piątek, 13 maja 2016

The Laverne Cox Picture Show


Jak być może słyszeliście, w nowej wersji The Rocky Horror Picture Show rolę doktora Frank’nFurthera ma zagrać znana z Orange Is the New Black Laverne Cox (właśnie pojawiło się pierwsze zdjęcie aktorki w roli).

Z jednej strony jest to świetna wiadomość: póki żyjemy w świecie, w którym Eddie Redmayne zdobywający nominację do Oscara za Dziewczynę z portretu to sukces w reprezentacji osób transpłciowych, role trans – zwłaszcza główne – grane przez osoby transpłciowe zasługują na docenienie, sama Laverne, jak można przeczytać w linkowanym powyżej artykule, wydaje się być zachwycona rolą. I słusznie – dobry doktor to rola nietuzinkowa: skomplikowana, niejednoznaczna, wzbudzająca fascynację, sympatię i może odrobinę przerażenia, niepozbawiona tragizmu. Z drugiej strony…

Z drugiej strony mam wątpliwości, czy aby na pewno Frank’n’Furter to najlepsze wykorzystanie talentów Laverne. Tragiczny queerowy bohater to klisza zgrana już w nieprawdopodobnym stopniu. A problemów jest więcej. Doktor Furter przedstawia się wprawdzie jako „słodki transwestyta z transseksualnej Transylwanii”, ale prawdę powiedziawszy zawsze wydawał mi się kimś wykraczającym poza jakiekolwiek ludzkie kategorie: Innym przez duże „i”, w odniesieniu do którego słowo „trans” oznacza ni mniej, ni więcej, tylko transgresję absolutną, drwinę z prób sztywnego wytyczania granic między tożsamościami płciowymi i seksualnymi. I nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby nie fakt, że inność Franka ma wymiar zdecydowanie gotycki, mroczny, wręcz monstrualny – wystarczy przypomnieć relację z Rockym czy scenę uwodzenia Brada i Janet, przywołującą krzywdzące wyobrażenia osób transseksualnych jako podstępnych seksualnych drapieżników, wciągających potencjalnych partnerów w „pułapkę” (świetnie za to pasowało, kiedy widzieliśmy tę scenę z białym mężczyzną).

Być może twórcy mają pomysł na nowe ujęcie, na przełamanie klisz i stereotypów, jednak obawiam się, że obsadzenie transseksualnej aktorki może je tylko umocnić. Tymczasem mamy 2016 rok, pora na nowe, pozytywne narracje normalizujące transpłciowość i byłoby super, gdyby Laverne, jedna z najbardziej rozpoznawalnych osób transseksualnych mogła pomóc je kształtować. Co nie znaczy, że nie powinna grać w Rockym. Powinna.

Ale Janet.

poniedziałek, 9 maja 2016

No to kto miał rację? (Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów)


Kapitan Ameryka nauczył się, że nie można pokładać ślepej wiary w instytucjach. Iron Man nauczył się, że światowego pokoju nie można sprywatyzować.

W pewnym sensie wyszedł w ten sposób poza granice konwencji superbohaterskiej – jeśli uznać, że jedną z cech charakterystycznych jest nieomylny osąd moralny bohatera. Problem w tym, że Tony Stark nadal występuje w filmie superbohaterskim, więc racja musi być po stronie któregoś z bohaterów – i film ostatecznie staje po stronie Kapitana Ameryki (choć można było np. pociągnąć zasygnalizowany na początku wątek Bucky’ego jako jego faktycznej słabości).

Steve Rogers staje się ucieleśnieniem złudzeń Stanów Zjednoczonych co do ich roli w świecie. Ciągle sądzi, że „najbezpieczniejsze ręce to nadal nasze” – w końcu od drugiej wojny światowej jest „tym dobrym” superpolicjantem, strzegącym bezpieczeństwa wszystkich. Na co mu międzynarodowe konwencje? Jeśli trzeba gdzieś lecieć i zrzucić na kogoś demokrację, to lepiej się za długo nie zastanawiać.

Tony Stark to, jak ujął mój przyjaciel, „skruszony biznesmen nawrócony na regulację” i wyraz kolektywnego poczucia winy amerykańskiego społeczeństwa. Widzi, że każda jego próba rozwiązania problemów świata przyczynia się do jeszcze większej katastrofy. Jest gotów służyć ogółowi zgodnie z wolą tegoż ogółu – i jest w tym pewna pokora.

Z jednej strony należało się spodziewać, że Hollywoodzki blockbuster zajmie pozycję wspierającą status quo, objawiające się mentalnością spod znaku „musimy COŚ zrobić!”.

Z drugiej – film prezentuje cały konflikt na nieco innej płaszczyźnie: indywidualnej odpowiedzialności za własne czyny. To na tym zasadza się moralna słuszność Kapitana, który próbuje czynić dobro, liczy się z możliwością porażki – bądź też częściowego zaledwie sukcesu – i jest gotów na brzemię konsekwencji. Iron Man zmaga się ze świadomością konsekwencji swoich czynów i pragnie od niej uciec – stąd dążenie do tego, by zrzec się odpowiedzialności, by ciężar decyzji złożyć w ręce wyższej instancji.

W zależności od tego, na jakiej płaszczyźnie rozpatrujemy konflikt, albo jeden, albo drugi ma rację, co uwydatnia się jeszcze bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że każdy z nich zaczynał po przeciwnej stronie barykady. Iron Man robił show podczas przesłuchania rządowej komisji, a Kapitan służył w armii (jak rzucający frazesami na koniec filmu Rhodes). Są jak splecione w kręgu yin i yang i myślę, że ten obraz najlepiej ilustruje błąd tkwiący w całej machinie promocyjnej filmu: pogląd, że musimy wybrać którąś ze stron. Tak naprawdę potrzebujemy ich obu, napierających na siebie nazwzajem i w ten sposób utrzymujących równowagę. Jak powiedział Blake: „Opozycja to prawdziwa przyjaźń”.

A przyjaźń, jak wiemy, to magia.

wtorek, 3 maja 2016

Grant Morrison i Wonder Woman

Moja recenzja Wonder Woman: Earth One, Vol. 1 autorstwa Granta Morrisona, Yanicka Paquette’a i Nathana Fairbairna już dostępna na Popmodernie. Jak na mój gust to trochę za dużo w tym komiksie transhumanizmu, a za mało feminizmu. Mimo to polecam, bo jest bardzo ciekawy – a ja już czekam na zapowiadane kolejne części.