Edit, bo kretyńsko zapomniałem: tutaj oczywiście będą SPOILERY. Czujcie się ostrzeżeni.
Wiele osób zgadza się co do tego, że „House” przeskoczył rekina, choć mało kto zgadza się co do tego, kiedy ten moment nastąpił. Ja wskazałbym połowę siódmego sezonu, kiedy tytułowy bohater rozstał się z Cuddy, wieloletnią love interest. Nie podobało mi się, że House nie był w stanie się zmienić – to sprawiło, że serial w moim odczuciu zaczął kręcić się w kółko.
Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowałem się obejrzeć finałowy odcinek. Było nie było, House to fascynujący bohater, przez kilka lat śledziłem jego historię, chciałem wiedzieć, jak się ona skończy. House powinien się zmienić albo umrzeć. A skoro się nie zmienia, obstawiałem zdecydowanie drugie rozwiązanie (co oznacza, że choroba Wilsona była dla mnie kompletnym zaskoczeniem). Kolejnym zaskoczeniem było, że House trafi do więzienia, co uniemożliwiłoby mu spędzenie ostatnich miesięcy z Wilsonem.
W takim właśnie momencie zaczyna się ostatni odcinek „House’a”. No, nie do końca. House budzi się w płonącym budynku obok martwego pacjenta. Otwarcie in medias res, świetny sposób na zwiększenie napięcia: widz nie wie, jak bohater znalazł się w tej sytuacji ani co zrobi dalej. Co ciekawe, House też wydaje się tego nie wiedzieć. Czy powinien natychmiast wybiec, by się ratować? Czy jest jeszcze sens? Bohater stara się odpowiedzieć sobie na te pytania z pomocą fragmentów swojej podświadomości uosabianych przez postacie z jego przeszłości. Ten zabieg był już wykorzystywany w kilku odcinkach, przy czym zawsze były to ważne, przełomowe momenty w życiu House’a, więc również tutaj ma sens. (Poza tym: Amber! I Stacy!)
House cofa się myślami do wydarzeń ostatnich dni i okazuje się, że jak zwykle wszystko zepsuł, tym razem dokumentnie, mając świadomość, że przyjaciele wyciągną go z kłopotów. Nawet w sytuacji przyparcia do muru House nie jest w stanie się zmienić. Przyjaciele (Foreman i Wilson) zdają sobie z tego jednak sprawę i House zostaje na lodzie. To moment konfrontacji House’a z sobą samym, kiedy już nie może się dłużej okłamywać i musi zdecydować: albo zmiana, albo śmierć. I House wreszcie decyduje: „But I can change”. Nie przypominam sobie, by był w tym serialu moment równie optymistyczny, jak te cztery słowa i widok House’a podnoszącego się z ziemi. Naprawdę chce się wierzyć, że bohater się zmieni. On sam też w to wierzy. Może po raz pierwszy.
A potem budynek zaczyna się walić i House (na oczach Wilsona i Foremana) zostaje przygnieciony spadającą belką.
Przez chwilę nie chciało mi się wierzyć w takie zakończenie, przekonało mnie dopiero ujęcie pokazujące Wilsona siedzącego w kostnicy(?) i następujący później pogrzeb. Chociaż muszę powiedzieć, że po wzmiance Foremana o tym, że kartoteka dentystyczna pasuje, zrobiłem się nieco podejrzliwy (w filmach zawsze, kiedy kartoteka się zgadza, mamy do czynienia z fałszowaniem zgonu, czyż nie?). Nie zwróciłem jednak na to większej uwagi, bo takie zakończenie w gruncie rzeczy mi odpowiadało. Było gwarancją, że historia House’a skończy się maleńkim momentem triumfu, którego nie zepsuje już żadna tragedia.
Pogrzeb jest w równej mierze pożegnaniem z Housem, co pożegnaniem z „Housem”, i przypomina mi epilog „Harry’ego Pottera” czy finał „Zagubionych” (w tych dobrych aspektach i w tych niezbyt dobrych też). Może się wydawać nieco sztuczny – patos bardzo trudno przedstawić przekonująco – ale pozwala zarówno innym postaciom, jak i widzom, zastanowić się nad tym, ile ten bohater dla nich znaczył. Ten patos zostaje zresztą bardzo skutecznie zniszczony przez Wilsona, który w końcowej części swojego przemówienia odczarowuje House’a i każe nam spojrzeć na niego takiego, jakim był naprawdę. Osobiście nie wiem, czemu słuchacze byli tak zszokowani – Wilson mówił to wszystko, co chyba każdy z nich myślał o House’ie. Czy aż tak dbali o konwenanse? Po tylu latach spędzonych z ich największym wrogiem? Dziwne.
Przemowę Wilsona przerywa telefon (mina Wilsona, gdy orientuje się, że dźwięk dochodzi z jego kieszeni – wspaniała). Wiadomość „SHUT UP YOU IDIOT” mogła przyjść tylko od jednej osoby – już NIGDY nie dam się nabrać na kartoteki dentystyczne.
„You can’t go back from this” – mówi Wilson House’owi, kiedy już się spotykają. „You can never be a doctor again”. I oczywiście House zrobił to wszystko, by móc spędzić ostatnie miesiące z przyjacielem, ale czy tylko? Patrząc na jego twarz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że chodzi o coś więcej. Że jeżeli House chciał się zmienić, to musiał jednocześnie odrzucić swoje dotychczasowe życie w całości, żeby zrobić miejsce na nowy początek.
To wrażenie tylko się nasila w ostatniej scenie, kiedy House i Wilson (świetny wąs!) odjeżdżają na motorach przy dźwiękach Enjoy Yourself Louisa Primy. Nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak bezwstydnie radosne jest to zakończenie. Zupełnie nie-house’owe. Nie spodziewałem się tego po serialu z tak konsekwentnie pesymistyczną i cyniczną perspektywą, i być może dlatego właśnie tak bardzo mi się podoba. Ludzie jednak mogą się zmienić.
Finał „House’a” nie jest odcinkiem wybitnym (na miarę finału czwartego sezonu), czy nawet bardzo dobrym (na miarę świetnego „Birthmarks”). Mimo to myślę, że jest godnym pożegnaniem z widzami oraz z samymi postaciami. Zarówno z tymi, które oglądamy w montażu, jak i z Housem i Wilsonem, którzy odjeżdżają – może nie w kierunku zachodzącego słońca, ale prawie. I dobrze.