... w którym poznajemy „nową” towarzyszkę Doktora.
(SPOILERY.) Nie wiem, czy już obeschły Wam łzy po odejściu Pondów, ale czas ruszyć dalej razem z Doktorem. W końcu jest jeszcze tyle miejsc (i czasów) do zobaczenia, tyle planet do uratowania... prawda? Hej? Halo? A może ostatni przedświąteczny odcinek był zbyt wyczerpujący emocjonalnie i wolicie siedzieć zamknięci w swoich pokojach? Doktor zdecydował się na to drugie rozwiązanie i swoje dnie spędza najwyraźniej w TARDIS zaparkowanej w chmurach. Przynajmniej do momentu pojawienia się pewnej znajomej (dla nas, nie dla niego, co jest zresztą istotne dla fabuły) twarzy. Znajoma twarz, wraz z resztą osoby, której jest częścią, postanawia wciągnąć go w ratowanie świata.
„Już tego nie robię”
Początkowa, pełna apatii postawa Doktora była dla mnie wręcz szokująca – Doktor, szczególnie Jedenasty, w sytuacji napięcia emocjonalnego i straty, wydawał mi się skłonny raczej do przemocy, okrucieństwa, dzikich wybuchów megalomanii (patrz: Waters of Mars), nigdy do apatii. Ten wątek oczywiście już się pojawił w Closing Time, a teraz tylko powrócił (choć w bardziej intensywnej postaci), ale nadal nie potrafię do końca zrozumieć jego podejścia.
Madame Vashtra i Jenny są absolutnie cudowne, co było widać już w prequelowych filmikach, a teraz widać znowu. I nawet się pobrały! Chcę, żeby było ich w tym serialu jeszcze więcej. Podobnie jak Straksa, którego intelekt jest najwyraźniej odwrotnie proporcjonalny do komizmu. Nie szkodzi. Jedyne, co mnie zastanawia, to kpina i niemal pogarda, z jaką odnosi się do niego Doktor. Czy Doktor jest rasistą wobec Sontaran? W tym odcinku trochę tak to wygląda.
Nie(d)opowiedziane historie
Dr Simeon był świetnym, bardzo intrygującym złym, niestety straszliwie zaniedbanym, zwłaszcza jeśli zestawić go z Kazranem Sardickiem, którego ogromnie mi przypominał. Bardzo bym chciał więcej jego życia, jakieś próby integracji z otoczeniem – taka olbrzymia izolacja, w jakiej wydaje się funkcjonować (właściwie sam na sam ze swoimi myślami o unicestwieniu ludzkości), byłaby przejmująca, gdyby została ukazana bardziej szczegółowo. No i te „wiktoriańskie wartości”, ledwo zasugerowane, a to tak ciekawa kwestia. Szkoda. Ogromne uproszczenie czarnych charakterów jest dla mnie na razie sporą wadą siódmego sezonu.
Inteligentny śnieg też zniknął dość antyklimaktycznie. Ale chyba powróci? Na to się zanosiło na końcu, w scenie z wizytówką.
Drugą postacią, której chciałbym widzieć więcej i o której chciałbym więcej wiedzieć, był kapitan Latimer. Mam wrażenie, że w jego dystansie wobec dzieci kryła się ciekawa historia, niestety – nieopowiedziana.
Dziewczyna od sufletów
Oczywiście wszystko to, co napisałem, ma swoje uzasadnienie: pojawia się nowa-stara towarzyszka, Clara/Oswin Oswald, chociaż tutaj też czegoś zabrakło. Ogromnie mnie na przykład zaciekawiło, czemu pracuje jako guwernantka i jednocześnie barmanka. Początkowo wyglądała wręcz na złodziejkę albo oszustkę. Ale wielkie tajemnice z nią związane okazały się ważniejsze niż jakiś życiorys. Biorąc pod uwagę fakt, że umarła na końcu odcinka, trudno się dziwić, ale wystarczyłaby jakaś drobna wzmianka, by to wyjaśnić.
Przeszkadza mi ta pobieżność i chaotyczność, bo odcinki wprowadzające towarzyszki zazwyczaj były niezwykle płynne i włączały je bezproblemowo w bieg fabuły (weźmy choćby Partners in Crime z czwartego sezonu).
Mimo to Clara ogromnie, ogromnie mi się podobała, bardziej niż Amy. (Naprawdę). Stawała się momentami typową Moffatowską Mary Sue (czy mi się wydaje, czy to całowanie Doktora było takie apropos niczego?), ale właśnie: tylko momentami. Poza tym jest świetnie zagrana i ma mnóstwo charyzmy. Jeśli miałem jeszcze jakieś zastrzeżenia czy obawy wobec nowej towarzyszki, to ten odcinek spełnił swoją rolę, całkowicie je usuwając. Nawet Wielka, Moffatowska Tajemnica™ mnie nie razi, przeciwnie, zapowiada się ekscytująco. Jenna-Louise Coleman wnosi do tego serialu mnóstwo świeżej energii, której trochę już byłem spragniony, bo właściwie zaakceptowałem odejście Pondów już na etapie Closing Time (choć zdaję sobie sprawę, że dalsze odcinki były konieczne, by zakończyć ich historię odpowiednio tragicznie i dostarczyć Doktorowi angstu).
Ostatecznie więc, mimo że The Snowmen to odcinek mało świąteczny, dał mi coś, czego trochę mi już zaczynało brakować: zastrzyk entuzjazmu wobec serialu, który kocham. A Wam?
PS. Trochę sceptycznie podchodziłem do pomysłu wprowadzenia nowych napisów i nowego wnętrza TARDIS, wydało mi się to kolejnym niezbyt pozytywnym przejawem nowego, bardziej efektownego (żeby nie powiedzieć: efekciarskiego) podejścia twórców do tego, co serial ma sobą reprezentować. Moje obawy się nie rozwiały, ale muszę powiedzieć, że podoba mi się jedno i drugie (bardzo fajnym akcentem w TARDIS są ornamenty w stylu Władców Czasu).
PS2. Czytelnikom życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku, ekscytujących doświadczeń i dobrych ludzi wokół. Do napisania w 2013.