piątek, 15 czerwca 2018

Turku Pride i Wielka Ucieczka Lenina

Czasami marzenia spełniają się, kiedy już zapomnimy, że je mieliśmy. Tak było w moim przypadku z wizytą w Finlandii. Bardzo chciałem tam pojechać, kiedy byłem na studiach, i nawet zacząłem uczyć się fińskiego. Udało mi się w końcu rok temu, kiedy w pamięci zostało mi już tylko to, jak się przedstawić, oraz świadomość, że w fińskim istnieje sześć przypadków określających relacje przestrzenne.

(Na szczęście miastem, do którego przyjechaliśmy z Iną na zaproszenie K., było Turku, gdzie obok fińskiego funkcjonuje także język szwedzki. Dwujęzyczne tablice zdecydowanie ułatwiały życie).

Trafiliśmy do Turku latem i pewnie przez to cały pobyt okazał się dość surrealistycznym doświadczeniem. Kiedy przyjechaliśmy do centrum, dziwiliśmy się, jak bardzo jest opustoszałe; było przecież jeszcze jasno. Dopiero spoglądając na zegarek, uświadomiliśmy sobie, że minęła już 23.00. Po powrocie często pytano mnie, o której robiło się ciemno. Nie mam pojęcia. Kiedy zasypialiśmy, światło dopiero zaczynało przybierać złoty odcień charakterystyczny dla zachodu słońca. Kiedy się budziliśmy, słońce stało już wysoko na niebie. Równie dobrze mogło w ogóle nie zachodzić. W pewnym momencie zupełnie płynnie zaczęliśmy przechodzić między jawą a snem: zasypialiśmy o 15.00, żeby wstać wieczorem i jeszcze długo włóczyć się po składających się w regularną siatkę ulicach centralnej części miasta. Nic dziwnego, że rozbity i lekko zdezorientowany zgubiłem w końcu książkę.

Znalazłem ją na uniwersytecie, gdzie K. pracuje i przygotowuje doktorat. Piękny ceglany budynek z przeszklonym dachem był kiedyś fabryką sprzętu rolniczego. W pewnym momencie naszego spaceru na drzwiach kolejnych sal zaczęło się pojawiać znajome słowo: uskontotiede. Religioznawstwo. Na chwilę wróciłem myślami do czasów, w których uczyłem się fińskiego i uczyłem się o religiach. Fińskiego już się nie uczę, ale zainteresowanie religiami i folklorem zostało mi do dziś.

W korytarzu stał stolik do kawy z rozsypanym stosem książek do zabrania. Przeglądałem go od niechcenia, aż rzucił mi się w oczy szwedzki tytuł, który odcyfrowałem jako Ludowe historie i opowiadania z Turku. Schowałem książkę do torby. Na uniesioną brew Iny odpowiedziałem wzruszeniem ramion. Może i na nic mi ta książka, ale zawsze mogę przynieść ją tu z powrotem, zostawić dla jakiejś studentki lub studenta.

Dnie spędzaliśmy głównie na Ruissalo, wyspie u wybrzeża Turku. Miasto wydawało się odsłonięte, wystawione na silne słońce, którego nie łagodził morski klimat. Na wyspie chroniliśmy się w cieniu, wędrując to po zasłanych igliwiem ścieżkach, to po płaskich, pokrytych porostami głazach. Po południu Ina wychodziła do kawiarni, ja, jeśli akurat nie spałem, chowałem się w książkach. To pierwsze i najważniejsze miejsce, w którym mieszkałem, i czasami wydaje mi się, że żadne inne tak naprawdę nigdy im nie dorówna.

Większość Ludowych historii i opowiadań była za długa, bym był w stanie je przetłumaczyć. Szwedzki rozumiem zresztą biernie, wyrywkowo i w domyśle, opierając się na innych językach germańskich, głównie angielskim, odrobinie niemieckiego. Przeglądałem więc tytuły, sprawdzając, co jestem w stanie odcyfrować i co mnie zainteresuje. Jeśli były to krótkie cząstki, tłumaczyłem je na angielski, wrzucając do google translate.

Zainteresował mnie wątek Turku Pride. Święto lokalnej społeczności LGBT odbywa się obecnie w sierpniu, jednak książka, o ile dobrze zrozumiałem zapośredniczone przez kilka języków informacje, sugerowała, że kiedyś pełniący podobną funkcję pochód odbywał się w grudniu, w okolicach przesilenia zimowego. Może na znak konieczności ukrywania się pod płaszczykiem najgłębszej ciemności, z drugiej strony: zajęcie daty o tak bogatym znaczeniu symbolicznym dowodzi swego rodzaju siły. Zresztą zamieszczony w książce wierszyk – kołysanka zdaje się sugerować, że było to wydarzenie otoczone czcią graniczącą z obawą, podczas którego osoby heteroseksualne zostawały na ogół w domach. Oto przetłumaczony bardzo dosłownie kawałek:

Zaśnij, zaśnij drogi synku,
Zamknij już swoje oczy.
Noc jest długa, noc jest ciemna,
Chociaż płoną w niej światła.
Wkrótce nadejdzie niebieski moment*,
Moment fioletowy, moment zielony,
Moment żółty, czerwony, pomarańczowy.
Jeśli usłyszysz pukanie do drzwi,
Nie odpowiadaj.
Wiem, że niedługo mnie opuścisz,
Ale zostań jeszcze na tę noc.

(* – „Sininen hetki”, czyli niebieski moment, to w Finlandii określenie chwili, w której zimą, tuż po zachodzie słońca, ośnieżony krajobraz zostaje oświetlony błękitną poświatą. W kołysance wyliczenie zaczyna się od tego faktycznego fenomenu, a następnie pojawiają się wzmianki o kolejnych istniejących rzekomo kolorowych momentach, które razem tworzą flagę LGBT).

Bardzo ciekawy jest stosunek śpiewającej tę kołysankę matki do sytuacji. Zdaje się ona domyślać tożsamości swojego dziecka i rozumie, że w którymś momencie opuści ono dom i dołączy do pochodu na zewnątrz (i nawet jeśli wróci, to już w jakiś sposób inne – zresztą czy to nie spotyka każdego dziecka i każdego rodzica obserwującego jego dorastanie?) – prosi tylko, żeby jeszcze trochę się to odwlekło.

Jest też inna opowieść związana z tą tradycją: legenda o dziewczynie, która w noc pochodu siedzi w domu z rodzicami i narzeczonym. Narzeczony uchyla jednak drzwi, ponieważ na dworze został – w zależności od wersji – ukochany pies lub ulubiony kubek, i, oczarowany pochodem, wychodzi, by do niego dołączyć. Dziewczyna wybiega za ukochanym. Udaje jej się wypatrzyć go w tłumie i złapać w objęcia. Narzeczony zaczyna przemieniać się w rozmaite postacie: drag queen, twinka, misia – dziewczyna trzyma go uparcie (pobrzmiewają tu intrygujące echa ballady o Tam Linie). On prosi ją jednak, by go puściła i pozwoliła mu dołączyć do pochodu. Dziewczyna zgadza się na tę prośbę i pozwala narzeczonemu odejść. Wtedy jej wyciągniętą rękę chwyta inna ręka – pięknej dziewczyny, która zaprasza bohaterkę, by ta również wzięła udział w pochodzie.

Ostatniego wieczoru wyszliśmy w trójkę na pożegnalną kolację. Później zaczęliśmy włóczyć się po mieście. Może dzięki płynnośi i plastyczności tamtejszego czasu udało nam się osiągnąć stan, jaki po raz ostatni zdarzył mi się chyba jeszcze na studiach: wyjście poza zegar i kalendarz, w obszar, w którym można po prostu robić co się chce, jak długo się chce, obszar, w którym gubią się punkty takie jak mieszkanie czy praca. Rytm wybijany przez kapitalistyczny system produkcji nagle zostaje zakłócony i jest tak, jak bywa w dzieciństwie podczas wakacji: przed człowiekiem rozpościera się nieograniczona przestrzeń możliwości, na każdym kroku czeka przygoda albo przynajmniej możliwość zachwytu. Ktoś mógłby to nazwać niedojrzałością albo nawet infantylnością, ale osobiście myślę, że to jedne z najważniejszych momentów, jakie można przeżyć: wejście w sytuacjonistyczną sferę życia jako takiego: wolności, wypoczynku i zabawy.

Wyszło na jaw, że nie widzieliśmy jeszcze z Iną pomnika Lenina. Ruszyliśmy więc we trójkę na wzgórze, którego szczyt zajmuje park miejski i muzeum sztuki. Posąg znajduje się tuż poniżej, obok domu, w którym Lenin ukrywał się przez jakiś czas, kiedy uciekał z Rosji. Poszliśmy dalej, do parku. Na plac zabaw, bo taki to był wieczór. Znaleźliśmy pasującą na bardzo małą głowę czapkę w panterkę, z różowym napisem „Awesome”.

W parku znajduje się pomnik gęsi. Jak wyczytałem w książce, on również ma związek z Leninem. Legenda głosi, że carscy agenci byli o włos od złapania Włodzimierza Iljicza: obstawili budynek i weszli przez drzwi frontowe. Lenin wydostał się na dach, ale i tam został otoczony. Uratował go przelatujący akurat nisko sznur gęsi: Lenin złapał jedną z nich za nogi i przeleciał poza zasięg żołdaków, którym została tylko zestrzelona z głowy przywódcy rewolucji czapka.

Wracając do mieszkania, wspięliśmy się na cokół i wręczyliśmy Leninowi naszą czapkę. Nie pasowała (wszyscy wiemy, że głowa Lenina nie należy do małych), ale lepsze to niż nic.

Następnego dnia rano Ina i ja wyjechaliśmy z Turku. Podczas pakowania nie umiałem znaleźć książki, K. też się to później nie udało. Szkoda. Bardzo chętnie przeczytałbym więcej opowieści z Turku, bardzo chciałbym też mieć dowód, że dobrze zapamiętałem te, które tutaj przytoczyłem. Nie umiem znaleźć ich w internecie i zaczynam się zastanawiać, czy czegoś nie przekręciłem, czy czegoś sobie nie dopowiedziałem. No ale tak to czasem bywa z opowieściami.

wtorek, 13 marca 2018

Co przeczytam, gdy skończę Wielką Amerykańską Powieść

Dostałem ostatnio do recenzji Wielką Amerykańską Powieść. Dosłownie wielką, bo liczy sobie niecałe 850 stron, a w dodatku niezbyt dobrą, przez co zmagam się z nią już ponad dwa tygodnie.

W rezultacie, zamiast o powrocie do lektur związanych z esejem, który piszę (fascynujących, ale i wymagających), myślę raczej o kilku tygodniach wypoczynku i lektur rozrywkowych. Przy okazji postanowiłem nawiązać do jednej z pierwszych notek, jakie opublikowałem na tym blogu, i podzielić się ze światem listą książek, które planuję przeczytać w najbliższym czasie* – za ok. 100 stron WAP, które mi jeszcze zostały.

1. Tomoka Shibasaki, Spring Garden

Co jakiś czas nachodzi mnie ochota na sięgnięcie po literaturę japońską. Te czytelnicze wyprawy kończą się różnie (pokochałem realistyczne powieści Hiromi Kawakami, lekturę Krainy śniegu Yasunari Kawabaty wspominam dość traumatycznie, niekoniecznie zresztą z winy książki), ale prędzej czy później znów muszę podjąć kolejną.

O samym Spring Garden nie wiem zbyt wiele poza tym, że jest o miejskiej samotności (czyli dokładnie o tym, czego najczęściej w literaturze japońskiej szukam). Moją uwagę podczas wizyty w księgarni The Book Hive w Norwich zwróciła przede wszystkim barwna, stylowa okładka. Ale jestem dobrej myśli, bo dzięki wydawcy, Pushkin Press, mam już za sobą jedno niezwykle przyjemne spotkanie z japońską autorką (Michi Tawarą i jej Salad Anniversary – polecam, to przepiękna poezja!). Jeśli tym razem będzie podobnie, to pewnie sięgnę też po kolejne książki z ich serii Japanese Novellas.

2. Gareth E. Rees, The Stone Tide

Rzadko przykładam wagę do czytania książek na bieżąco, ale staram się w przypadku autorów, którzy wywarli na mnie dobre wrażenie. Tak było w przypadku Garetha E. Reesa, którego Marshland: Dreams and Nightmares on the Edge of London bardzo przyjemnie mnie zaskoczyło kilka miesięcy temu. Myślałem, że wiem czego się spodziewać po psychogeograficznej książce o Londynie (czy istnieje miasto bardziej ukochane przez psychogeografów?), ale nie spodziewałem się pomieszania opisów wyprowadzania psa na spacer z opowieściami o duchach, legendami miejskimi i rozdziałami w formie komiksów. W Marshland Rees zatarł granice między literaturą faktu a fikcją, a przy okazji pokazał mi, że w ramach praktyk psychogeograficznych można zrobić jeszcze wiele rzeczy, o których nie miałem pojęcia.

The Stone Tide to powieść, teoretycznie zatem wiem, czego się spodziewać, ale w praktyce: nie mam pojęcia. Wiem, że pojawią się wątki autobiograficzne, a także psychogeografia Hastings (już nie Londynu!). Ale poza tym? Cóż, przekonam się niedługo.

3. Nawal el-Saadawi, The Fall of the Imam

Pierwszy raz usłyszałem o tej książce sześć lat temu. Spłynęła do wydawnictwa, w którym odbywałem wówczas praktyki, jako propozycja wydawnicza od tłumacza. Przetłumaczone fragmenty oraz opis książki zrobiły na mnie ogromne wrażenie: oniryczna i baśniowa historia o religijno-politycznym reżimie sprawującym patriarchalną władzę nad kobietami brzmi jak coś, co powinno mi się spodobać.

Książka wryła mi się w pamięć i przez sześć lat czekałem z nadzieją, że ukaże się po polsku, ale jednak do tego nie doszło. W końcu doszedłem do wniosku, że wcale nie muszę czekać i parę tygodni temu anglojęzyczny ebook trafił na mój czytnik. Przyznam, że myślę o tej lekturze z wielką ekscytacją. W końcu trochę się naczekałem.

A na co Ty aktualnie ostrzysz sobie czytelnicze zęby?


* – kolejność losowa, a i zawartość listy może ulec zmianie. Jestem kapryśnym czytelnikiem.

piątek, 2 lutego 2018

Styczeń 2018 – podsumowanie

Nadal jestem bardzo kiepski, jeśli chodzi o autopromocję: tak się złożyło, że w styczniu zostało opublikowanych całkiem sporo moim tekstów, pojawiło się też trochę dobrych wiadomości, a ja nie wrzuciłem ani jednego posta. Pora zatem na zbiorczą wyliczankę.

1. Tak naprawdę wypada zacząć od końcówki grudnia, kiedy to ukazał się dziesiąty numer magazynu Smokopolitan. W środku m.in. rozmowa o steampunku, w której uczestniczyłem wraz z Karoliną Fedyk, Anną Hrycyszyn i Przemkiem Zańką. Moi współrozmówcy błyszczą elokwencją i oczytaniem, ja nawołuję do rewolucji, próbując zamaskować fakt, że nigdy nie przeczytałem żadnej powieści steampunkowej.

2. W Boże Narodzenie na Gallifrey.pl wylądował mój artykuł o tym, dlaczego The End of Time jest odcinkiem najlepiej nadającym się na święta.

3. Odnotuję również otrzymane trzy dni przed końcem roku Tajemnicze Dobre Wieści. Nie chcę na razie zdradzać szczegółów, ale już niedługo powinien ukazać się tekst, z którego jestem bardzo dumny.

4. Już w 2018 r. na Popmodernie pojawiły się aż dwa teksty mojego autorstwa. Po pierwsze razem z innymi autorami przygotowałem podsumowanie roku 2017. Znajdziecie w nim m.in. mój ulubiony zeszłoroczny serial i ulubioną zeszłoroczną płytę, a także wypowiedź na temat Louisa C.K.

Drugi tekst dotyczy wyboru Jodie Whittaker na odtwórczynię roli Doktora. Zarysowuję w nim drogę, jaka doprowadziła serial do tej decyzji, a także zastanawiam się, czy należy ją uznać za krok rewolucyjny.

5. Następnie znów zagościłem na Gallifrey. W tekście Moffat (nie) skończył się na Mężach River Song odpowiadam na twierdzenia, że dziesiąta seria Doctora Who była „mniej autorska”. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jakiego bohatera kina akcji najbardziej przypomina Steven Moffat, klikajcie i czytajcie.

6. Pod koniec stycznia ukazał się szósty numer zinu Kill the Fez! Na jego potrzeby wskrzesiłem swoje dawne alter ego, Waltera Kałużę, które opublikowało Dwie opowiastki, czyli krótką prozę poetycką, a także Podpisy pod obrazki, stare opowiadanie z nowym zakończeniem. Gorąco polecam oba teksty i cały magazyn.

7. Ledwie godzinę przed swoim końcem styczeń sprawił mi jeszcze jedną niezwykle przyjemną niespodziankę: Grupa Wydawnicza Alpaka ogłosiła wyniki konkursu pod nazwą Dzieje się. Fantastyka zaangażowana społecznie. W gronie tekstów nagrodzonych publikacją w przyszłej internetowej antologii znalazła się moja Krótka historia Miasta Mgieł. Traktuję to jako ogromny sukces i bardzo się cieszę, że po dwóch latach od napisania i kilku nieudanych próbach publikacji wreszcie będziecie mieli szansę przeczytać moją opowieść o pewnym zasnutym smogiem mieście. To dla mnie także przypomnienie, że każde odrzucone opowiadanie należy jak najszybciej ponownie wysyłać w świat – oraz zachęta do pracy nad kolejnymi tekstami.

W tej chwili planuję nowy esej, współpracuję przy tworzeniu opowiadania w języku angielskim i zbieram się do redakcji napisanego jeszcze w zeszłym roku opowiadania. Mam nadzieję, że te i kolejne przedsięwzięcia okażą się równie owocne, co początek tego roku.