami, oraz od zaistnienia sposobności, by uczynić takie wyznanie.

Na jednej z sesji pojawiła się jednak retrospekcja, w której ojciec Davida maltretuje go słownie i fizycznie, dowiedziawszy się o jego orientacji seksualnej. Nie chcę wracać myślami do tej sceny, dlatego pominę szczegółowy opis; podkreślę za to, że była to scena dosadna, nieinteraktywna oraz nieuzgodniona wcześniej z graczem (tzn. ze mną) – te trzy cechy wywołały u mnie dyskomfort na tyle silny, że zastanawiałem się, czy nie przerwać gry, i chociaż zdecydowałem się tego nie robić, to jeszcze przez długi czas trudno mi było zaangażować się w przygodę. Przez cały czas zastanawiałem się, co jeszcze na tej sesji spotka moją postać.

*

Pierwszy problem to poruszanie na sesji tematów trudnych, w tym przypadku: przemocy domowej i homofobii. Nawet jeśli gramy tylko w gronie bliskich przyjaciół, których świetnie znamy (a z moich doświadczeń wynika, że zdarza się to dość rzadko), istnieje ryzyko, że wprowadzając scenę tego rodzaju trafimy w czuły punkt, przypomnimy traumatyczne przeżycie. Zdarzają się też ludzie obdarzeni dużą wrażliwością, których sama wzmianka może poruszyć, wywołać strach, smutek, gniew czy inne negatywne uczucia. Dlatego warto przede wszystkim zastanowić się, czy takie sceny są nam w ogóle potrzebne, jeśli tak: porozmawiać z graczami i upewnić się, że nie mają nic przeciwko. Jeśli mają – nie wypytywać, a już na pewno nie przekonywać. Jeśli nie wyrażą żadnych zastrzeżeń: głęboko przemyśleć, jak daleko zamierzamy się posunąć w opisywaniu sceny; być może wystarczy sugestia i wycofanie, zapowiedź i zawieszenie akcji, przejście do kolejnej sceny. Gramy w RPG po to, żeby dobrze się bawić, co czasami dopuszcza pewną dozę negatywnych emocji (smutek z powodu śmierci lubianego BN-a, gniew na głównego przeciwnika), ale muszą się one mieścić w zaakceptowanych przez wszystkich ramach. Bardzo dobrą praktyką, z którą spotkałem się do tej pory chyba tylko raz, jest zapytanie graczy przed sesją, czy są jakieś motywy, których nie życzą sobie w RPG.

*

Źródłem dyskomfortu było również upokorzenie mojego bohatera. To jedna z najprzykrzejszych emocji, jakich można doświadczyć w sytuacjach społecznych (a do takich należy sesja RPG). Obecność osób postronnych, które znamy lepiej lub gorzej, tylko to uczucie wzmacnia, nie wspominając już o tym, że umieszczenie BG w pozycji ofiary może wpłynąć na późniejsze relacje w grupie. W ciągu pięciu minut od wspomnianej retrospekcji z udziałem mojego bohatera pojawił się pierwszy żart na temat jego orientacji – mogę się tylko cieszyć, że był on również ostatnim, ale przecież mogło się wcale na nim nie skończyć.

Opisywany przeze mnie przypadek wpisuje się niestety w przykry trend, w którym ofiarami tego typu mechanizmów padają najczęściej postacie kobiece oraz o innej niż heteroseksualna tożsamości seksualnej – znam dobrze mojego MG i nie zarzucam mu homofobii, ale widać, że czasem nawet nieświadomie powielamy pewne narracje.

*

Jest jeszcze kwestia kontroli. W grach RPG z klasycznym podziałem kompetencji postać bardzo często staje się dla gracza jedynym sposobem sprawowania kontroli nad światem gry, wywierania nań wpływu, a także sposobem osobistej ekspresji, wkładem w toczoną wspólnie opowieść. Gracz zmienia ją poprzez działanie swoim bohaterem. Odebranie mu tej kontroli nie jest może złe samo w sobie – czasem nieinteraktywna wstawka jest potrzebna MG – ale w połączeniu z wymienionymi wyżej elementami odbiera możliwość sprzeciwu wewnątrz gry. Pozostają środki meta-growe, czyli zwrot do MG: nie podoba mi się to, co dzieje się z moją postacią. Czasem jednak trudno je zastosować na przykład z obawy przed zepsuciem zabawy innym.

Warto dodać, że kontrola Gracza obejmuje również historię postaci i także tutaj wszelkie zmiany albo dookreślenia powinny być omawiane wspólnie. Tworząc przed rozpoczęciem kampanii opis Davida wspomniałem, że ma on partnera, nie napisałem jednak nic na temat rodziców i tego, jak przyjęli orientację seksualną syna. Wyobrażałem sobie jednak, że przyjęli ją bez większych oporów – miała to być pozytywna sfera jego życia, kontrastująca z pracą żołnierza, która wywołała w moim bohaterze lęk oraz wątpliwości. Nieoczekiwanie wprowadzona retrospekcja wywróciła ten zamysł na nice; możliwe, że nie zgodziłbym się na zmianę, ale, co ponownie należy podkreślić, odebrano mi taką możliwość.

*

Komfort psychiczny Graczy podczas sesji wydaje mi się kwestią fundamentalną, bez której nie można mówić o dobrej grze. Mam nadzieję, że niniejsza notka będzie dla Mistrzów Gry – bo to oni, jako sprawujący największą kontrolę nad przebiegiem rozgrywki, są najbardziej za ten komfort odpowiedzialni – wskazówką dotyczącą tego, jak uniknąć przykrych sytuacji. Podstawową zasadą jest wcześniejsza rozmowa z Graczami na temat scen, które mogą okazać się upokarzające, trudne, lub pozbawić ich kontroli nad losem ich bohaterów.

Natomiast jeśli już do takiej niekomfortowej sytuacji dojdzie, to doradzam Graczom otwartą rozmowę z Mistrzem Gry. Najlepiej po sesji, sam na sam. Warto zwracać uwagę na takie sytuacje, bo istnieje szansa, że nie będą się powtarzać. Dodatkowo na kolejnej sesji MG może dodać sceny, które na powrót zbliżą bohatera do oryginalnej koncepcji zarysowanej przez Gracza. Tak było w naszym przypadku: dyskusja z Mistrzem Gry pozwoliła wspólnie znaleźć satysfakcjonujące domknięcie wątku Davida i naprawić jego relacje z ojcem, a mnie – odzyskać kontrolę nad moją postacią.