wtorek, 25 września 2012

Doctor Who s07e04: The Power of Three

Oczywiście spoilery do najnowszego odcinka, więc nie czytaj, jeśli nie widziałaś/widziałeś jeszcze The Power of Three.


Moja tęsknota za erą Russella T. Daviesa została częściowo zaspokojona (choć nie do końca; zdecydowanie zamierzam wrócić do wcześniejszych sezonów) dzięki The Power of Three, który bardzo mocno kojarzył mi się z nieco ze starą Nową Serią. To chyba mój ulubiony odcinek, zaraz za Dinosaurs on a Spaceship (oba napisał zresztą, podobnie jak Pond Life, Chris Chibnall) i gdzieś w okolicach Asylum of the Daleks. Było tu wszystko, co lubię: świetna intryga (przynajmniej do pewnego momentu, ale o tym później), MNÓSTWO humoru i sporo emocjonalnych scen. Oraz tata Rory'ego.


Ménage à trois
Ten odcinek można opisać bardzo zwięźle i trafnie jako „pełnometrażową wersję Pond Life”, również skupia się bowiem na kontraście między dwoma równoległymi życiami Amy i Rory'ego: na Ziemi i na pokładzie TARDIS. Podobnie jak pierwsze cztery odcinki miniserii, ogląda się to niezwykle przyjemnie – ale jednocześnie jeszcze bardziej razi jej ostatni odcinek i wątek Pondów z Asylum of the Daleks; pomysł, że Amy zamiast porozmawiać z Rorym wolałaby doprowadzić do rozwodu, jest kompletnie nie z tej ziemi. Niestety nie w tym dobrym znaczeniu.

Drugim skojarzeniem, jakie mi się nasuwa, jest The Lodger – tutaj, podobnie jak tam, Doktor staje twarzą w twarz z Codziennością, choć tym razem wydaje się nią o wiele bardziej znudzony. Może to dlatego, że życie Amy i Rory'ego jest poukładane i nie wymaga naprawy. Przypuszczalnie również dlatego, że kostki nie chcą nic robić! (scena z „jak długo mnie nie było? Jakąś godzinę” jest świetna, aż się głośno roześmiałem). Do tego jeszcze dojdziemy.

The Power of Three koncentruje się jednak nie na Doktorze, a właśnie na jego towarzyszach i sytuacji, która odróżnia ich od wszystkich wcześniejszych. Zarówno Rose, jak i Martha oraz Donna nie miały do czego wracać, dopóki podróżowały z Doktorem, aż w końcu odchodziły od niego (na ogół nie z własnej woli) i zajmowały się życiem. Amy i Rory od końcówki ostatniego sezonu mają własne, zwyczajne życie, a jednocześnie ciągle podróżują z Doktorem. The Power of Three świetnie ukazuje nieprzystawalność tych dwóch światów (myślę, że to także jeden z powodów, dla których nie widzimy na przykład jak Doktor poznaje przyjaciół Pondów; poza tym jak to jest, że Rory może nie pokazywać się w pracy przez parę miesięcy i nie został jeszcze zwolniony? Musi być naprawdę dobrym pielęgniarzem). Drugą różnicą jest to, że czerpią satysfakcję z życia pozaTARDISowego, bez kosmitów, dlatego trudno im dokonać wyboru. Bardzo mi się podoba to, że traktują życie codzienne jako równie fajne (choć z innych powodów), co życie w TARDIS, choć jestem pewien, że podróżowanie z Doktorem miało na to duży wpływ.

Bardzo podobała mi się również rozmowa Doktora z Brianem. Angst z powodu losu towarzyszy (Donna :() wydaje mi się o wiele bardziej wiarygodny niż z powodu zła dokonywanego przez Doktora.

Powolna inwazja
Pomysł z masą czarnych kostek, które pojawiają się i nic nie robią, jest absolutnie rewelacyjny i genialny, zarówno jako motyw do wykorzystania w odcinku, jak i plan inwazji. Jestem przekonany, że bez problemów by się powiódł i że przebiegłby dokładnie tak, jak pokazano. Z jakiegoś powodu ten właśnie motyw skojarzył mi się z erą Russella T. Daviesa, chyba ze względu na to, że to właśnie za jego czasów często pojawiały się odcinki, w których coś dziwnego i pozaziemskiego pojawiało się współcześnie na Ziemi, z transmisjami telewizyjnymi i innymi takimi. Ten rodzaj fabuł w zasadzie zniknął od piątego sezonu (wyjąwszy otwierający piąty sezon The Eleventh Hour).

Te skojarzenia umocniło jeszcze pojawienie się UNIT-u z Kate Stewart, która na początku przypominała Yvonne Hartman z Torchwood 1, a później okazała się osobą zupełnie inną i absolutnie cudowną. Chcę jej więcej, to moja druga ulubiona postać w tym odcinku.

Pierwszą jest oczywiście Brian. Ktoś najwyraźniej wysłuchał moich modlitw o więcej Marka Williamsa w Doctorze Who. Wspomniana już scena z Doktorem malującym płot i podbijającym piłkę jest śmieszna, ale to właśnie Brian wprowadza najwięcej humoru i kradnie każdą scenę, w której się pojawia (najlepsza jest ta, w której zastanawia się, czym mogą być czarne kostki).

A wracając do intrygi: wszystko jest super aż do zakończenia, w którym nagle jak diabeł z pudełka wyskakuje Moffat ze swoimi mrocznymi zapowiedziami (a przynajmniej takie mam na razie przeświadczenie). Była legendarna Pandorica i zapadnięcie (upadek?) Ciszy, teraz są legendarni Shakti i Rozliczenie (wydaje się, że wiąże się z Polami Trenzalore i ogólnie mrocznymi zapowiedziami z końcówki poprzedniego sezonu – tam chyba była mowa o zebraniu się wszystkich żywych istot, co nasuwa silne skojarzenia z jakiegoś rodzaju Sądem Ostatecznym). Finał tego wątku zdecydowanie mi się nie podobał, bo nostalgiczny, daviesowski nastrój został nagle zastąpiony moffatowskim rozbuchaniem i zapowiedzą wyraźnego metaplotu.


Nie zmienia to jednak faktu, że The Power of Three jest dla mnie bardzo jasnym punktem sezonu. Właściwie to nie jestem pewien, czy nie przewyższa Dinosaurs on a Spaceship. Ciągle się waham.

Aha, czy ktoś wie, o co chodziło ze zmutowanymi pielęgniarzami, porywającymi ludzi? Bo nie wiem, czy to dziura fabularna, czy po prostu coś mi umknęło w trakcie oglądania.

6 komentarzy:

  1. Mnie się bardzo podobało, zdecydowanie ulubiony odcinek serii.

    Pielęgniarze porywali ciała, które potem leżały w strefie Shakti...

    Zajawka kolejnego odcinka ciekawa, zobaczymy, co będzie, ten skok z budynku mnie zaintrygował...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobra, ale po co one tam leżały? Bo wydaje mi się, że tylko po to, żeby Amy, Rory i Doktor mogli tam trafić...

      Usuń
  2. może mieli być wybranymi? do testów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to było jakoś wspomniane w odcinku? Czy to raczej twórcza interpretacja? :)

      Usuń