wtorek, 25 września 2012

Doctor Who s07e04: The Power of Three

Oczywiście spoilery do najnowszego odcinka, więc nie czytaj, jeśli nie widziałaś/widziałeś jeszcze The Power of Three.


Moja tęsknota za erą Russella T. Daviesa została częściowo zaspokojona (choć nie do końca; zdecydowanie zamierzam wrócić do wcześniejszych sezonów) dzięki The Power of Three, który bardzo mocno kojarzył mi się z nieco ze starą Nową Serią. To chyba mój ulubiony odcinek, zaraz za Dinosaurs on a Spaceship (oba napisał zresztą, podobnie jak Pond Life, Chris Chibnall) i gdzieś w okolicach Asylum of the Daleks. Było tu wszystko, co lubię: świetna intryga (przynajmniej do pewnego momentu, ale o tym później), MNÓSTWO humoru i sporo emocjonalnych scen. Oraz tata Rory'ego.


Ménage à trois
Ten odcinek można opisać bardzo zwięźle i trafnie jako „pełnometrażową wersję Pond Life”, również skupia się bowiem na kontraście między dwoma równoległymi życiami Amy i Rory'ego: na Ziemi i na pokładzie TARDIS. Podobnie jak pierwsze cztery odcinki miniserii, ogląda się to niezwykle przyjemnie – ale jednocześnie jeszcze bardziej razi jej ostatni odcinek i wątek Pondów z Asylum of the Daleks; pomysł, że Amy zamiast porozmawiać z Rorym wolałaby doprowadzić do rozwodu, jest kompletnie nie z tej ziemi. Niestety nie w tym dobrym znaczeniu.

Drugim skojarzeniem, jakie mi się nasuwa, jest The Lodger – tutaj, podobnie jak tam, Doktor staje twarzą w twarz z Codziennością, choć tym razem wydaje się nią o wiele bardziej znudzony. Może to dlatego, że życie Amy i Rory'ego jest poukładane i nie wymaga naprawy. Przypuszczalnie również dlatego, że kostki nie chcą nic robić! (scena z „jak długo mnie nie było? Jakąś godzinę” jest świetna, aż się głośno roześmiałem). Do tego jeszcze dojdziemy.

The Power of Three koncentruje się jednak nie na Doktorze, a właśnie na jego towarzyszach i sytuacji, która odróżnia ich od wszystkich wcześniejszych. Zarówno Rose, jak i Martha oraz Donna nie miały do czego wracać, dopóki podróżowały z Doktorem, aż w końcu odchodziły od niego (na ogół nie z własnej woli) i zajmowały się życiem. Amy i Rory od końcówki ostatniego sezonu mają własne, zwyczajne życie, a jednocześnie ciągle podróżują z Doktorem. The Power of Three świetnie ukazuje nieprzystawalność tych dwóch światów (myślę, że to także jeden z powodów, dla których nie widzimy na przykład jak Doktor poznaje przyjaciół Pondów; poza tym jak to jest, że Rory może nie pokazywać się w pracy przez parę miesięcy i nie został jeszcze zwolniony? Musi być naprawdę dobrym pielęgniarzem). Drugą różnicą jest to, że czerpią satysfakcję z życia pozaTARDISowego, bez kosmitów, dlatego trudno im dokonać wyboru. Bardzo mi się podoba to, że traktują życie codzienne jako równie fajne (choć z innych powodów), co życie w TARDIS, choć jestem pewien, że podróżowanie z Doktorem miało na to duży wpływ.

Bardzo podobała mi się również rozmowa Doktora z Brianem. Angst z powodu losu towarzyszy (Donna :() wydaje mi się o wiele bardziej wiarygodny niż z powodu zła dokonywanego przez Doktora.

Powolna inwazja
Pomysł z masą czarnych kostek, które pojawiają się i nic nie robią, jest absolutnie rewelacyjny i genialny, zarówno jako motyw do wykorzystania w odcinku, jak i plan inwazji. Jestem przekonany, że bez problemów by się powiódł i że przebiegłby dokładnie tak, jak pokazano. Z jakiegoś powodu ten właśnie motyw skojarzył mi się z erą Russella T. Daviesa, chyba ze względu na to, że to właśnie za jego czasów często pojawiały się odcinki, w których coś dziwnego i pozaziemskiego pojawiało się współcześnie na Ziemi, z transmisjami telewizyjnymi i innymi takimi. Ten rodzaj fabuł w zasadzie zniknął od piątego sezonu (wyjąwszy otwierający piąty sezon The Eleventh Hour).

Te skojarzenia umocniło jeszcze pojawienie się UNIT-u z Kate Stewart, która na początku przypominała Yvonne Hartman z Torchwood 1, a później okazała się osobą zupełnie inną i absolutnie cudowną. Chcę jej więcej, to moja druga ulubiona postać w tym odcinku.

Pierwszą jest oczywiście Brian. Ktoś najwyraźniej wysłuchał moich modlitw o więcej Marka Williamsa w Doctorze Who. Wspomniana już scena z Doktorem malującym płot i podbijającym piłkę jest śmieszna, ale to właśnie Brian wprowadza najwięcej humoru i kradnie każdą scenę, w której się pojawia (najlepsza jest ta, w której zastanawia się, czym mogą być czarne kostki).

A wracając do intrygi: wszystko jest super aż do zakończenia, w którym nagle jak diabeł z pudełka wyskakuje Moffat ze swoimi mrocznymi zapowiedziami (a przynajmniej takie mam na razie przeświadczenie). Była legendarna Pandorica i zapadnięcie (upadek?) Ciszy, teraz są legendarni Shakti i Rozliczenie (wydaje się, że wiąże się z Polami Trenzalore i ogólnie mrocznymi zapowiedziami z końcówki poprzedniego sezonu – tam chyba była mowa o zebraniu się wszystkich żywych istot, co nasuwa silne skojarzenia z jakiegoś rodzaju Sądem Ostatecznym). Finał tego wątku zdecydowanie mi się nie podobał, bo nostalgiczny, daviesowski nastrój został nagle zastąpiony moffatowskim rozbuchaniem i zapowiedzą wyraźnego metaplotu.


Nie zmienia to jednak faktu, że The Power of Three jest dla mnie bardzo jasnym punktem sezonu. Właściwie to nie jestem pewien, czy nie przewyższa Dinosaurs on a Spaceship. Ciągle się waham.

Aha, czy ktoś wie, o co chodziło ze zmutowanymi pielęgniarzami, porywającymi ludzi? Bo nie wiem, czy to dziura fabularna, czy po prostu coś mi umknęło w trakcie oglądania.

poniedziałek, 24 września 2012

Publikacje

Dzisiaj trochę chwalenia się i innych.

Ukazał się numer specjalny czasopisma Maska, będący pokonferencyjną publikacją na temat „Superbohater – mitologia współczesności?” Znajduje się tam mój artykuł pod tytułem Przeciw komu i o co walczą „najdziwniejsi bohaterowie świata”? Normalność i odmienność w Doom Patrolu Granta Morrisona, a także kilkanaście innych tekstów analizujących mit superbohatera z różnych stron. Wersję papierową będzie można wkrótce znaleźć w siedzibie Katedry Porównawczych Studiów Cywilizacji UJ. Można także pobrać wersję elektroniczną.

Chcę też polecić bloga Krypne Opowieści, na którym czwórka młodych autorów i autorek publikuje swoje próby literackie. Niedawno ukazało się opowiadanie pod tytułem Lodowa układanka, do lektury którego pragnę zachęcić. Inne teksty też są warte uwagi (do moich ulubionych należą Świnia i Jednorożec).

wtorek, 18 września 2012

Doctor Who s07e03: A Town Called Mercy

Jesteśmy już za połową pierwszej połowy nowego sezonu Doctora Who – jeszcze tylko dwa odcinki, na kolejne znów trzeba będzie poczekać kilka miesięcy. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mi się to podoba – pięć odcinków to ilość, która raczej zaostrza tylko apetyt, niż syci głód szalonych przygód w czasie i przestrzeni. Trzeba jednak przyznać, że zarówno Azyl Daleków, jak i dinozaury w kosmosie, dostarczały masy dobrej zabawy (i, w przypadku tego drugiego, również dawały trochę do myślenia). Na ich tle „Miasteczko zwane Mercy” wypada moim zdaniem trochę blado. Najpierw chcę napisać o kilku konkretnych rzeczach, potem będą ogólne wrażenia.


Doktor
Jeżeli wcześniej można jeszcze było mieć jakieś wątpliwości, to A Town Called Mercy musiało je ostatecznie rozwiać – w tym sezonie zajmujemy się ciemną stroną Doktora. Matt Smith świetnie gra wściekłego, bezwzględnego Doktora i zdecydowanie stanowił jasny punkt odcinka. Niestety wykonanie tego wątku wypada jak na razie słabiej niż podobny wątek realizowany za czasów Davida Tennanta. Wtedy Doktor posuwał się zdecydowanie dalej niż w tym odcinku czy w ogóle w tej serii i faktycznie można było odnieść wrażenie, że stacza się w otchłań (wystarczy przypomnieć sobie wydarzenia z The Runaway Bride). Trudno też przejąć się, kiedy Amy mówi: „Widzisz? Takie rzeczy się dzieją, kiedy zbyt długo podróżujesz sam", skoro cały czas oglądamy Doktora w towarzystwie Pondów. Znów, o wiele wiarygodniejsze były ostatnie odcinki z Tennantem, kiedy faktycznie obserwowaliśmy Doktora podróżującego samotnie. Już w poprzednim sezonie miałem wrażenie, że mówi się nam, że Doktor posuwa się za daleko, ale nigdy się tego tak naprawdę nie pokazuje. Teraz to wrażenie coraz bardziej się nasila i aż wzbiera we mnie ochota, żeby powrócić do Waters of Mars, Daleka czy innych odcinków z ery RTD.

Nie podobał mi się również sposób, w jaki Amy ostatecznie nakłoniła Doktora do tego, żeby odpuścił, głównie dlatego, że kwestia „Nie możemy być tacy jak on. Musimy być lepsi” jest tutaj tylko i wyłącznie wygodną kliszą. Miło by było usłyszeć coś mniej oklepanego. (Pominę fakt, że stanowisko Amy trąci hipokryzją, kiedy przypomnimy sobie, co zrobiła Madame Kovarian w finale poprzedniego sezonu).


Drugi Doktor
Tym razem Doktor staje naprzeciw zdecydowanie bardziej skomplikowanego przeciwnika, niż w zeszłym tygodniu. Jex, doktor prowadzący badania na członkach swojej rasy i zamieniający ich w uzbrojonych cyborgów, jest z jednej strony równie odrażający, co Solomon, a z drugiej – wyposażony w cechy, które czynią go sympatycznym. Mam jednak wrażenie, że te dwie twarze nie współgrają ze sobą zbyt dobrze. Najpierw Jex jest cyniczny, wyrachowany, i kpiący, a także mocno przekonany o słuszności swoich czynów, później nagle okazuje się, że prześladują go zbrodnie dokonane w przeszłości. Nie w pełni mnie to przekonuje, choć można wysunąć tezę, że na tę zmianę wpłynęło poświęcenie szeryfa (idealistycznego do granic naiwności), który wierzył w dobro ukryte w Jeksie.


To tyle, jeśli chodzi o rzeczy, które wydały mi się w jakiś sposób problematyczne. Reszta odcinka nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Brakowało tu wyrazistych postaci, na miarę Oswin czy Solomona, za dużo też było mówienia o zbrodniach (zamiast ich pokazywania), żeby centralny konflikt rodził jakieś emocje. Z zaintrygowaniem czekam na przyszły tydzień – o następnym odcinku wiemy chyba najmniej z całej piątki, więc ciekawość jest siłą rzeczy dużo silniejsza.

poniedziałek, 10 września 2012

Doctor Who s07e02: Dinosaurs on a Spaceship

UWAGA: wpis zawiera spoilery. Nie czytaj, jeśli nie oglądałeś jeszcze najnowszego odcinka Doctora Who.



Kiedy jeszcze przed premierą nowego sezonu Doktora pojawiły się doniesienia, że każdy odcinek ma przypominać film akcji, poczułem pewną obawę. Z jednej strony ucieszył mnie powrót do formatu samodzielnych historii (nie ma to jak różnorodność), z drugiej zacząłem się zastanawiać, czy położenie nacisku na dynamiczną fabułę nie odbędzie się kosztem spłaszczenia postaci i wymowy serialu. „Dinozaury na statku kosmicznym” w pełni mnie usatysfakcjonowały jeśli chodzi o elementy serialu, które lubię szczególnie, natomiast jeszcze nie całkiem rozwiały moje obawy co do przyszłych odcinków. Ale po kolei.


Dinozaury na statku kosmicznym
Doskonała w swojej prostocie koncepcja okazała się nie tylko ucztą dla oka (uważam, że dinozaury w tym odcinku wyglądały naprawdę świetnie), ale też nie lada zagadką: spora część odcinka koncentrowała się na wyjaśnieniu, skąd właściwie wzięły się w kosmosie gigantyczne gady. Rozwiązanie jest równie fantastyczne, jak tytuł odcinka: ten statek to kosmiczna arka Noego! W dodatku stworzona przez Sylurian! Ogromnie lubię tę rasę, prawdopodobnie przez to, że fascynują mnie rdzenne kultury świata – a Sylurianie są ostateczną rdzenną kulturą, obecną na Ziemi jeszcze przed powstaniem człowieka.To podobieństwo nasuwa się jeszcze wyraźniej, kiedy weźmie się pod uwagę los, jaki ich spotkał w tym odcinku. Warto przejść od razu do tego, kto im ten los zgotował.


Solomon (i jego neurotyczne roboty)
To jeden z nielicznych przypadków, kiedy w Doctorze Who pojawia się czarny charakter tak niejednoznacznie zły i antypatyczny jak Solomon (idealnie pasujący do tej roli David Bradley) obecny właściciel ładunku dinozaurów. Jego chciwość ujawnia się już podczas pierwszego spotkania z Doktorem – mimo że potrzebuje jego pomocy, to przede wszystkim stara się sprawdzić, ile jest on wart. Później posuwa się do szantażu, gróźb, niewolnictwa, nie wspominając już o ludobójstwie dokonanym na Sylurianach… Rys sadysty i seksualnego drapieżnika, w jaki zostaje wyposażony pod koniec, jest już tylko wisienką na wielkim, oślizgłym torcie zła.Taka postać mogłaby łatwo stać się przerysowana, ale jednak działa, może dlatego, że zbrodnie dokonane przez handlarza wykluczają całkowicie możliwość odczuwania do niego sympatii i widz z przyjemnością zanurza się w nienawiści do niego (szczególnie, że równolegle budowana jest sympatia do dinozaurów, szczególnie triceratopsa, który staje się nieoficjalnym zwierzakiem Doktora; nawet jeśli triceratopsy nie potrafiły siadać na zadzie jak psy, to Tricey jest cudowna/y). Nie można jednak przy okazji nie pochwalić Davida Bradleya, który gra po prostu świetnie. Mimo wszystko ostateczny los Solomona bardzo mnie zaskoczył, nie dlatego, że jego bohater nie zasłużył na śmierć, ale ze względu na łatwość, z jaką Doktor zostawił go na statku, który miał zostać zbombardowany. Czyżby miał się stać jeszcze mroczniejszy w nadchodzących odcinkach…?

Należy jeszcze wspomnieć o dwójce robotów-pomagierów Solomona, lekko nieudacznych i skłonnych do przekomarzanek, które w odcinku wypełnionym gagami są jednym z najzabawniejszych elementów.


„To moja ekipa. Jeszcze nigdy nie miałem ekipy”
W tym odcinku Doktor postanawia zebrać zdecydowanie większą ilość towarzyszy niż zwykle (i trudno mu się dziwić; gdybym poleciał na statek kosmiczny z dinozaurami, też chciałbym zabrać ze sobą jak największą ilość ludzi, z tymi, których nie lubię, na czele). Królowa Nefertiti to kolejna silna (co samo w sobie zupełnie mi nie przeszkadza; silnych postaci kobiecych zawsze mogłoby być więcej), zadziorna i lubiąca flirtować kobieta w serialu, która na samym początku próbuje uwieść Doktora. Scenarzyści muszą ogromnie lubić ten typ. Zawsze miło jest oglądać na ekranie Ruperta Gravesa, który tutaj gra Johna Ridella, afrykańskiego myśliwego z początku dwudziestego wieku. W dużej mierze stanowi on uzupełnienie Nefertiti, z którą może przerzucać się sarkastycznymi tekstami (i grozić jej klapsami – mimo że Amy zwraca później uwagę na jego seksistowskie zachowanie, jest to dosyć irytujące). Ta para jest miłym humorystycznym dodatkiem, jednak zostaje zdecydowanie przyćmiona przez absolutną gwiazdę tego odcinka, którą jest…

Arthur Weasley, czyli Mark Williams, wcielający się w Briana, ojca Rory'ego. Jego niechętny do podróżowania bohater, który zupełnie przypadkowo trafia na pokład TARDIS, kradnie niemal każdą scenę, w której się znajduje, głównie dzięki temu, jak bardzo angielski i przyziemny. Kiedy na niego patrzyłem, nie mogłem się oprzeć skojarzeniom z Arthurem Dentem z Autostopem przez Galaktykę, szczególnie w jego filmowej wersji – Mark Williams nawet przypomina trochę z wyglądu Martina Freemana. Scenarzyści myśleli chyba bardzo podobnie, bo w jednej ze scen pojawia się nawet (prawdopodobnie) nawiązanie do książki Douglasa Adamsa. Niesamowite (i zabawne) są także jego interakcje z Rorym i Doktorem. Byłoby super, gdyby ta postać jeszcze zdążyła się pojawić w którymś z nadchodzących odcinków.


Ogólnie rzecz biorąc drugi odcinek aktualnego sezonu Doctora to, jak zapowiada zresztą tytuł, kawał dobrej zabawy. Swietnie zagrany (co nie jest niezwykłe) a przy tym bardzo, bardzo zabawny. I chociaż humor w tym serialu pojawia się bardzo często, to stosunkowo rzadko pojawiają się odcinki przede wszystkim komediowe. Ale może było to konieczne: z zapowiedzi wynika, że kolejne odcinki będą nieco poważniejsze, nie wspominając już o zbliżającej się kulminacji tej części sezonu…

niedziela, 2 września 2012

Doctor Who s07e01: Asylum of the Daleks

Sssssszzzzz! Sssssszzzzz! Sssssszzzzz! Niebieska budka policyjna znowu jest wśród nas, siódmy sezon Doctora Who właśnie się rozpoczął i cóż to było za rozpoczęcie. Jest kilka rzeczy, o których chcę napisać, podzielę je zgrabnie, ale najpierw ostrzeżenie:


UWAGA: Spoilery jak stąd do Helsinek. Jeśli jeszcze nie widziałaś/łeś Asylum of the Daleks, to nie czytaj dalej.





Amy i Rory
Czy tylko mnie miniseria Pond Life zupełnie nie przygotowała na rozwód Amy i Rory'ego? OK, ostatni odcinek wyraźnie pokazywał, że coś poważnego się stało, ale poprzednie cztery – zupełnie nie. I nie do końca akceptuję wyjaśnienie, że „te odcineczki pokazywały ich życie wtedy, kiedy akurat pojawia się Doktor”, chyba przede wszystkim dlatego, że chodziło w nich właśnie o to, żeby pokazać życie Amy i Rory'ego, kiedy nie podróżują z Doktorem. Dlatego wieść o ich rozwodzie, i to takim ostatecznym, była ogromnym zaskoczeniem, i to niekorzystnym, bo mam wrażenie, że Pond Life tworzyło przez pierwsze cztery odcinki zupełnie inny obraz. Chyba byłbym w stanie bardziej to zaakceptować, gdyby tego wprowadzenia nie było, mógłbym powiedzieć „OK, coś się złego wydarzyło w czasie, którego nie widzieliśmy”.

Również zakończenie tego wątku wydało mi się strasznie przyspieszone, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak poważnie wyglądała ta sytuacja na początku odcinka. A szkoda, bo był to wątek niezwykle poruszający i smutny – po pierwsze dlatego, że Amy zupełnie nie wzięła pod uwagę innych sposobów na posiadanie dzieci, po drugie (i to chyba poruszyło mnie jeszcze bardziej) dlatego, że najwyraźniej Pondowie aż do tego momentu nie potrafili porozmawiać o tym, jaki mają problem (jeśli mam być szczery, to wydaje mi się, że Rory nie miał większych trudności z zaakceptowaniem sytuacji i mimo niezdolności Amy do posiadania dzieci nadal chciał być jej mężem). Niemożliwość komunikacji poruszyła mnie w tym wątku najbardziej, chyba dlatego, że można ją często napotkać w życiu. Szybkość rozwiązania sytuacji przez Doktora można próbować usprawiedliwić chyba tylko tym, że Amy i Rory tak naprawdę nie przestali się kochać, nie zmienia to jednak faktu, że naprawienie małżeństwa, które zakończyło się rozwodem wymagałoby o wiele więcej wysiłku (i w ogóle to muszę się przyznać, że sposób poprowadzenia tego wątku sprawił, że zatęskniłem za Russellem T. Daviesem, który co jak co, ale potrafił tworzyć świetne, emocjonalne wątki postaci).

Dalekowie
W ostatnim czasie trochę się zastanawiałem nad tym, jak właściwie wygląda kultura Daleków – zawsze wydawali mi się dosyć nudni, nie tylko przez to, że są nielicznymi jednoznacznie „złymi” przeciwnikami Doktora, ale też dlatego, że mało tak naprawdę o nich wiemy. Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy okazało się, że Steven Moffat najwyraźniej usłyszał moje nieme rozważania i postanowił rzucić mi kilka ciekawostek. Po spotkaniu Doktora z Parlamentem Daleków mam poczucie, że wiem na ich temat nieco więcej – okazuje się na przykład, że mają poczucie piękna (ciekawe, czy mają też sztukę???) – nawet, jeśli nie mają poczucia elegancji (hyhyhy). Myślę, że bardzo znacząca jest też scena samozniszczenia Daleka w Azylu. Okazuje się, że są to istoty tak bardzo nastawione na zniszczenie znienawidzonego wroga, że nie dbają nawet o własne życie. Skojarzenie z zamachowcami-samobójcami było niezwykle silne. Tak czy inaczej – jestem w pełni usatysfakcjonowany Dalekami w tym odcinku, zapowiedzi, że znowu okażą się straszni, zostały spełnione.

Doktor
To chyba pierwszy odcinek od czasu The Beast Below, w którym Doktor wydaje się niechętny do pomocy. Przynajmniej w otwierającej scenie. Widać też, że nadal stawiane będzie pytanie o to, czy Doktor robi więcej dobrego, czy złego (a wydawałoby się, że odpowiedź jest oczywista) – pojawiają się nawet świetne odniesienia do Daleka z pierwszego sezonu. No i oczywiście „Doctor who?”, strasznie często powtarzane pod koniec odcinka. No i kolejne „wyciszenie” postaci Doktora. Upozorował już własną śmierć, a teraz nie pamiętają go Dalekowie. Zastanawiam się, czy to tylko taki reset, żeby łatwiej było pisać o nich nowe historie, czy może to również będzie miało jakieś istotne znaczenie później.

UWAGA, jeśli żyjesz w świecie całkowicie bezspoilerowym (co w takim razie robisz w internecie?), nie chcesz wiedzieć nic o rozszerzeniach/zmianach obsady serialu, to nie czytaj dalej. Naprawdę.





Oswin
Największa bomba na koniec.

Najpierw pomyślałem, że się pomyliłem i aktorka po prostu jest łudząco podobna do Jenny Louise Coleman. Potem pomyślałem: „O, fajnie, będą pewnie pokazywać scenki z przyszłą towarzyszką aż do momentu, w którym spotka Doktora”. Później: „OK, czyli Doktor ją uratuje, poźniej gdzieś odstawi i spotka się z nią w odcinku świątecznym”. Potem już nic nie myślałem, mój mózg został, wybaczcie mój francuski, doszczętnie rozjebany.

Oswin była fantastyczną postacią: bystra, inteligentna, dowcipna, ale nie irytująca. I można było odnieść wrażenie, że jest trochę zbyt genialna, że to niesamowicie wygodne (z punktu widzenia scenarzysty), że może otwierać drzwi, kontrolować Daleki i wszystko, co trzeba. Aż na końcu okazało się, że wszystko to ma swoje uzasadnienie fabularne. „Dalekowie potrzebowali geniusza”. To był rewelacyjnie napisany moment, przechodzące po plecach ciarki przypominały mi najlepsze momenty Silence in the Library/Forest of the Dead (wątki CAL i Donny).

Oczywiście pytanie brzmi: co teraz? Bo po zakończeniu odcinka i opadnięciu poziomu adrenaliny naszła mnie myśl, że to strasznie efektowne otwarcie. Wręcz efekciarskie, na miarę śmierci Doktora na początku szóstego sezonu. I zastanawiam się, jak Moffat z tego wyjdzie i czy tym razem będzie to wyjście satysfakcjonujące – bez kłamstw, bez sztuczek. Oraz że nie będzie to postać zbyt podobna do River Song, bo w tym odcinku podobieństwo było bardzo wyraźne.


Ogólnie jednak trzeba powiedzieć, że Asylum of the Daleks to świetny, bardzo dobrze napisany („Skąd wzięłaś mleko?”) odcinek premierowy. Dialogi, jak to zwykle u Moffata, dowcipne i błyskotliwe, ale nie (jak to mu się czasem zdarza) przekombinowane. Dalekowie znowu są straszni. Szkoda tylko wątku Amy i Rory'ego, który został wprowadzony i rozwiązany zdecydowanie zbyt pospiesznie. Pozostaje mieć nadzieję, że w tych kilku odcinkach, które jeszcze im pozostały, znajdzie się czas na obszerniejsze ukazanie ich obecnej relacji. Mimo tych niedociągnięć z niecierpliwością wyczekuję nie tylko przyszłotygodniowego odcinka, ale w ogóle tego, co nam sprezentuje Moffat w tym sezonie.

sobota, 1 września 2012

Tydzień z Doktorem, dzień 7: The God Complex


Od autora: tym wpisem kończymy Tydzień z Doktorem. Dziękuję wszystkim, którzy czytali moje notki i komentowali. Chociaż przegląd się skończył, to Doctor Who nie zniknie z tego bloga, zamierzam bowiem pisać o kolejnych odcinkach siódmego sezonu, prawdopodobnie w nieco innej formule. Premiera nowej serii już dzisiaj, więc pierwszy taki wpis pojawi się na dniach.

UWAGA: zawiera link do TV Tropes.


Trend wprowadzania do serialu silniejszego wątku przewodniego znalazł swój punkt kulminacyjny w sezonie szóstym, gdzie początek, środek i koniec, wiążą się w jedną historię, która stopniowo wyjaśnia tajemnicę zarysowaną na samym początku pierwszego odcinka. Dwuczęściowa premiera wprowadziła kolejną przerażającą rasę obcych autorstwa Stevena Moffata i była oceniana bardzo wysoko, podobnie dwa środkowe odcinki, łączące wiosenną i jesienną połówkę sezonu. Zakończenie okazało się niezbyt satysfakcjonujące (głównie dlatego, że złamało bardzo ważną zasadę opowiadania historii: można zatajać pewne informacje przed widzami, ale nie można ich okłamywać) i obniżyło ocenę całokształtu – co nie zmienia faktu, że projekt był niezwykle ambitny i wyraźnie pokazuje, że Moffat stara się cały czas zrobić z serialem coś nowego.

Ciekawe jest to, że odcinki silnie powiązane z głównym wątkiem fabularnym nie przyćmiewają pozostałych. Przeciwnie, wszystkie historie są co najmniej solidne, a wiele bardzo dobrych. Koniecznie wypada wspomnieć o The Doctor's Wife Neila Gaimana, który spełnił marzenia wielu osób (mało jest pisarzy, którzy wydają się tak dobrze pasować do specyfiki serialu jak Gaiman) i z miejsca stał się klasykiem. Aby go w pełni docenić potrzebna jest jednak pewna znajomość Doctora Who, dlatego postanowiłem napisać o innym odcinku. Wybór padł na konwencję, której nie realizowała (a przynajmniej nie tak wyraźnie) żadna z dotychczas przedstawionych historii, czyli horror.

The God Complex wykorzystuje klasyczne horrorowe miejsce akcji: upiorny hotel, silnie kojarzący się ze „Lśnieniem” (popatrzcie tylko na obrazek!), oraz inne znane i sprawdzone elementy gatunkowego sztafażu (jak klauny i lalki brzuchomówców). To nagromadzenie ma swoje fabularne uzasadnienie: w pokojach przypominającego labirynt bez wyjścia hotelu znajdują się rzeczy, których najbardziej boją się ściągnięte do niego ofiary. Wkrótce po tym, jak człowiek trafi już do takiego pokoju, zostaje pożarty przez zamieszkującą hotel bestię. Wspomniane „straszaki” nie straszą widza szczególnie mocno, ale doskonale budują poczucie, że coś tu jest bardzo nie w porządku. O wiele bardziej niepokojące jest to, co dzieje się z ludźmi, którzy odwiedzą już „swój” pokój – mamy dziwne, urywane przebitki ich śmiejących się twarzy i powtarzane co jakiś czas „praise Him”.

Te zabiegi nie byłyby jednak tak efektywne, gdyby dotyczyły postaci, o które widz nie dba. Po raz kolejny jednak spotykamy wzbudzających sympatię bohaterów drugoplanowych: nieśmiałego Howiego, tchórzliwego kosmitę Gibbisa oraz bystrą i zaradną Ritę. To w dużej mierze dzięki nim odcinek działa na widza i wzbudza grozę i niepokój. Jednocześnie jednak scenariusz nie zapomina o stałych towarzyszach Doktora, Amy i Rorym – również oni (i ich relacja z Doktorem) są istotni dla fabuły i dowiadujemy się o nich czegoś nowego.

Największą, jak sądzę, zaletą tego odcinka i wielką siłą serialu, o której już chyba kiedyś wspominałem, jest to, że nic nie jest tutaj takie, jak się wydaje. Kiedy już można odnieść wrażenie, że wiadomo, jak ta historia się skończy – nagle wszystko zostaje postawione w zupełnie nowym świetle. W swoim ostatecznym kształcie The God Complex prowokuje od przemyśleń na temat pokładania wiary w siłach wyższych, a przy okazji pokazuje, że wpływ Doktora na jego towarzyszy nie zawsze jest pozytywny. Dzięki skupieniu na postaciach, które widz poznał najlepiej, zakończenie jest naładowane sporą dawką emocji. Ostatecznym rezultatem jest trzymający w napięciu i niepokojący odcinek, który mimo pewnych dziur jest dobrym przykładem tego, jak Doctor Who potrafi straszyć.

Crowning Moment of Awesome: A Good Man Goes to War/Let's Kill Hitler
Crowning Moment of Sadness: The Doctor's Wife
Crowning Moment of Scary: The Impossible Astronaut/Day of the Moon
Crowning Moment of Funny: Closing Time