Jesteśmy już za połową pierwszej połowy nowego sezonu Doctora Who – jeszcze tylko dwa odcinki, na kolejne znów trzeba będzie poczekać kilka miesięcy. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mi się to podoba – pięć odcinków to ilość, która raczej zaostrza tylko apetyt, niż syci głód szalonych przygód w czasie i przestrzeni. Trzeba jednak przyznać, że zarówno Azyl Daleków, jak i dinozaury w kosmosie, dostarczały masy dobrej zabawy (i, w przypadku tego drugiego, również dawały trochę do myślenia). Na ich tle „Miasteczko zwane Mercy” wypada moim zdaniem trochę blado. Najpierw chcę napisać o kilku konkretnych rzeczach, potem będą ogólne wrażenia.
Doktor
Jeżeli wcześniej można jeszcze było mieć jakieś wątpliwości, to A Town Called Mercy musiało je ostatecznie rozwiać – w tym sezonie zajmujemy się ciemną stroną Doktora. Matt Smith świetnie gra wściekłego, bezwzględnego Doktora i zdecydowanie stanowił jasny punkt odcinka. Niestety wykonanie tego wątku wypada jak na razie słabiej niż podobny wątek realizowany za czasów Davida Tennanta. Wtedy Doktor posuwał się zdecydowanie dalej niż w tym odcinku czy w ogóle w tej serii i faktycznie można było odnieść wrażenie, że stacza się w otchłań (wystarczy przypomnieć sobie wydarzenia z The Runaway Bride). Trudno też przejąć się, kiedy Amy mówi: „Widzisz? Takie rzeczy się dzieją, kiedy zbyt długo podróżujesz sam", skoro cały czas oglądamy Doktora w towarzystwie Pondów. Znów, o wiele wiarygodniejsze były ostatnie odcinki z Tennantem, kiedy faktycznie obserwowaliśmy Doktora podróżującego samotnie. Już w poprzednim sezonie miałem wrażenie, że mówi się nam, że Doktor posuwa się za daleko, ale nigdy się tego tak naprawdę nie pokazuje. Teraz to wrażenie coraz bardziej się nasila i aż wzbiera we mnie ochota, żeby powrócić do Waters of Mars, Daleka czy innych odcinków z ery RTD.
Nie podobał mi się również sposób, w jaki Amy ostatecznie nakłoniła Doktora do tego, żeby odpuścił, głównie dlatego, że kwestia „Nie możemy być tacy jak on. Musimy być lepsi” jest tutaj tylko i wyłącznie wygodną kliszą. Miło by było usłyszeć coś mniej oklepanego. (Pominę fakt, że stanowisko Amy trąci hipokryzją, kiedy przypomnimy sobie, co zrobiła Madame Kovarian w finale poprzedniego sezonu).
Drugi Doktor
Tym razem Doktor staje naprzeciw zdecydowanie bardziej skomplikowanego przeciwnika, niż w zeszłym tygodniu. Jex, doktor prowadzący badania na członkach swojej rasy i zamieniający ich w uzbrojonych cyborgów, jest z jednej strony równie odrażający, co Solomon, a z drugiej – wyposażony w cechy, które czynią go sympatycznym. Mam jednak wrażenie, że te dwie twarze nie współgrają ze sobą zbyt dobrze. Najpierw Jex jest cyniczny, wyrachowany, i kpiący, a także mocno przekonany o słuszności swoich czynów, później nagle okazuje się, że prześladują go zbrodnie dokonane w przeszłości. Nie w pełni mnie to przekonuje, choć można wysunąć tezę, że na tę zmianę wpłynęło poświęcenie szeryfa (idealistycznego do granic naiwności), który wierzył w dobro ukryte w Jeksie.
To tyle, jeśli chodzi o rzeczy, które wydały mi się w jakiś sposób problematyczne. Reszta odcinka nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Brakowało tu wyrazistych postaci, na miarę Oswin czy Solomona, za dużo też było mówienia o zbrodniach (zamiast ich pokazywania), żeby centralny konflikt rodził jakieś emocje. Z zaintrygowaniem czekam na przyszły tydzień – o następnym odcinku wiemy chyba najmniej z całej piątki, więc ciekawość jest siłą rzeczy dużo silniejsza.
Moim zdaniem odcinek słaby - pierwszy raz od początku nowej odsłony się nudziłam i czekałam, kiedy wreszcie wydarzy się coś ciekawego. Fajny klimat westernu i nawiązanie do High Noon. Z ciekawostek po raz kolejny pojawia się Christmas list - zobaczymy, o co będzie chodziło ;)
OdpowiedzUsuńBył nudnawy, to prawda. Faktycznie ciekawe są te wzmianki o świątecznej liście, choć jeszcze bardziej zastanawiające są moim zdaniem migoczące żarówki, które pojawiły się we wszystkich trzech odcinkach.
Usuń