sobota, 18 maja 2013

O zaufaniu do tłumacza

Jako student przekładoznawstwa i osoba zainteresowana różnymi problemami związanymi z procesem tłumaczenia, z ogromnym zainteresowaniem czytałem dyskusję (momentami bardzo intensywną) na temat tłumaczenia Władcy Pierścieni, która toczyła się tutaj. Nie chcę się wypowiadać na temat samego tekstu, bo kłótnie o polskie nazwy trwają od lat i chyba nie zmierzają w żadnym konkretnym kierunku. Przy okazji jednak w komentarzach wychodziły na jaw różne poglądy na funkcje tłumaczenia oraz tego, jak ten proces powinien przebiegać. I z tego wszystkiego zacząłem rozmyślać o relacji między czytelnikiem a tłumaczem, konkretnie: nad zaufaniem lub jego brakiem.

Sprawa wygląda bowiem tak: tłumaczenie Skibniewskiej jest dobre, tłumaczenie Łozińskiego nie. Głównym kryterium, które o tym przesądza, są nazwy własne, u tej pierwszej zachowane w oryginale, u drugiego zaś spolszczone – gdyby to nie przesądzało, można by dać szansę późniejszym wydaniom Łozińskiego, gdzie „wbrew woli, ale za zgodą” tłumacza pozostawiono nazwy oryginalne, co jednak nie nastąpiło. Nie nastąpiło, bo czytelnik czuje się zdradzony: chciał przeczytać Tolkiena, za Tolkiena zapłacił, a tu nagle Łoziński.

Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że zdrada nie wynika ze złej woli tłumacza, tylko z mniej lub bardziej świadomego zaufania, jakie pokłada w nim czytelnik: wiary w to, że obcuje z oryginałem – tylko w innym języku. Oryginał to rzecz święta. Niezależnie od tego, czy wierzymy w intencję autora, który chce nam coś przekazać, czy w tekst, który sam z siebie generuje określone znaczenia, tłumacz ma być tekstowi wierny.

Problem polega na tym, że każdy tłumacz odbiera i interpretuje tekst inaczej, tak samo, jak każdy „zwykły” czytelnik, w związku z czym każdy z nich stworzy inne tłumaczenie (nawet jeśli interpretacje są do siebie zbliżone). Do tego dochodzą różnice między językami – problemy ze znalezieniem odpowiedników (lub ich brak), rozmaite odcienie znaczeniowe słów – oraz przyjęcie różnych strategii przekładu.

Czemu więc Łozińskiemu się oberwało? Nie wnikając w kwestie jakości tłumaczeń (bo też cała dyskusja nie ich dotyczyła, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie), widzę dwa powody. Po pierwsze: chronologia. Przykład Kubusia Puchatka świetnie pokazuje, że pierwsze tłumaczenie może się doskonale przyjąć, nawet jeśli mocno zniekształca tekst, kolejne, mimo wierności (którą swoją drogą też można różnie definiować) względem oryginału, mają już o wiele trudniej. Czytelnicze wyobrażenie tekstu oryginalnego bardzo łatwo więc kształtować. Po drugie: spolszczenie nazw to decyzja bardzo widoczna, natychmiast przyciągająca uwagę, choć w procesie przekładu trzeba podjąć mnóstwo innych, równie istotnych. Burzy więc iluzję obcowania z Oryginalnym Tekstem, choć przecież wszystkie inne słowa angielskie zamienione na polskie odpowiedniki (a więc całe tłumaczenie) są niczym innym jak ingerencją weń tego konkretnego tłumacza.

To czytelnicze wrażenie potęguje z pewnością fakt, że tłumacze rzadko tłumaczą się ze swoich decyzji – najczęściej wtedy, kiedy są one bardzo widoczne, tak jak właśnie Łoziński, czy Andrzej Polkowski, zamieszczający na końcu każdego tomu serii o Harrym Potterze słowniczek terminów, gdzie podaje etymologię słów i wyjaśnia, czemu przełożył tak, a nie inaczej. Najjaskrawsze przykłady można znaleźć tam, gdzie tłumacz musi najmocniej ingerować: nie tak dawno temu miałem przyjemność przeczytać Gilgamesza w przekładzie (a może już adaptacji?) Roberta Stillera. Tekst eposu zachował się w postaci niekompletnej, niektóre z tablic dotrwały do naszych czasów tylko w postaci szczątkowej, niektóre zaś zostały mniej lub bardziej udolnie zrekonstruowane – na przykład zakończenie, powtarzające tekst jednego z wcześniejszych rozdziałów, które Stiller zdecydował się zmienić na wersję zgodną z wcześniejszymi wydarzeniami i lepiej oddającą ducha utworu. W takiej sytuacji obszerny wstęp, w którym tłumacz podaje źródła, z których korzystał, oraz motywacje, jakie nim kierowały, wydaje się nieodzowny.

Co powinien wobec tego począć czytelnik? Może oczywiście pozbyć się pośrednika i czytać teksty oryginalne. To rozwiązanie bardzo atrakcyjne, choć nie zawsze możliwe – istnieje zbyt wiele języków, by poznać je wszystkie. W pozostałych przypadkach musi więc chyba zdobyć się na odwagę i zaufać tłumaczowi, mając świadomość, że tekst, który czyta, oryginałem nie jest i nie będzie. I liczyć się z ryzykiem rozczarowania, którego nie można zminimalizować – przynajmniej dopóki wszyscy tłumacze nie zaczną się tłumaczyć.


Na obrazkach (pierwszy autorstwa Jacopo Tintoretto, drugi Domenico Ghirlandaio) święty Hieronim – patron tłumaczy.

8 komentarzy:

  1. Na drugim obrazku: Hieronim przekładający "Władcę Pierścieni" na język polski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, myślę, że uchwyciłeś sedno: czytelnikom rzadziej idzie o jakość tłumaczenia, częściej zaś o rozminięcie się przekładu z ich oczekiwaniami.
    Ha, może przydałby się system oznaczeń na okładkach typu:
    A - dla chcących iluzji obcowania z oryginałem
    B - dla chcących iluzji czytania tekstu rdzennie polskiego itd.

    Tyle że najpierw trzeba by uświadomić ludziom, że mają takie oczekiwania, a potem i tak by się okazało, że taki system się nie opłaca ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A obok literek: plusy i minusy sygnalizujące jakość tłumaczenia ;). Ale masz rację, raczej by się nie opłacało, zwłaszcza wydawcom.

      Usuń
    2. Coś bardzo podobnego już się stało: http://www.piw.pl/fragmenty/bayard.htm (wyszukajcie "Nota od Autora").

      Usuń
    3. O, a tę książkę w ogóle chętnie bym przeczytał!

      Usuń
    4. Niech Ci ją ktoś znajomy streści, wtedy będziesz mógł o niej rozmawiać.

      Usuń
  3. Hieronimem we mnie, no ładnie.
    /A poważnie: przemawia do mnie to, co piszesz, będę miała więcej do powiedzenia, jak uporam się z komentowaniem tłumaczenia psalmów Wróbla. Zresztą, tłumaczenia Pisma Świętego, to jest dopiero raj dla dyskusji o obcowaniu z oryginałem!

    OdpowiedzUsuń