czwartek, 12 września 2013

Miejsca, do których udajemy się w głowie

Nie pamiętam, co czytałem w wieku lat kilkunastu, bo nie było wtedy jeszcze Goodreads (na pewno R.A. Salvatore'a ale mam nadzieję, że również rzeczy lepsze). Neil Gaiman, na którego trafiłem właśnie w czasie, kiedy u ludzi zwykle zaczyna się wykształcać szczątkowa świadomość, odcisnął wyraźne piętno na moich czytelniczych gustach i twórczej wrażliwości, zmienił sposób myślenia o tym, co i jak można pisać.

Później stopniowo, prawie niezauważalnie, trochę się to zmieniło.

Pomimo świetnego rzemiosła i myśli przewodniej, która zawsze w książkach Gaimana jest obecna – to nie są przecież puste wydmuszki – czegoś zaczęło mi brakować. Ciężaru. Szczerości. Poczucia, że autorowi naprawdę zależy na opowiedzeniu danej historii. Czytałem i wyczuwałem pewien dystans – jakbym oglądał czyjeś zdjęcia z wakacji, zamiast rzeczywiście być w to miejsce przeniesionym za pomocą słów. Albo, używając metafory jedzeniowej: książki Gaimana kojarzą mi się z kapkejkami. Są kolorowe, smaczne, dostarczają kalorii. A jednak nie stanowią pełnowartościowego posiłku.

(Amanda Palmer prawdopodobnie trafiła w samo sedno, pisząc w swojej recenzji The Ocean at the End of the Lane, że książki Gaimana są zwykle bardzo silnie przetworzone, zmetaforyzowane, i to wywołuje poczucie oddalenia; nie wiem, czy to rzeczywiście to, fantastyka była i jest dla mnie ogromnie naturalnym sposobem opowiadania historii. Tak czy inaczej: warto przeczytać jej recenzję.)

Kiedy usłyszałem, że nowa powieść Gaimana dla dorosłych ma być „najbardziej osobistą”, poczułem ogromną ekscytację. I nie zawiodłem się; trafiłem w miejsce bardzo, bardzo bliskie: ocean na końcu drogi.

Centralne miejsce w powieści zajmuje wspomnienie nienazwanego głównego bohatera (i narratora zarazem) z czasów dzieciństwa. Elementy fantastyczne mieszają się tutaj z realistycznymi (realistyczne wypadają znacznie lepiej), ale nie myślcie, że to historia o magii dzieciństwa, której nie da się już przywołać. Zupełnie nie. Gaimana lubię między innymi za konsekwentny w całej twórczości przekaz, że magia w życiu nie jest tylko dla dzieci. Poza tym nie ma tutaj idealizacji dzieciństwa, przeciwnie. Egzystencja dziecka jest tutaj zdominowana przez poczucie bezsilności, tak naprawdę nic nie może (jak mawiali moi i pewnie nie tylko moi rodzice: „dzieci i ryby [jedne: nie całkiem ludzie, drugie: nie całkiem zwierzęta] głosu nie mają”) – szczególnie, gdy to dorośli, ci, którzy powinni się dzieckiem opiekować, okazują się być zagrożeniem. Ocean... można odczytywać jako zapis znęcania się, przemocy domowej, i fragmenty te są autentycznie wstrząsające. Bardziej wstrząsnęła mną chyba tylko Dziewczyna z sąsiedztwa, ale na szczęście u Gaimana brak tego bestialskiego okrucieństwa, tutaj przeżycia bohatera są niemal... zwyczajne – i może to właśnie jest najbardziej przejmujące.

Mimo bezradności, dziecko nie jest wydane całkowicie na pastwę losu, bo Ocean... to nie tylko książka o dziurach, które w nas pozostają po bolesnych wydarzeniach. To przede wszystkim historia o tym, co nas (zarówno małych, jak i dużych, bo okoliczności, w których dorosły bohater zaczyna wspominać, nie są bez znaczenia, nawet jeśli to znaczenie zostaje odkryte dopiero na końcu) chroni, gdy dotyka nas trauma: kiedy znęca się nad nami opiekunka, kiedy wyśmiewają nas koledzy na treningu, kiedy wracający do domu ojciec śmiesznie pachnie i natychmiast kładzie się spać, a potem późną nocą kłóci się z mamą, która krzyczy i płacze. Kiedy umiera ktoś bliski. Są to książki (jak pisze Gaiman: one nie są eskapizmem. One są ucieczką), które uczą i pomagają radzić sobie z życiem oraz dobrzy i mądrzy ludzie (jak trzy tajemnicze kobiety zamieszkujące farmę Hempstocków). Ocean... to również powieść o tym, jak to jest mieć dziurę w sercu i co się może przez tę dziurę przedostać. A także o miejscaach, do których udajemy się naprawdę albo tylko we własnej głowie, w których możemy przez chwilę pobyć sobą. O pełnym bunkrów wzgórzu za miastem. Albo o oceanie na końcu drogi.

2 komentarze:

  1. Nie miałam do tej pory okazji zapoznać się z twórczością Gaimana, a poluje na nią już od kilku lat. Dzięki za polecankę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoja recenzja jest bliska również i moim wrażeniom po lekturze "Oceanu...". Pozwoliłam sobie nawet polecić ją fanom Neila/czytelnikom naszego bloga, jako przeciwwagę dla tych recenzji, które widzą w tej powieści tylko kolejną "Koralinę" czy "Księgę cmentarną". Dzięki! (:

    OdpowiedzUsuń