Lubię Slough odkąd usłyszałem je w The Office. Pod regularną formą kryje się spora dawka jadu, wymierzona nie tylko w tytułowe miasto, ale też w różne bolączki nowoczesności. Choć wywołał on zrozumiałe wzburzenie – powstała nawet wyjątkowo słaba replika (do znalezienia na samym dole linkowanej strony) – naoczni świadkowie twierdzą, że od czasu powstania wiersza niewiele się w Slough zmieniło a jeśli już, to na gorsze.
O ile mi wiadomo jest to pierwszy przekład tego wiersza na język polski.
***
John Betjeman
Slough
Drogie bomby, w Slough uderzcie!
Niech to miasto spłonie wreszcie,
Cierpień naszych kres przyspieszcie –
Przybywaj, Śmierci!
Drogie bomby, zmiećcie w proch
Kantyn chłodnych, jasnych loch,
W puszkach owoce, mięso, groch,
Oddech i myśli.
Zburzcie ten burdel miastem zwany,
Gdzie „dom” to cztery gołe ściany
Za kredyt z trudem wyżebrany
Na lat dwadzieścia.
Dorwijcie jeszcze tłustą szuję,
Co wiecznie kręci, wiecznie knuje
I do kąpieli potrzebuje
Kobiecych łez:
Zniszczcie mu biurko wiele warte,
Dłonie błądzące wciąż uparcie,
Niech się zadławi sprośnym żartem
I niechaj krzyczy.
Lecz miejcie litość wobec młodych,
Łamiących wyłysiałe głowy
By zliczyć koszty i przychody –
Zaznali piekła.
To nie ich wina, że nie znają
Ptaków, które tu śpiewają,
Że do Maidenhead wciąż gnają,
By pić na umór,
I plotą o sporcie, samochodach
W pseudo-tudorskich barów progach
Czkają, na chwiejnych sunąc nogach –
Nie patrzą w gwiazdy.
W ich domach siedzą żony, które
Kręcą tlenioną koafiurę,
Kremy wcierają w suchą skórę,
Malują dłonie.
Drogie bomby, w Slough uderzcie,
Niech je pług zaorze wreszcie.
Wzejdą tu kapusty jeszcze –
Ziemio, odetchnij.