Tymczasem pozostają mi, tak jak do tej pory, wędrówki literackie. Londyn to miasto bogato reprezentowane w literaturze i wszelkiego rodzaju opracowaniach (wspominałem już, że w Waterstones, w dziale podróżniczym ma cały swój osobny regał), a ostatnio udało mi się natrafić na dwa ogromnie smaczne kąski. Dzięki temu dzisiejsza notka może być tematyczna (a ja już mogę obiecać, że w przyszłości również się taki pojawią).
***
Peter Ackroyd, London: A Biography (polski tytuł: Londyn. Biografia)
Pisałem już o niechęci do literatury starożytnej, dzisiaj pora na kolejne wyznanie: nie przepadam też za historią. Dobrze jest jednak w końcu się oduczyć tego, co wpojono w szkole/na studiach, i na historię też w końcu przyszedł czas. Peter Ackroyd okazał się świetnym oduczycielem. Historia w jego wydaniu nie ma nic wspólnego z podręcznikiem szkolnym czy nudnym opracowaniem (za to wiele z nie bez powodu znajdującą się w tytule biografią), jest niezwykle literacka, bogata w metafory (już otwierający rozdział, The city as a body, jest tego świetnym przykładem) i anegdoty. Ważna jest też warstwa tematyczna: Ackroyd nie koncentruje się na władzy i wojnie, które najczęściej dominują w książkach historycznych, skupia się raczej na życiu codziennym i kulturze, choć w obszernych rozdziałach poświęconych zagadnieniom przestępczości, ubóstwa czy nierówności społecznych, widać też ogromną wrażliwość na problematykę społeczną.
Inną fascynującą rzeczą jest zmysłowość. Ackroydowi świetnie udaje się odmalować realia życia w Londynie na przestrzeni czasu, kolory, smaki, zapachy, ludzi, których można spotkać na ulicy. Osiąga to za pomocą obfitego przytaczania fragmentów relacji, dzienników pisarzy i artystów, raportów policyjnych – krótko mówiąc: oddaje głos przeszłości. To kolejny element, czyniący narrację o wiele barwniejszą.
No i wreszcie ciągłość narracji. Podczas lektury widać inspirację psychogeografią – poglądem, że pewne miejsca czy to ze względu na architekturę, czy swoją przeszłość, oddziałują w określony sposób na psychikę mieszkańców (w podobny sposób o Londynie i morderstwach Kuby Rozpruwacza pisał Alan Moore w Prosto z piekła). Ackroyd często zwraca więc uwagę na to, że niektóre rejony Londynu, a czasem pojedyncze ulice, zachowują na przestrzeni stuleci podobne funkcje lub bywają świadkami podobnych wypadków. W ten sposób, nawet jeśli wspomina o tym na zasadzie anegdoty, kreuje jednocześnie charakter poszczególnych dzielnic, a także, w szerszym spojrzeniu, całego miasta, które, choć podzielone, jest traktowane jako ciało, jeden organizm. I choć opis Londynu jest niezwykle wszechstronny (każdemu zagadnieniu poświęcony jest krótki, liczący przeważnie kilkanaście stron rozdział), to widać też, że pewne zagadnienia są na tyle charakterystyczne, na tyle splecione z jego istotą (a może nawet tworzące jego istotę), że należy im się szersze omówienie. Jaki więc jest Londyn w ujęciu Ackroyda? Żarłoczny, brutalny, kolorowy. Dlatego najobszerniejsze są części poświęcone jedzeniu, przestępczości i bogatej tradycji teatralnej. To również miasto kontrastów, z jednej strony miłujące wolność, na przestrzeni dziejów często walczące o swoje przywileje i domagające się praw, z drugiej niezwykle opresyjne, jak w słynnym wierszu Blake'a London albo powieściach Dickensa – i bezlitosne, co może wynikać z umiłowania zysku, w końcu to miasto handlowe (czego najbardziej uderzającym wyrazem był dla mnie oświetlony mnóstwem świątecznych lampek budynek Harrod'sa z wielkim napisem SALE nad wejściem, wypełniony po brzegi ludźmi szukającymi poświątecznych promocji). Trafnie podsumował to sam autor w innej swojej książce, London Under: „London is built on darkness”. Po tę i inne jego książki – biografie innych sławnych miejsc i ludzi, a także powieści – na pewno jeszcze sięgnę.
Zdjęcie: Karina Graj |
Michael Moorcock, Mother London
Tym razem Moorcock w zupełnie innym wydaniu, bynajmniej nie krótkim i bynajmniej nie prostym. I w gruncie rzeczy niefantastycznym. To taka książka, na którą dobrze jest zarezerwować sobie trochę czasu, bo w ten język, jak w chłodną wodę, trzeba się zanurzać stopniowo i powoli. Obejmująca kilkadziesiąt lat narracja przeskakuje od bohatera do bohatera, za nic mając sobie linearność, czasami zaburzają ją urywki innych głosów, przybierających formę strumienia świadomości.
Powieść opisuje losy trojga pacjentów londyńskiej kliniki psychiatrycznej, obdarzonych szczątkowymi zdolnościami telepatycznymi (stąd wtręty w narrację, wewnętrzne głosy ludzi, którzy ich otaczają) oraz szerokiego kręgu ich przyjaciół. Ale za ich pośrednictwem stara się zrobić coś więcej, to znaczy opisać chronotop Londynu, miasto zmieniające się na przestrzeni czasu.
Momentem przełomowym, kończącym pewną epokę i otwierającym nową, jest Blitz – bombardowanie Londynu w czasie drugiej wojny światowej. Do tego miejsca sięga narracja w przeszłość, wcześniejsze życie bohaterów jest tylko lekko zarysowane. Od tego punktu narracja dociera aż do roku 1985 (a więc krótko przed tym, jak powieść została opublikowana), i opisuje zmieniające się nastroje społeczne (zamieszki rasowe w latach 50., festiwale hippisowskie, nastroje homofobiczne i kryzys lat 80.) i codzienne życie. Próbowałem się w tym dopatrzeć jakiejś spójnej narracji historycznej, ale Moorcock unika uproszczeń w rodzaju: „przed wojną było lepiej”, byłyby one zresztą dziwne u człowieka krytykującego trzy czwarte angielskiej fantasy, z Tolkienem na czele, za opowiadanie podobnych bajek.
W Mother London, mimo nieobecności fantastyki, widzę elementy ustawiające tę powieść w opozycji do tekstów krytykowanych w podlinkowanym wyżej eseju. Koncentruje się na mieście (w opozycji do sielankowych krajobrazów angielskiej wsi upamiętnionych jako Shire) i tych jego mieszkańcach, którzy znajdują się raczej na obrzeżach społeczeństwa: klasie robotniczej, szaleńcach, drobnych kryminalistach (widzę w tym podobieństwo do Nigdziebądź Gaimana, który opowiada o podobnych ludziach, choć jeszcze bardziej fantastycznych). Wojna przybiera formę bezosobowego kataklizmu, w obliczu którego ci na samym dole muszą się zjednoczyć, żeby przetrwać (i fragmenty toczące się w czasie wojny obfitują w przykłady zachowań heroicznych). Żaden król nie powróci i nie zaprowadzi porządku – co świetnie ilustrują kolejne dekady, w których stopniowo zaciera się powojenny optymizm i wiara w nową, lepszą przyszłość. Świat można poprawić tylko tu i teraz, nie wygrywając wojny czy angażując się w politykę, ale pomagając ludziom dookoła, w miarę możliwości, i nawiązując z nimi więzi – tworząc społeczność (którą w późniejszych dekadach po wojnie niszczy się poprzez gentryfikację i wysiedlanie dawnych mieszkańców miasta na coraz odleglejsze obszary).
Przy tym wszystkim Moorcock również mitologizuje do jakiegoś stopnia swoich bohaterów, którzy są, jak to się ładnie mówi po angielsku, więksi niż życie i ich historie. Z tym że są to historie osadzone w rzeczywistości, chociaż mającej magiczny posmak, bo nieco szaleni bohaterowie widzą wszystko inaczej. Ale też sama (miejska) rzeczywistość jest magiczna i swoją magią nasyca życie.
Ponieważ już pisałem kiedyś trochę o szaleństwie, dodam, że to kolejny fascynujący, niejednoznaczny obraz tego zjawiska; leczenie bywa konieczne, ale już metodom i stosunkowi lekarzy do pacjentów trochę się dostaje – przepisane bezrefleksyjnie lekarstwa w jednym przypadku stają się przyczyną tragedii, zaś największą zaletą zamknięcia bohaterów w klinice jest chyba fakt, że mogą się dzięki temu poznać i wspierać po wyjściu.
Zdjęcie: Karina Graj |
***
Podczas pobytu w Londynie próbowałem szukać miejsc, które poznałem w literaturze. Po powrocie nastąpiło coś odwrotnego – w literaturze szukam miejsc, które odwiedziłem, wypatruję znajomych nazw, choćbym znał je tylko z tego, że mijałem je, jadąc londyńską Tubą. Więc jakkolwiek trochę trudno mi jeszcze wyrokować o sympatii lub jej braku, mogę powiedzieć, że Londyn oczarowuje, intryguje i przyciąga. To miasto ma swój charakter i swój czar – a książki, które tu opisałem (i całe mnóstwo innych), są na to świetnym dowodem. Dlatego polecam, ale i ostrzegam: może Was oczarować, zaintrygować i przyciągnąć.
Tak! To samo, z tym odwrotnym efektem Londynu. Najlepiej wspominam czytanie (zaczęte jeszcze na Wyspach) Harry'ego Pottera (pewnie dlatego, że jeszcze nie miałam czasu sięgnąć po Nigdziebądź), bo nigdy wcześniej nie byłam w stanie pojąć, jak znakomitym językiem JKR opowiada o Londynie widzianym oczyma Harry'ego. Nie da się poczuć istoty Ministerstwa Magii, póki się samemu nie pospaceruje po Westminster; szczerze śmiać z Hagrida i Artura Weasleya w metrze, póki się samemu nie utknie w bramce; wyobrazić Dziurawego Kotła, póki się nie było w ciemnym angielskim pubie.
OdpowiedzUsuńTylko to działa właśnie w drugą stronę: odkrywa się wagę doświadczeń przy lekturze, nie odwrotnie. Cudowna sprawa, prawda?
Będziesz jeszcze wspominał o jakiejś londyńskiej literaturze? Mam ciągle niedosyt, po tę pierwszą pozycję chętnie sięgnę (posiadasz?).
Rety, czy to znaczy, że powinienem wrócić teraz do Harry'ego Pottera? (oprócz tego, że do Londynu ;)).
UsuńBędę wypatrywał na pewno ciekawych londyńskich książek (a "London Under" wspomniane w notce już do mnie leci) i jeśli tylko przeczytam coś dobrego, to z pewnością o tym napiszę. Biografię Londynu posiadam, mogę pożyczyć.