Przeniesienie się do innego, magicznego świata to jeden z moich ulubionych fantastycznych motywów. Myślę, że nie tylko mój, bo marzenie o istnieniu innych światów: piękniejszych, cudowniejszych, bardziej niebezpiecznych i ekscytujących od naszego jest jednym z głównych czynników przyciągających ludzi do fantastyki. Opowieści należące do nurtu, który Andrzej Sapkowski nazywa „za zamkniętymi drzwiami”, oddziałują szczególnie silnie – mówią bowiem, że każdy z nas może trafić do innego świata. Naprawdę każdy. List z Hogwartu otrzymają tylko czarodzieje, którzy co prawda mogą urodzić się wśród Mugoli (ale ponieważ żaden z moich znajomych nie opuścił nagle szkoły w piątej klasie, zakładam, że to dosyć rzadkie). Natomiast biały królik w wizytowym stroju może nagle przebiec obok mnie, Ciebie, lub kogokolwiek innego.
Zawsze bardzo mnie dziwi, że bohaterowie takich opowieści wracają do domu, gdy tylko uda im się pokonać Władcę Ciemności albo Złą Królową i wydają się tam całkiem szczęśliwi.
Z pozoru dosyć łatwo wyjaśnić ten fakt. Historie rozgrywające się w świecie „za zamkniętymi drzwiami” można uznać za czysty eskapizm. Sztandarowym przykładem jest Piotruś Pan (na tyle wyrazisty, że przeniknął nawet do psychologii): Nibylandia to miejsce pełne magii i przygód, ale przebywające w niej dzieci pozostają dziećmi. Dorastanie oznacza konieczność porzucenia zaczarowanej krainy. Zarówno dla bohaterów, jak i dla czytelnika, staje się ona symbolem utraconego dzieciństwa, krainy o wiele lepszej i cudowniejszej od dorosłego życia, ale na zawsze już niedostępnej.
O paru problemach wynikających z takiej konstrukcji opowieści mówi Catherynne M. Valente w tym tekście. W notce odwołam się do najważniejszych myśli jej artykułu, ale zachęcam do przeczytania całości.
Dorastanie – rozumiane nie tylko jako gotowość do porzucenia dziecięcych fantazji – jest częstym tematem opowieści tego rodzaju. Bohaterowie, rzuceni nagle w całkowicie obcy świat, muszą szybko przystosować się do rządzących nim praw i odmiennych realiów, a także wykazać się odwagą, sprytem i kreatywnością. Podróż przez zaczarowaną krainę jest jednocześnie drogą ku dojrzałości. Przeżyte doświadczenia pozwalają bohaterom rozwinąć się i nieodwracalnie ich zmieniają. Ich perspektywa ulega poszerzeniu. Powrót do „domu” razi, bo często oznacza powrót do świata, z którego już wyrośli, zbyt małego i ciasnego, by mogli się w nim pomieścić. Chyba żaden przykład nie ilustruje tego równie dobrze jak uderzające mnie od małego zakończenie Lwa, czarownicy i starej szafy, w którym potężni Królowie i Królowe Narnii stają się na powrót dziećmi u progu dojrzewania.
Współcześnie pojawiają się jednak teksty, które odwracają klasyczny schemat. Jednym z nich jest Nigdziebądź Neila Gaimana. Richard Mayhew, główny bohater, wiedzie na początku powieści spokojną, ustabilizowaną egzystencję, z której jest bardzo zadowolony. Jedynym znakiem, że może nie pasować do pracy w ubezpieczeniach i swojej pięknej, rozsądnej narzeczonej, jest kolekcja fioletowowłosych trolli (które z pewnością pamiętają wszyscy dorastający w latach 90.), uznawana przez otoczenie Richarda za nieco infantylną i ekscentryczną. I rzeczywiście, można ją interpretować jako świadectwo niedojrzałości, bądź też przejaw marzycielstwa.
Poprzez zbieg okoliczności, który stawia na drodze Richarda ranną dziewczynę, bohater trafia do magicznego Londynu Pod. Warto zatrzymać się na chwilę przy okolicznościach, które doprowadziły Richarda do tej cudownej i niebezpiecznej krainy. Catherynne Valente pisze, że w klasycznych narracjach przeniesienie bohatera następuje przypadkiem bądź wskutek zdarzeń losowych (wpadnięcie do króliczej nory, tornado, ukrycie się w szafie – czy dlatego, że nikt „rozsądny” nie opuściłby domu z własnej woli?). W Nigdziebądź przeniesienie jest skutkiem wyboru. Oczywiście Richard nie do końca rozumie jego konsekwencje – pragnie tylko pomóc komuś, kto potrzebuje pomocy – jednak decyzja, którą podejmuje, oddziela go od otoczenia (narzeczona zamierza obok rannej przejść obojętnie, spiesząc się na kolację z szefem), czyni innym. W świecie rzeczywistym nie ma dla niego miejsca, dlatego musi trafić do innego.
Mimo to jednak Richard konsekwentnie pragnie wrócić do domu. Nie odpowiada mu pełne niebezpieczeństw życie w zakamarkach Londynu Pod, woli swoją dotychczasową, przewidywalną egzystencję (odpowiada to tezie Catherynne Valente, że w dawniejszych narracjach „dom” jest metaforą bezpieczeństwa – choć nie wszystkie domy są przecież bezpieczne – a pragnienie powrotu oznacza zamknięcie się na możliwość nowych, ekscytujących, choć potencjalnie niebezpiecznych doświadczeń). To dążenie do powrotu czyni go ślepym na zmianę, jaka się w nim dokonuje podczas próby Czarnych Mnichów. Z łatwością natomiast zauważa ją Łowczyni: Richard dorasta. Nie ma już dla niego miejsca w Londynie Nad. Sam Richard jednak dopiero po odzyskaniu mieszkania, pracy i spotkaniu z byłą narzeczoną uświadamia sobie, że powrót jest nie tylko niemożliwy, ale on sam go nie chce. Jego miejsce jest w Londynie Pod.
Podobny rozwój postaci można zaobserwować w innych tekstach Gaimana, na przykład w Gwiezdnym Pyle czy też Księgach Magii, gdzie główny bohater w trakcie krótkiej wycieczki poznaje świat przepełniony magią. I choć, gdy staje przed koniecznością dokonania wyboru, powraca do zwyczajnego świata i dotychczasowego życia, zew magii i przygody jest zbyt silny, by mu się długo opierać. (Co ciekawe żeńska bohaterka – Koralina – na końcu swojej wyprawy wraca do domu.)
Warto też wspomnieć o Catherynne M. Valente i jej powieści The Girl who Circumnavigated Fairyland in a Ship of Her Own Making – przede wszystkim dlatego, że autorka w pełni świadomie czyni ją jednym z nielicznych przykładów (a być może jedynym) tekstu, w którym przeniesienie jest wynikiem w pełni świadomego i dobrowolnego wyboru. September, główna bohaterka powieści, dostaje otwartą propozycję wyruszenia do magicznej krainy, nie ma tu przypadku ani niewiedzy – i odpowiada „tak”.
Opowieści o zaczarowanych krainach tuż za naszymi drzwiami najczęściej są postrzegane jako źródło prostego eskapizmu, odrywającego czytelnika od rzeczywistości. Jednocześnie jednak ukazują znaną rzeczywistość oraz wiążące się z nią poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności jako wysoce pożądane. „Marzyciele nie są dobrymi pracownikami”, jak pisze Catherynne Valente. Klasyczne narracje uczą czytelnika, że to, co ma, powinno mu wystarczyć. W odróżnieniu od nich, współczesne realizacje tego motywu pokazują bohaterów, którzy nie boją się zaryzykować, by zmienić swoje życie i realizować swoje pragnienia. Zamiast ucieczki – oferują inspirację.
– czyli po polsku „wyszukane”. Wrażenia, spostrzeżenia, okruchy inspiracji. Z książek, ze świata, z wnętrza mojej głowy.
wtorek, 24 września 2013
środa, 18 września 2013
Białe plamy wiktoriańskiego świata
Romans to jeden z tych gatunków, którym trudno się zrehabilitować i pozbyć aury niepowagi, ciągnącej za nim jak wyjątkowo uciążliwy tren. Może dlatego, że falą robionych na jedno kopyto komedii romantycznych całkowicie zniszczyło go Hollywood; może dlatego, że historie miłosne wykazujące się walorami artystycznymi opatruje się bardziej nobilitującą etykietką „obyczajowe”; może dlatego, że jako gatunek „kobiecy” jest dewaluowany jak wszystko, co kobiece. Trudno decydować o powodach, ale Waters – łącząc ogromną wiedzę historyczną z kunsztem do tworzenia wartkich fabuł pełnych zwrotów akcji, gdzie nic nie jest takie, jakie się wydaje – pokazuje, że i z tego gatunku można wiele wyciągnąć.
Na Pulpozaurze w ramach Tygodnia w kostiumie – cyklu tekstów poświęconych serialom kostiumowym – ukazało się moje omówienie adaptacji neowiktoriańskich powieści Sary Waters.
Na Pulpozaurze w ramach Tygodnia w kostiumie – cyklu tekstów poświęconych serialom kostiumowym – ukazało się moje omówienie adaptacji neowiktoriańskich powieści Sary Waters.
czwartek, 12 września 2013
Miejsca, do których udajemy się w głowie
Nie pamiętam, co czytałem w wieku lat kilkunastu, bo nie było wtedy jeszcze Goodreads (na pewno R.A. Salvatore'a ale mam nadzieję, że również rzeczy lepsze). Neil Gaiman, na którego trafiłem właśnie w czasie, kiedy u ludzi zwykle zaczyna się wykształcać szczątkowa świadomość, odcisnął wyraźne piętno na moich czytelniczych gustach i twórczej wrażliwości, zmienił sposób myślenia o tym, co i jak można pisać.
Później stopniowo, prawie niezauważalnie, trochę się to zmieniło.
Pomimo świetnego rzemiosła i myśli przewodniej, która zawsze w książkach Gaimana jest obecna – to nie są przecież puste wydmuszki – czegoś zaczęło mi brakować. Ciężaru. Szczerości. Poczucia, że autorowi naprawdę zależy na opowiedzeniu danej historii. Czytałem i wyczuwałem pewien dystans – jakbym oglądał czyjeś zdjęcia z wakacji, zamiast rzeczywiście być w to miejsce przeniesionym za pomocą słów. Albo, używając metafory jedzeniowej: książki Gaimana kojarzą mi się z kapkejkami. Są kolorowe, smaczne, dostarczają kalorii. A jednak nie stanowią pełnowartościowego posiłku.
(Amanda Palmer prawdopodobnie trafiła w samo sedno, pisząc w swojej recenzji The Ocean at the End of the Lane, że książki Gaimana są zwykle bardzo silnie przetworzone, zmetaforyzowane, i to wywołuje poczucie oddalenia; nie wiem, czy to rzeczywiście to, fantastyka była i jest dla mnie ogromnie naturalnym sposobem opowiadania historii. Tak czy inaczej: warto przeczytać jej recenzję.)
Kiedy usłyszałem, że nowa powieść Gaimana dla dorosłych ma być „najbardziej osobistą”, poczułem ogromną ekscytację. I nie zawiodłem się; trafiłem w miejsce bardzo, bardzo bliskie: ocean na końcu drogi.
Centralne miejsce w powieści zajmuje wspomnienie nienazwanego głównego bohatera (i narratora zarazem) z czasów dzieciństwa. Elementy fantastyczne mieszają się tutaj z realistycznymi (realistyczne wypadają znacznie lepiej), ale nie myślcie, że to historia o magii dzieciństwa, której nie da się już przywołać. Zupełnie nie. Gaimana lubię między innymi za konsekwentny w całej twórczości przekaz, że magia w życiu nie jest tylko dla dzieci. Poza tym nie ma tutaj idealizacji dzieciństwa, przeciwnie. Egzystencja dziecka jest tutaj zdominowana przez poczucie bezsilności, tak naprawdę nic nie może (jak mawiali moi i pewnie nie tylko moi rodzice: „dzieci i ryby [jedne: nie całkiem ludzie, drugie: nie całkiem zwierzęta] głosu nie mają”) – szczególnie, gdy to dorośli, ci, którzy powinni się dzieckiem opiekować, okazują się być zagrożeniem. Ocean... można odczytywać jako zapis znęcania się, przemocy domowej, i fragmenty te są autentycznie wstrząsające. Bardziej wstrząsnęła mną chyba tylko Dziewczyna z sąsiedztwa, ale na szczęście u Gaimana brak tego bestialskiego okrucieństwa, tutaj przeżycia bohatera są niemal... zwyczajne – i może to właśnie jest najbardziej przejmujące.
Mimo bezradności, dziecko nie jest wydane całkowicie na pastwę losu, bo Ocean... to nie tylko książka o dziurach, które w nas pozostają po bolesnych wydarzeniach. To przede wszystkim historia o tym, co nas (zarówno małych, jak i dużych, bo okoliczności, w których dorosły bohater zaczyna wspominać, nie są bez znaczenia, nawet jeśli to znaczenie zostaje odkryte dopiero na końcu) chroni, gdy dotyka nas trauma: kiedy znęca się nad nami opiekunka, kiedy wyśmiewają nas koledzy na treningu, kiedy wracający do domu ojciec śmiesznie pachnie i natychmiast kładzie się spać, a potem późną nocą kłóci się z mamą, która krzyczy i płacze. Kiedy umiera ktoś bliski. Są to książki (jak pisze Gaiman: one nie są eskapizmem. One są ucieczką), które uczą i pomagają radzić sobie z życiem oraz dobrzy i mądrzy ludzie (jak trzy tajemnicze kobiety zamieszkujące farmę Hempstocków). Ocean... to również powieść o tym, jak to jest mieć dziurę w sercu i co się może przez tę dziurę przedostać. A także o miejscaach, do których udajemy się naprawdę albo tylko we własnej głowie, w których możemy przez chwilę pobyć sobą. O pełnym bunkrów wzgórzu za miastem. Albo o oceanie na końcu drogi.
Później stopniowo, prawie niezauważalnie, trochę się to zmieniło.
Pomimo świetnego rzemiosła i myśli przewodniej, która zawsze w książkach Gaimana jest obecna – to nie są przecież puste wydmuszki – czegoś zaczęło mi brakować. Ciężaru. Szczerości. Poczucia, że autorowi naprawdę zależy na opowiedzeniu danej historii. Czytałem i wyczuwałem pewien dystans – jakbym oglądał czyjeś zdjęcia z wakacji, zamiast rzeczywiście być w to miejsce przeniesionym za pomocą słów. Albo, używając metafory jedzeniowej: książki Gaimana kojarzą mi się z kapkejkami. Są kolorowe, smaczne, dostarczają kalorii. A jednak nie stanowią pełnowartościowego posiłku.
(Amanda Palmer prawdopodobnie trafiła w samo sedno, pisząc w swojej recenzji The Ocean at the End of the Lane, że książki Gaimana są zwykle bardzo silnie przetworzone, zmetaforyzowane, i to wywołuje poczucie oddalenia; nie wiem, czy to rzeczywiście to, fantastyka była i jest dla mnie ogromnie naturalnym sposobem opowiadania historii. Tak czy inaczej: warto przeczytać jej recenzję.)
Kiedy usłyszałem, że nowa powieść Gaimana dla dorosłych ma być „najbardziej osobistą”, poczułem ogromną ekscytację. I nie zawiodłem się; trafiłem w miejsce bardzo, bardzo bliskie: ocean na końcu drogi.
Centralne miejsce w powieści zajmuje wspomnienie nienazwanego głównego bohatera (i narratora zarazem) z czasów dzieciństwa. Elementy fantastyczne mieszają się tutaj z realistycznymi (realistyczne wypadają znacznie lepiej), ale nie myślcie, że to historia o magii dzieciństwa, której nie da się już przywołać. Zupełnie nie. Gaimana lubię między innymi za konsekwentny w całej twórczości przekaz, że magia w życiu nie jest tylko dla dzieci. Poza tym nie ma tutaj idealizacji dzieciństwa, przeciwnie. Egzystencja dziecka jest tutaj zdominowana przez poczucie bezsilności, tak naprawdę nic nie może (jak mawiali moi i pewnie nie tylko moi rodzice: „dzieci i ryby [jedne: nie całkiem ludzie, drugie: nie całkiem zwierzęta] głosu nie mają”) – szczególnie, gdy to dorośli, ci, którzy powinni się dzieckiem opiekować, okazują się być zagrożeniem. Ocean... można odczytywać jako zapis znęcania się, przemocy domowej, i fragmenty te są autentycznie wstrząsające. Bardziej wstrząsnęła mną chyba tylko Dziewczyna z sąsiedztwa, ale na szczęście u Gaimana brak tego bestialskiego okrucieństwa, tutaj przeżycia bohatera są niemal... zwyczajne – i może to właśnie jest najbardziej przejmujące.
Mimo bezradności, dziecko nie jest wydane całkowicie na pastwę losu, bo Ocean... to nie tylko książka o dziurach, które w nas pozostają po bolesnych wydarzeniach. To przede wszystkim historia o tym, co nas (zarówno małych, jak i dużych, bo okoliczności, w których dorosły bohater zaczyna wspominać, nie są bez znaczenia, nawet jeśli to znaczenie zostaje odkryte dopiero na końcu) chroni, gdy dotyka nas trauma: kiedy znęca się nad nami opiekunka, kiedy wyśmiewają nas koledzy na treningu, kiedy wracający do domu ojciec śmiesznie pachnie i natychmiast kładzie się spać, a potem późną nocą kłóci się z mamą, która krzyczy i płacze. Kiedy umiera ktoś bliski. Są to książki (jak pisze Gaiman: one nie są eskapizmem. One są ucieczką), które uczą i pomagają radzić sobie z życiem oraz dobrzy i mądrzy ludzie (jak trzy tajemnicze kobiety zamieszkujące farmę Hempstocków). Ocean... to również powieść o tym, jak to jest mieć dziurę w sercu i co się może przez tę dziurę przedostać. A także o miejscaach, do których udajemy się naprawdę albo tylko we własnej głowie, w których możemy przez chwilę pobyć sobą. O pełnym bunkrów wzgórzu za miastem. Albo o oceanie na końcu drogi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)