Z jakiegoś powodu trudno mi znaleźć książki, które uznałbym za śmieszne. Nie wiem, czy tak mało ich powstaje, czy może moje poczucie humoru jest tak chore, że nikt takich rzeczy nie pisze (co by oznaczało, że sam musiałbym dla siebie pisać). Dlatego z tym większym apetytem rzuciłem się na książkę o przydługim tytule This Book Is Full of Spiders: Seriously, Dude, Don't Touch It, kontynuację równie interesująco nazwanego John Dies at the End – książki, która nie tylko bawiła do łez, ale też straszyła do... no cóż, chyba wiadomo, jaką reakcję fizjologiczną wywołuje strach.
Krótki wstęp wyjaśniający dla tych, którzy o serii jeszcze nie słyszeli: powieść była początkowo publikowana w odcinkach w Internecie, stopniowo zyskała sobie kultowy status, zainteresowało się nią wydawnictwo i została oficjalnie wypuszczona na rynek (to powinno pokrzepić wszystkich marzących o publikacji). John Dies at the End to historia dwóch przyjaciół mieszkających w niewielkim miasteczku, którzy pewnego dnia zażywają tajemniczy narkotyk nazywany „sosem sojowym”, który obdarza ich zdolnością dostrzegania nadnaturalnych istot i zjawisk. Po tym zdarzeniu stają się swego rodzaju ekspertami od dziwacznych zdarzeń, zabijają potwory i istoty rodem z twórczości Lovecrafta. Całość utrzymana jest w konwencji horroru klasy B, ze specyficzną mieszanką infantylnego humoru i naprawdę przerażającego (UWAGA, link do TV Tropes!) Body Horroru.
This Book Is Full of Spiders to kontynuacja JDatE, choć na upartego można ją przeczytać w zupełnym oderwaniu. Pomijając obecność kilku postaci i odniesień do wydarzeń z pierwszej części, powieść stanowi zamkniętą całość.
O ile w pierwszej części widać było czasami „odcinkowatość” – powieść momentami przypominała bardziej zbiór epizodów powiązanych luźno wątkiem przewodnim – o tyle TBIFoS jest zwarte i jednorodne. Całość podzielona została na trzy księgi, opisujące stopniowy rozwój czegoś, co technicznie można nazwać „apokalipsą zombie” (dlaczego „technicznie” – o tym za chwilę), która rozpoczyna się, gdy David Wong zostaje zaatakowany w swoim łóżku przez pająkopodobnego pasożyta. Potem jest już tylko gorzej. Każda część koncentruje się na jednym kluczowym wydarzeniu, a tytuły rozdziałów opisują, ile pozostało do niego czasu – niesamowicie podnosi to napięcie, zwłaszcza gdy wydarzenie to na przykład „Outbreak”. W kulminacyjnych momentach pojawiają się oczywiście niespodziewane cofnięcia w czasie. Innym świetnie wykorzystywanym zabiegiem jest przeskakiwanie między różnymi bohaterami – Davidem, jego dziewczyną Amy, oraz Johnem, który mimo że umarł na końcu, to jednak powraca (jest też jeden rozdział-niespodzianka, możliwe, że najlepszy w powieści, ale nie powiem, kogo dotyczy) – w chwilach, gdy dotychczas opisywana postać wpakuje się po uszy w szambo. Kompozycyjnie TBIFoS urywa tyłek.
Wspomniałem, że technicznie rzecz biorąc jest to apokalipsa zombie. No i faktycznie, choć nie mamy do czynienia z żywymi trupami, tylko ludźmi kontrolowanymi przez pasożyta wpełzającego do ust (ma nawet wyrostek naśladujący język!) i łączącego się z układem nerwowym, a następnie doprowadzającego do groteskowych mutacji ciała, to przebieg epidemii mocno przypomina to, do czego przyzwyczaiły nas filmy o zombie: całkowite odcięcie terenu, wkroczenie specjalnych rządowych jednostek (dość świeże jest to, że nie są one przedstawiane jako bezużyteczne ani złe, lecz wykonujące faktycznie potrzebną pracę, nawet jeśli nie do końca przygotowane na to, z czym walczą), rozpad społeczeństwa i stworzenie nowych hierarchii. Nie przepadam za tego rodzaju scenariuszami, ale tutaj wyjątkowo dobrze się bawiłem, w dużej mierze na pewno dzięki stylowi autora, ale nie tylko: Wong w bardzo interesujący sposób opisuje przebieg apokalipsy i to, jak ludzie postrzegają świat (jego artykuł na ten temat). Niczego nie upraszcza – antagoniści miewają słuszność, a bohaterowie popełniają katastrofalne pomyłki. Pozwala się przywiązać do bohaterów i oddziałuje na emocje (był taki moment blisko końca, kiedy lało mi się nie tylko z oczu, ale z nosa i ust też; to była niszcząca dawka emocji). A wszystko obficie polewa sosem grozy, iście lovecraftowskiej mitologii i teorii spiskowych.
No i humorem. Wrzuciłbym tutaj cytat, ale sami możecie przeczytać pierwsze 15 stron. Albo obejrzeć trailer.
Dwie rzeczy, które możecie zrobić w komentarzach:
1. Podzielcie się propozycjami książek na Halloween.
2. Polećcie mi jakąś śmieszną książkę.
***
Jeżeli nie dość Wam niepokojących i strasznych rzeczy do czytania, jeszcze raz polecę bloga Krypne Opowieści – pojawiło się tam parę nowych, ciekawych tekstów, między innymi Odwaga, opowiadanie o trudnej relacji i lovecraftowskich potworach (nie o trudnej relacji z lovecraftowskimi potworami, choć kto wie, może takie też się pojawi). Jeżeli Wam się spodoba, jest też strona na Fejsie, którą można polubić.
Bardzo mnie zaciekawiłeś tą książką dzięki tej recenzji. Bardzo lubię, kiedy ktoś bierze popularny w popkulturze pomysł i realizuje go z pełną konsekwencją, pokazując wpływ na ludzi i świat. Mniam. No i ja też polecam Krypne!
OdpowiedzUsuń