M. Moorcock, Elryk z Melnibone
Czytam ostatnio mało fantasy, a jeśli już, to raczej starą, w odniesieniu do której można używać złowieszczego przymiotnika „klasyczna”. Wynika to po pierwsze z tego, że mnóstwo innych literackich obszarów, o których chciałbym się więcej dowiedzieć (w literaturze, jak wszędzie, ważna jest zróżnicowana dieta), a po drugie średnio mnie interesuje budowanie spójnego świata (bo w ogóle pogląd, że świat można i należy opisywać spójnie, uważam za mylny a w dodatku mało ciekawy), intrygi polityczne i epickie bitwy ciągnące się przez setki stron.
Teoretycznie intrygi i bitwy można też znaleźć w pierwszym tomie słynnej Sagi o Elryku, jednak czyta się go bardziej jak szekspirowską tragedię osadzoną w fantastycznym świecie niż podręcznik historii tegoż fantastycznego świata. Konflikt dotyczy co władzy, ale jest prościutki i opiera się na sprawach fundamentalnych: młody władca nie bardzo chce rządzić, ale ma poczucie obowiązku, zazdrosny kuzyn bardzo chce rządzić i nie cofnie się przed niczym, żeby władzę zdobyć. Jeśli pojawiają się bitwy, to bardzo krótkie – cała książka liczy raptem 180 stron, więc nie można się rozpisywać. Jest w tej zwięzłości i prostocie fabularnej coś urzekającego.
Elryk jest też ciekawy jako przeciwieństwo innego znanego bohatera literatury fantasy, czyli Conana. Bohater Howarda to umięśniony, naoliwiony wojownik, przykład fantastycznego wish-fulfillmentu w czystej postaci. Elryk zaś to blady, wątły albinos, ponad machanie mieczem przedkładający magiczne księgi (wystarczy rzucić okiem na okładkę). Nie wspominając już o tym, że świat, który zamieszkuje, wydaje się nieco bardziej skomplikowany – choć trudno to oceniać po 180 stronach, z drugiej strony – zdecydowanie mam ochotę sięgnąć po więcej.
Lord Dunsany, The King of Elfland's Daughter (polski tytuł: Córka króla elfów)
Zaczyna się dość klasycznie, bo oto stary król wysyła syna do tytułowej krainy elfów, by ten zdobył tytułową córkę tytułowego króla. Młodzian wyrusza, pokonuje niebezpieczeństwa, powraca do domu, by żyć długo i szczęśliwie. Ale to dopiero jedna trzecia pełnej cudów, baśniowej opowieści o tym, jak niełatwo czasem w związku zażegnać dzielące różnice, i o niełatwej koegzystencji dwóch światów, „pól, które znamy” i zanurzonej w bezczasie krainy elfów. Sporo miejsca poświęcono opisom tego, jak magia powoli przenika do świata ludzi i jak radzą sobie oni ze światem, który staje się coraz dziwniejszy i coraz bardziej obcy. Dlatego, mimo wykwintnego, przywodzącego na myśl jeszcze wiek XIX (książka została wydana w roku 1924), stylu, jest to powieść zdecydowanie nowoczesna, w której wyraźnie widać zapowiedź współczesnej angielskiej fantasy spod znaku Gwiezdnego pyłu Gaimana i Jonathana Strange'a i pana Norrella Susanny Clarke.
David Lodge, Changing Places i Small World (polskie tytuły: Zamiana i Mały światek)
Przeczytałem kiedyś, że mainstreamowi pisarze piszą o tym, na czym się znają, i dlatego większość książek jest o profesorach literatury przeżywających kryzys wieku średniego i zdradzających żony ze studentkami. I gdyby oceniać na podstawie pierwszych dwóch tomów „trylogii kampusowej” Lodge'a (co byłoby nieprofesjonalne, niezależnie od profesji), to faktycznie, trochę tak to wygląda. Ratuje je ironiczny dystans (ale nie posuwający się do kpiny) do działań bohaterów i fakt, że nie tylko wokół profesorów literatury obraca się akcja (istotne są także postacie ich żon). Do tego dochodzi humor, w przeważającej mierze dotyczący kontrastów między akademickim światkiem Ameryki i Anglii (trudno mi powiedzieć, czy będzie on strawny dla czytelników nie znających realiów akademickich, natomiast ci, którzy mieli do czynienia z uniwersytetem, z pewnością znajdą wiele okazji do śmiechu, a może również do łez kiedy zauważą, jak bardzo współczesne polskie realia przypominają zapyziałą brytyjską uczelnię sprzed 50 lat). Gdzieś w tle przewijają się kwestie obyczajowe – lata 60. to w końcu czas strajków studenckich i rewolucji obyczajowej. Wisienką na torcie stają się meta zagrywki odnoszące się do powieści (jeżeli w jednym rozdziale wyrażony zostaje pogląd, że powieść epistolarna to forma przestarzała i w ogóle komu by w dzisiejszych czasach przyszło do głowy pisanie w formie listów, można być pewnym, że następny rozdział będzie napisany w formie listów), a w drugiej części – do romansu rycerskiego i mitów arturiańskich, wplecionych w wyjątkowo zabawny sposób w fabułę. Jak wspominałem niedawno, w kolejną książkę Lodge'a już się zaopatrzyłem, bo to świetny przykład niegłupiej rozrywki, wzbogaconej o cenne obserwacje natury obyczajowej.
***
Minęło już nieco ponad pół roku od kiedy założyłem bloga i mogę teraz skonfrontować swoje wyobrażenia na temat jego działania (tego, o czym chciałbym pisać, w jakiej formie, jak często) z rzeczywistością (ile jestem w stanie napisać i jak często).
Po jednej notce zbierającej ciekawe książki z danego miesiąca zarzuciłem tę formę na rzecz podobnych, ale obszerniejszych notek poświęconych pojedynczym książkom. Teraz jednak powracam do poprzedniej formuły. Powodów jest kilka: po pierwsze ograniczenia czasowe. Blog nie jest jedynym moim polem działalności, piszę też recenzje dla serwisu Poltergeist (informacje o nich będą się teraz ukazywały na blogu) i staram się rozwijać własną twórczość literacką (najważniejszą, a jednocześnie najłatwiej pomijalną, kiedy pojawiają się inne, pilniejsze rzeczy). Po drugie: brak satysfakcji. Średniej długości notka poświęcona jednej książce za bardzo zbliża się do klasycznych recenzji, których pisanie ostatnio mniej mnie kręci. Dlatego z jednej strony chcę pójść w stronę krótszych, swobodniejszych omówień, z drugiej zaś – w stronę tekstów dłuższych i głębszych, które również będą się pojawiały na Zielonych oknach. Po trzecie wreszcie: w ten sposób uda mi się uwolnić czas na pisanie również o innych, ostatnio zaniedbanych rzeczach, na przykład serialach.
Pisanie na marginesach czas zacząć.