Podchodziłem do Atlasu chmur z pewnymi obawami: zapowiadała się powieść poruszająca Ważne Tematy i odpowiadająca na Odwieczne Pytania, a na tak ambitnych pomysłach (nie wspominając już o sporej liczbie dużych liter) łatwo się wyłożyć, w pogoni za uniwersalną prawdą stworzyć dzieło ocierające się o banał albo obdarzone niedostatkami fabularnymi. Powieść Davida Mitchella wychodzi obronną ręką z większości tych niebezpieczeństw, przede wszystkim dzięki sprawnej żonglerce konwencjami i zwiększającej napięcie kompozycji. Przesłanie nie popada w nadmierne zadęcie i nie dominuje nad fabułą, choć można mieć wobec niego pewne zastrzeżenia.
Pierwszym, co rzuca się w oczy (przynajmniej osobom, które tak jak ja zaczynają lekturę książki od spisu treści), jest charakterystyczny układ powieści. Składa się ona z pięciu podzielonych na połowy i ułożonych symetrycznie historii, oraz szóstej umieszczonej pośrodku. Czyli wygląda tak: 1a–2a–3a–4a–5a–6–5b–4b–3b–2b–1b. Każda opowieść rozgrywa się w innym przedziale czasowym, począwszy od XIX wieku, przez różne dekady wieku XX, po mniej lub bardziej odległą przyszłość. Wraz z okresami historycznymi zmieniają się też konwencje: powieść podróżnicza, dramat obyczajowy, thriller polityczny, dystopia, post-apokalipsa. Bohaterowie kolejnych opowieści trafiają wzajemnie na swoje ślady, pojawiają się również pewne sugestie (na ogół dość subtelne, może z jednym wyjątkiem) silniejszych związków między nimi – ale tylko sugestie.
Całość spaja raczej wspólny zakres tematów realizowanych na różne sposoby w kolejnych historiach: władza, przemoc oraz wolność. W Adama Ewinga dzienniku pacyficznym czytamy o problemie kolonizacji; w Okresach półtrwania pojawia się wątek wszechpotężnych korporacji (niestety wtłoczony w ciasny schemat konwencji), później kontynuowany w noszącej ślady zarówno Orwella, jak i Huxleya (z nawiązaniem do Bradbury'ego w tytule) Antyfonie Sonmi ~451 – to jedna z moich ulubionych historii, gdzie co prawda satyra na rozpasany kapitalizm i konsumpcjonizm przeobrażony w świecką religię jest mocno hiperboliczna – reklamy wyświetlane na Księżycu, powietrze sprzedawane przez AirCorp – ale jednocześnie wydaje mi się w wielu momentach trafna i autentycznie przerażająca. Bardzo podobała mi się również Upiorna udręka Timothy'ego Cavendisha rozgrywająca się współcześnie i skupiająca na osobistym zmaganiu jednego człowieka (podczas gdy większość pozostałych historii dotyczy większych grup społecznych). Od całości odstają tylko Listy z Zedelghem, gdzie wątek tematyczny jakby gubi się na chwilę. Centralna historia, Bród Slooshy i wszystko co potem, łączy się z pierwszą, ukazując zwieńczenie dziewiętnastowiecznego mitu Cywilizacji i Postępu.
Do pewnego stopnia książka ta piętnuje wady zachodniej cywilizacji (które jednak w pewnym momencie przenoszą się także na Wschód, dzięki czemu Antyfona… może się rozgrywać już w Korei czy raczej w tym, czym Korea – być może – się stanie): pogoń za pieniądzem i żądzę władzy (których splot prowadzi do powstania korporacji), chwalony przez niektórych darwinizm społeczny. W opozycji stawiane są kultury pierwotne, pozbawione zaawansowanej techniki, a za to skupione na człowieku i wartościach duchowych – co czasami ociera się prawie o trop „Szlachetnego Dzikusa”. Takie odczytanie stanowiłoby jednak nadmierne uproszczenie i byłoby krzywdzące wobec powieści. W istocie bowiem konflikt toczy się między Barbarzyństwem a Cywilizacją. Barbarzyństwo wyraża się w kulcie siły i cytowanej przez jednego z bohaterów maksymie „Słabi to jadło, silnym na sadło”, w żądzy władzy, przywileju i podporządkowania. Są to nie tylko biali i korporacje, ale też Maorysi i żądni krwi Kona. Cywilizacja oznacza umiłowanie mądrości i pokoju, walkę o prawa wykluczonych, obnażanie niesprawiedliwości. Czasami przejawia się w bezwarunkowym pacyfizmie (jak w przypadku plemienia Moriori), prowadzącym do wyniszczenia, czasem jednak – w sprzeciwie wobec ciemiężycieli. Konflikt nie opiera się na najprostszych stereotypach, choć strony zostały wyraźnie zarysowane i skontrastowane, a wymowa jest bardzo idealistyczna.
Jestem skłonny uznać tematykę książki za prostą, ale nie prostacką, nawet mimo tego, że postacie często wprost wygłaszają po prostu obserwacje czy komentarze dotyczące ludzkiej natury (te fragmenty dają się natychmiast łatwo rozpoznać) i w ten sposób wprowadzane są wspólne wątki. Tak samo można powiedzieć o fabule: prosta, bo korzysta z mniej lub bardziej wyraźnych konwencji, ale nie prostacka, bo widać pomysł na kompozycję czy język w każdej z części (choć mam wrażenie, że stylizacje nie zawsze są w pełni konsekwentnie). Dlatego nie nazwę Atlasu chmur literackim objawieniem, nazwę go natomiast książką ciekawą, udanie mieszającą rozmaite fantastyczne i niefantastyczne gatunki, ambitną, nawet jeśli nie wszystkie ambicje udaje jej się zrealizować.
– czyli po polsku „wyszukane”. Wrażenia, spostrzeżenia, okruchy inspiracji. Z książek, ze świata, z wnętrza mojej głowy.
poniedziałek, 19 listopada 2012
czwartek, 15 listopada 2012
O czytaniu literatury starożytnej
Mój dotychczasowy kontakt z literaturą antyczną (wykłady prowadzone przez nieco homofobicznego i ciut więcej niż trochę mizoginistycznego profesora – nie liczę w tym momencie mitów poznawanych z drugiej albo i trzeciej ręki) zdecydowanie nie nastawiał pozytywnie do dalszych prób jej poznania i zachwycenia się. Jednak czas stopniowo leczy traumy związane z przymusowym poznawaniem literatury i pozwala odrodzić się naturalnej ciekawości. Dlatego, kiedy pewnego dnia radośnie łupiłem biblioteczkę przyjaciół, porwałem również ze sobą Satyryki Petroniusza. Moje zainteresowanie tym konkretnym tekstem w mniejszym stopniu wzbudził fakt, że to zabytek kultury rzymskiej, w większym przynależność gatunkowa. Niektórzy nazywają bowiem Satyryki pierwszą powieścią (w dość luźnym tego słowa znaczeniu) gejowską, można w nich również odnaleźć wyraźne tendencje, które kilka stuleci później miały utworzyć powieść pikarejską (zwaną również łotrzykowską).
Satyryki opisują kolejne przygody, wypadki i niepowodzenia Enkolpiusza – byłego gladiatora, a jednocześnie człowieka niezwykle wykształconego i oczytanego – który za obrazę boga Priapa został pokarany impotencją i tuła się po Italii i przyległościach razem ze swoim szesnastoletnim kochankiem, Gitonem, oraz Askyltosem, dawnym chłopakiem, który teraz ma chętkę na Gitona. Trójka ta co rusz pakuje się w nowe kłopoty (m.in. po raz kolejny obrażają Priapa, uciekają też przed małżeństwem, które miało wyraźną ochotę podzielić się Enkolpiuszem i Gitonem), zdarza im się kraść, oszukiwać, wdawać w bójki – ot, zwyczajny los pikarejskich bohaterów. Jednocześnie Enolpiusz cały czas poszukuje sposobu odwrócenia klątwy rzuconej przez boga i przeżywa kolejne rozczarowania, kiedy męskość go zawodzi. Schemat fabularny (niepowodzenia wywołane obrazą boga) przypomina nieco Odyseję (nie wiem czy zamierzenie, ale chyba można przyjąć, że tak) – bawi mnie to skojarzenie, bo rejestr obu tekstów jest zupełnie inny.
Wypadki toczą się szybkim tempem, choć przetykają je często rozmowy na temat kultury, sztuki, edukacji, retoryki i tego, jak wszystko schodzi na psy (przypisy zapewniają jakiś podstawowy kontekst dla tych dyskusji). Niestety mam wrażenie, że tych fragmentów zachowało się więcej niż emocjonujących przygód, co bywa ogromnie frustrujące – brakuje bowiem sporej (jak można sądzić ze streszczenia zrekonstruowanego na podstawie zachowanych części) partii tekstu na początku (to się nazywa początek in medias res), a także zakończenia; w środku również zieją spore dziury i często się zdarza, że rozpętana właśnie awantura urywa się nagle, a kiedy przechodzimy do kolejnej części, toczy się kolejna dyskusja kulturalna. Podejrzewam w tym jakiś spisek filologów klasycznych, a może starożytnych/wczesnośredniowiecznych bibliotekarzy.
Poza tym uderzające bywa, jak mało się zestarzały niektóre elementy i jak podobny bywa starożytny Rzym do współczesności. Sprzeczki Enkolpiusza z Askyltosem, sposób, w jaki obaj mówią, nasuwały mi czasem skojarzenia z ciotami z Lubiewa. Najobszerniejszy zachowany fragment tekstu, Uczta Trymalchiona spokojnie można sobie wyobrazić jako wystawną imprezę u nuworysza zgrywającego znawcę kultury, który w miarę, jak wypija coraz to większą ilość alkoholu, robi z siebie coraz większego idiotę, aż wreszcie zaczyna przy gościach awanturować się z żoną i wszyscy zastanawiają się, jak by tu dyskretnie uciec. Nie wspominając już o wartkiej akcji, swobodzie obyczajowej (wszyscy radośnie romansują ze wszystkimi niezależnie od płci; kiedy Giton puszcza Enkolpiusza kantem, ten próbuje znaleźć pocieszenie w ramionach pięknej Kirke) i humorze.
Dotarłszy do końca – nie zakończenia, ale kolejnego wielokropka, jakimi usiany jest tekst, z kilkoma zdaniami komentarza edytorskiego – poczułem smutek, że zachowało się tylko tyle. I to chyba najlepsze podsumowanie; jeśli po tylu wiekach literaturę można doceniać nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym, jeśli potrafi usidlić czytelnika, to myślę, warto ją czytać.
PS. W ramach ciekawostki dodam, że według niektórych hipotez autor Satyryk to Petroniusz znany nam z Quo vadis. Moja sympatia do autora rośnie jeszcze bardziej, kiedy wyobrażam go sobie z twarzą Bogusława Lindy.
Satyryki opisują kolejne przygody, wypadki i niepowodzenia Enkolpiusza – byłego gladiatora, a jednocześnie człowieka niezwykle wykształconego i oczytanego – który za obrazę boga Priapa został pokarany impotencją i tuła się po Italii i przyległościach razem ze swoim szesnastoletnim kochankiem, Gitonem, oraz Askyltosem, dawnym chłopakiem, który teraz ma chętkę na Gitona. Trójka ta co rusz pakuje się w nowe kłopoty (m.in. po raz kolejny obrażają Priapa, uciekają też przed małżeństwem, które miało wyraźną ochotę podzielić się Enkolpiuszem i Gitonem), zdarza im się kraść, oszukiwać, wdawać w bójki – ot, zwyczajny los pikarejskich bohaterów. Jednocześnie Enolpiusz cały czas poszukuje sposobu odwrócenia klątwy rzuconej przez boga i przeżywa kolejne rozczarowania, kiedy męskość go zawodzi. Schemat fabularny (niepowodzenia wywołane obrazą boga) przypomina nieco Odyseję (nie wiem czy zamierzenie, ale chyba można przyjąć, że tak) – bawi mnie to skojarzenie, bo rejestr obu tekstów jest zupełnie inny.
Wypadki toczą się szybkim tempem, choć przetykają je często rozmowy na temat kultury, sztuki, edukacji, retoryki i tego, jak wszystko schodzi na psy (przypisy zapewniają jakiś podstawowy kontekst dla tych dyskusji). Niestety mam wrażenie, że tych fragmentów zachowało się więcej niż emocjonujących przygód, co bywa ogromnie frustrujące – brakuje bowiem sporej (jak można sądzić ze streszczenia zrekonstruowanego na podstawie zachowanych części) partii tekstu na początku (to się nazywa początek in medias res), a także zakończenia; w środku również zieją spore dziury i często się zdarza, że rozpętana właśnie awantura urywa się nagle, a kiedy przechodzimy do kolejnej części, toczy się kolejna dyskusja kulturalna. Podejrzewam w tym jakiś spisek filologów klasycznych, a może starożytnych/wczesnośredniowiecznych bibliotekarzy.
Poza tym uderzające bywa, jak mało się zestarzały niektóre elementy i jak podobny bywa starożytny Rzym do współczesności. Sprzeczki Enkolpiusza z Askyltosem, sposób, w jaki obaj mówią, nasuwały mi czasem skojarzenia z ciotami z Lubiewa. Najobszerniejszy zachowany fragment tekstu, Uczta Trymalchiona spokojnie można sobie wyobrazić jako wystawną imprezę u nuworysza zgrywającego znawcę kultury, który w miarę, jak wypija coraz to większą ilość alkoholu, robi z siebie coraz większego idiotę, aż wreszcie zaczyna przy gościach awanturować się z żoną i wszyscy zastanawiają się, jak by tu dyskretnie uciec. Nie wspominając już o wartkiej akcji, swobodzie obyczajowej (wszyscy radośnie romansują ze wszystkimi niezależnie od płci; kiedy Giton puszcza Enkolpiusza kantem, ten próbuje znaleźć pocieszenie w ramionach pięknej Kirke) i humorze.
Dotarłszy do końca – nie zakończenia, ale kolejnego wielokropka, jakimi usiany jest tekst, z kilkoma zdaniami komentarza edytorskiego – poczułem smutek, że zachowało się tylko tyle. I to chyba najlepsze podsumowanie; jeśli po tylu wiekach literaturę można doceniać nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym, jeśli potrafi usidlić czytelnika, to myślę, warto ją czytać.
PS. W ramach ciekawostki dodam, że według niektórych hipotez autor Satyryk to Petroniusz znany nam z Quo vadis. Moja sympatia do autora rośnie jeszcze bardziej, kiedy wyobrażam go sobie z twarzą Bogusława Lindy.
środa, 7 listopada 2012
Skok w myślodsiewnię. Locke & Key vol. 5: Clockworks
Gdyby Harry Potter był horrorem, wyglądałby mniej więcej jak Locke & Key, komiksowy cykl jednego z moich ulubionych twórców, Joe Hilla.
Locke & Key to historia trójki rodzeństwa, Tylera, Kinsey i Bode'a, którzy po tym, jak ich ojciec został zamordowany, przenoszą się z matką do jego rodzinnego domu w miasteczku Lovecraft w stanie Massachusetts. Posiadłość o nastrojowej nazwie Keyhouse jest z pozoru zupełnie zwyczajna, ale szybko okazuje się, że poukrywano w niej całą masę magicznych kluczy. Jeden z nich sprawia, że dusza człowieka opuszcza ciało. Inny pozwala grzebać ludziom w głowach (zupełnie dosłownie) i wyciągać z nich wspomnienia albo wkładać różne rzeczy. Jeszcze inny pozwala zmienić płeć. To tylko trzy przykłady, innych jest mnóstwo i ich możliwości są przez Hilla do oporu wykorzystywane, żeby wprowadzać gwałtowne zwroty akcji. Oczywiście oprócz kluczy są też tajemnice (na przykład: jaki związek z kluczami ma śmierć ojca rodziny? i co znajduje się za Czarnymi Drzwiami?), oraz Zło, tym bardziej przerażające, że skrywa się pod wyjątkowo przekonującym przebraniem (i tym bardziej dla mnie fascynujące, że to kolejny czarny charakter, obok Voldemorta, który jest ewidentnie inspirowany Steerpike'iem z cyklu Gormenghast).
Oprócz podszytych grozą wątków fantastycznych są tu również trudne relacje i problemy rodziny dotkniętej potworną stratą (i tutaj Hill robi coś, co uwielbiam – wykorzystuje motywy fantastyczne do powiedzenia czegoś o swoich bohaterach; najbardziej przejmującym przykładem jest chyba rozdział „Beyond Repair” kończący trzeci tom), a czasami również kwestie obyczajowe.
Seria ukazuje się w zeszytach, które jednak składają się na stanowiące spójne całości tomy (zaplanowane niezwykle drobiazgowo – akcję tomu piątego zapowiada pojedynczy panel w tomie drugim). „Clockworks” jest przedostatni i pełni w całej historii funkcję podobną, jak szósta część Harry'ego Pottera albo piąty sezon Zagubionych – to ten moment, w którym dowiadujemy się, o co tak naprawdę chodzi i jakie wypadki miały miejsce, nim główni bohaterowie wkroczyli na scenę w pierwszej części (myślę zresztą, że podobieństw do obu serii znalazłoby się więcej). Oczywiście okrutnie retarduje to akcję po chorym cliffhangerze kończącym tom poprzedni. Pierwszy zeszyt cofa się do roku 1775 i pokazuje jak i czemu powstały Czarne Drzwi i magiczne klucze. Drugi, zatytułowany „SMASH!”, na chwilę wraca do współczesności, żeby popchnąć akcję do przodu o jeden krok potrzebny, by zamienić oczekiwanie na zakończenie w absolutnie piekło. Kolejne cztery zaś opowiadają historię ojca Tylera, Kinsey i Bode'a oraz jego przyjaciół, tłumacząc, skąd się wziął główny czarny charakter serii. Więcej satysfakcji rodzi tutaj poznawanie odpowiedzi na nurtujące do tej pory pytania niż napięcie związane z tym, co się wydarzy (bo z dotychczasowej lektury wiemy, do czego to doprowadzi) – choć Hill potrafi nawet nieznane do tej pory postacie napisać tak, że ich los nas obchodzi i mamy nadzieję, że jednak unikną śmierci.
„Clockworks” to kolejna fascynująca (i trochę frustrująca) część świetnie napisanej komiksowej serii, nieco bardziej rozrywkowej niż powieści Hilla (a może to większa niż zwykle domieszka fantasy rodzi takie wrażenie), ale nie mniej oddziałująca na emocje, pełna bohaterów, z którymi można się silnie zżyć – jak w każdym dobrym cyklu.
Locke & Key to historia trójki rodzeństwa, Tylera, Kinsey i Bode'a, którzy po tym, jak ich ojciec został zamordowany, przenoszą się z matką do jego rodzinnego domu w miasteczku Lovecraft w stanie Massachusetts. Posiadłość o nastrojowej nazwie Keyhouse jest z pozoru zupełnie zwyczajna, ale szybko okazuje się, że poukrywano w niej całą masę magicznych kluczy. Jeden z nich sprawia, że dusza człowieka opuszcza ciało. Inny pozwala grzebać ludziom w głowach (zupełnie dosłownie) i wyciągać z nich wspomnienia albo wkładać różne rzeczy. Jeszcze inny pozwala zmienić płeć. To tylko trzy przykłady, innych jest mnóstwo i ich możliwości są przez Hilla do oporu wykorzystywane, żeby wprowadzać gwałtowne zwroty akcji. Oczywiście oprócz kluczy są też tajemnice (na przykład: jaki związek z kluczami ma śmierć ojca rodziny? i co znajduje się za Czarnymi Drzwiami?), oraz Zło, tym bardziej przerażające, że skrywa się pod wyjątkowo przekonującym przebraniem (i tym bardziej dla mnie fascynujące, że to kolejny czarny charakter, obok Voldemorta, który jest ewidentnie inspirowany Steerpike'iem z cyklu Gormenghast).
Oprócz podszytych grozą wątków fantastycznych są tu również trudne relacje i problemy rodziny dotkniętej potworną stratą (i tutaj Hill robi coś, co uwielbiam – wykorzystuje motywy fantastyczne do powiedzenia czegoś o swoich bohaterach; najbardziej przejmującym przykładem jest chyba rozdział „Beyond Repair” kończący trzeci tom), a czasami również kwestie obyczajowe.
Seria ukazuje się w zeszytach, które jednak składają się na stanowiące spójne całości tomy (zaplanowane niezwykle drobiazgowo – akcję tomu piątego zapowiada pojedynczy panel w tomie drugim). „Clockworks” jest przedostatni i pełni w całej historii funkcję podobną, jak szósta część Harry'ego Pottera albo piąty sezon Zagubionych – to ten moment, w którym dowiadujemy się, o co tak naprawdę chodzi i jakie wypadki miały miejsce, nim główni bohaterowie wkroczyli na scenę w pierwszej części (myślę zresztą, że podobieństw do obu serii znalazłoby się więcej). Oczywiście okrutnie retarduje to akcję po chorym cliffhangerze kończącym tom poprzedni. Pierwszy zeszyt cofa się do roku 1775 i pokazuje jak i czemu powstały Czarne Drzwi i magiczne klucze. Drugi, zatytułowany „SMASH!”, na chwilę wraca do współczesności, żeby popchnąć akcję do przodu o jeden krok potrzebny, by zamienić oczekiwanie na zakończenie w absolutnie piekło. Kolejne cztery zaś opowiadają historię ojca Tylera, Kinsey i Bode'a oraz jego przyjaciół, tłumacząc, skąd się wziął główny czarny charakter serii. Więcej satysfakcji rodzi tutaj poznawanie odpowiedzi na nurtujące do tej pory pytania niż napięcie związane z tym, co się wydarzy (bo z dotychczasowej lektury wiemy, do czego to doprowadzi) – choć Hill potrafi nawet nieznane do tej pory postacie napisać tak, że ich los nas obchodzi i mamy nadzieję, że jednak unikną śmierci.
„Clockworks” to kolejna fascynująca (i trochę frustrująca) część świetnie napisanej komiksowej serii, nieco bardziej rozrywkowej niż powieści Hilla (a może to większa niż zwykle domieszka fantasy rodzi takie wrażenie), ale nie mniej oddziałująca na emocje, pełna bohaterów, z którymi można się silnie zżyć – jak w każdym dobrym cyklu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)