wtorek, 2 października 2012

Doctor Who s07e05: The Angels Take Manhattan

Z poczucia obowiązku wspomnę o SPOILERACH. Nie czytaj przed obejrzeniem piątego odcinka siódmego sezonu.



A więc pożegnaliśmy Pondów. Może nie z wykopem, ale na pewno ze łzami w oczach. Tym razem nie było żadnych bombastycznych ani też przerażających pomysłów, był za to autentyczny smutek. I w efekcie powstał chyba najlepszy odcinek tej połówki sezonu, odcinek, w którym wszystko było na miejscu. A jednocześnie trudno mi powiedzieć o nim wiele więcej, poza smutnym „Och, Pondowie”. Bo trudno pisać o emocjach, jakie wywołuje odejście dwójki ludzi, z którymi spędziło się ponad dwa lata (nawet, jeśli byli to ludzie nieprawdziwi) i obserwowanie takiego poświęcenia, jak w końcówce odcinka. Tego trzeba doświadczyć. Dlatego notka ta będzie dużo mniej koherentna niż poprzednie i ograniczę się po prostu do wspomnienia o kilku rzeczach, które zwróciły moją uwagę, w dość przypadkowej kolejności.


– Powtórzę jeszcze raz: cieszę się bardzo, że Moffat nie próbował przeładować tego odcinka genialnymi pomysłami i całość była podporządkowana pożegnaniu Amy i Rory'ego. Dzięki temu wszystko ze sobą świetnie grało.

– Anioły straszyły mało, a jeśli już, to w sposób dość standardowy. Mimo to za pomocą Winter Quay Moffatowi udało się w fantastyczny sposób przedstawić ich charakter, a ja uzmysłowiłem sobie, do czego sprowadza się ich charakter (może ktoś już na to kiedyś wpadł, ja dopiero teraz potrafię to właściwie opisać): Anioły są głodne. W pewnym sensie czyni je to przeciwnikami jeszcze prostszymi niż Dalekowie i Cybermeni, za których działaniami stoi jakaś ideologia. Samotni Zabójcy chcą się po prostu najeść i cały ich ogromny intelekt jest skierowany na zdobycie pożywienia. To drapieżnicy, którzy zastawiają pułapki (Winter Quay było niesamowicie pomysłową pułapką) i lubią się bawić swoimi ofiarami (to już widzieliśmy zresztą w piątym sezonie).

– Statua Wolności jest co prawda z metalu, a nie z kamienia, ale i tak rządziła. Ujęcie z nią było dla mnie najładniejszym kadrem w tym odcinku.

Only you could fancy someone in a book – nie, Rory, wcale nie.

– Świetne okulary, Amy.

– Czasami w odcinkach Moffata ma się wrażenie, że bohaterowie spędzają długie minuty na wymyślaniu błyskotliwych i dowcipnych tekstów, dzięki którym wyjdą na inteligentnych. W tym odcinku dialogi brzmią po prostu tak, jakby bohaterowie byli błyskotliwi, dowcipni i inteligentni. Bardzo mnie to ucieszyło.

He said: “I just went to get coffee for the Doctor and Amy. Hello, River.” –ten moment autentycznie wywoływał ciary.

Timey wimey stuff i motyw z książką były bardzo dobre (czy tylko ja myślałem, że wyrwane zakończenie umożliwi Doktorowi zmianę przyszłości?); paradoksalna natura Nowego Jorku i niemożność ponownego spotkania Doktora z Pondami trochę naciągnięte, ale nie takie rzeczy już akceptowaliśmy w tym serialu.

– River, kiedy akurat nie jest jedną z postaci, które silą się na dowcipy, jest fantastyczna.

You think you'll just come back to life? – When don't I?! – Rory jest najlepszy.

– TEN moment. Doskonały, z nieprzesadzonymi dialogami i świetną muzyką. Nawet zwolnione tempo działa, choć czasami potrafi zepsuć rzeczy dobre.

– Wszystko dobrze, wszyscy są uratowani (z wyjątkiem kolekcjonera Aniołów? ale kto by tam się nim przejmował) iii już nie.

– Moment, w którym Amy daje się dotknąć Aniołowi, przypomina mi Amy's Choice, jeden z moich ulubionych odcinków. Nie mogę tego nie lubić.

– Biedny Brian.


I w ten sposób dotarliśmy do końca podróży Pondów z Doktorem. Przez te trzy miesiące (czy tylko ja wolałbym 13 odcinków jednym ciągiem?) możemy się teraz pozastanawiać co dalej, kiedy wrócą Shakri i jak to będzie z Polami Trenzalore. Jedno jest pewne – duuużo się zmieni.


Och, Pondowie. Będę tęsknił.

2 komentarze:

  1. No tak, to był dobry odcinek. Popłakałam się w końcu. I rozważam takie okulary od jakiegoś czasu. Albo coś w stylu Garance Dore.

    OdpowiedzUsuń
  2. Okulary cudowne. Przepięknie byś w nich wyglądała! ~comment by Krypny Umysł Zbiorowy.

    OdpowiedzUsuń